Reklama

Kiedy Krzysiek zaproponował, żeby jego mama wprowadziła się do nas na kilka miesięcy, bo „i tak mamy pokój wolny, a pomoże ci z dziećmi”, poczułam ulgę. Naprawdę liczyłam na wsparcie – po narodzinach drugiego dziecka byłam fizycznie i psychicznie wyczerpana. Nie chodziło mi o luksus czy wygody, tylko o zwykłą pomoc – ktoś, kto potrzyma niemowlaka, kiedy próbuję ugotować obiad. Kto zajmie się starszym, kiedy usypiam młodszego. Jednak rzeczywistość boleśnie zweryfikowała moje nadzieje. Zamiast pomocy dostałam dodatkowego domownika, który z gracją królowej rości sobie prawo do bycia obsługiwaną. I wszystko zaczęło się psuć.

Reklama

Naprawdę na nią liczyłam

Zaczęło się niewinnie. Teściowa przyjechała z dwiema walizkami, reklamówką z własnymi przetworami i triumfalnym uśmiechem. Krzysiek nosił jej bagaże, całował w policzek i zapewniał, że „u nas będzie jej jak u Pana Boga za piecem”. Ja uśmiechałam się przez zaciśnięte zęby i powtarzałam sobie w głowie: To tylko kilka miesięcy. Dasz radę. W końcu babcia, matka mojego męża, miała przyjść nam z pomocą.

Pierwsze dni minęły na uprzejmościach. Teściowa wyraźnie zaznaczyła, że wstaje po ósmej i nie uznaje kawy rozpuszczalnej. Prawdziwa, z ekspresu, z mlekiem podgrzanym, ale nie zagotowanym – to był jej standard. Kiedy spróbowałam zostawić jej niemowlaka na chwilę, by pójść do łazienki, powiedziała z uśmiechem:

– Oj, kochanie, ja już swoje dzieci wychowałam.

Zatkało mnie. Uznałam, że może miała zły dzień. Ale potem zaczęła się seria drobnych wymówek. „Bolą mnie plecy”, „nie wiem, jak się obsługuje ten nowoczesny piekarnik”, „nie rozumiem tych waszych pieluch wielorazowych”. W międzyczasie siedziała na kanapie, owinięta kocem, z telefonem i krzyżówkami. Dzieci ją nudziły, kuchnia odstraszała, a kiedy poprosiłam o pomoc przy kąpaniu starszego syna, powiedziała:

– Ależ przecież ty to robisz najlepiej, Aniu. Nie będę ci się wtrącać.

Czułam, jak powoli zaczynam się gotować. Przecież ona miała mi pomóc. Zamiast tego miałam dodatkową osobę do obsługi. Czy ja naprawdę zgodziłam się na to z własnej woli?

Królowa na włościach

Krzysiek wracał z pracy zmęczony i zdawał się niczego nie zauważać. Kiedy próbowałam z nim porozmawiać, zbywał mnie pocałunkiem w czoło i rzucał:

– Daj spokój, przecież mama dopiero co się wprowadziła. Daj jej chwilę, musi się zaaklimatyzować.

Zaciskałam zęby. Bo o jakiej aklimatyzacji mówimy, skoro jego mama codziennie leżała na kanapie jak księżniczka, oglądała telenowele i tylko komentowała, co mogłabym zrobić lepiej? Nawet jak zabierałam się za zmywanie po kolacji, potrafiła podejść, spojrzeć na gąbkę i powiedzieć:

– A u mnie w domu to się zawsze szorowało osobno szklanki i talerze. Ale rób, jak uważasz.

Może chcesz sama umyć? – zapytałam z uśmiechem, który bardziej przypominał zgrzyt.

– O, kochanie, ja bym chętnie, ale ten kręgosłup… no i ręce nie te same – westchnęła i zniknęła w swoim pokoju.

Miałam wrażenie, że próbowała mnie rozgryźć psychicznie, jakby sprawdzała, ile jeszcze zniosę, zanim się złamię. Młodsze dziecko było wyjątkowo wymagające, a starszy syn coraz częściej urządzał sceny zazdrości. Gdy raz rzucił się na podłogę w sklepie, bo nie kupiłam mu batonika, usłyszałam od teściowej:

– No i po co go tak rozpuściłaś?

Wtedy nie wytrzymałam.

– Rozpuściłam?! To ja codziennie z nimi jestem! Ty siedzisz w domu i nawet nie zapytasz, czy pomóc!

Popatrzyła na mnie z urażoną miną.

– Aniu, nie musisz być dla mnie niemiła. Ja chcę tylko spokoju w rodzinie.

Chciało mi się krzyczeć. Ale tylko wzięłam głęboki oddech. Bo wiedziałam, że to dopiero początek.

Atmosfera w domu gęstniała

Teściowa coraz śmielej rozkładała się na naszej kanapie, przestawiała rzeczy w kuchni „bo tak będzie lepiej” i zaczęła komentować moje wychowanie dzieci na głos, przy nich.

Znowu mu dajesz sok? Tyle cukru! – mówiła teatralnym szeptem, który słyszało pół osiedla.

Zaczęłam czuć się jak intruz we własnym domu. Wszystko, co robiłam, było oceniane, krytykowane albo ignorowane. Ilekroć próbowałam porozmawiać z Krzyśkiem, zbywał mnie śmiechem.

– Oj, no przestań. Mama nie ma złych intencji. Ty to wszystko bierzesz zbyt serio.

Zbyt serio? Kiedy musiałam wstawać do niemowlaka trzy razy w nocy, gotować obiad, sprzątać po wszystkich i jeszcze znosić aluzje w stylu:

– U nas to kobieta w domu zawsze wszystko ogarniała bez narzekania.

Pewnego dnia poprosiłam ją, żeby odebrała starszego syna z przedszkola, bo malutki miał gorączkę i ja ledwo trzymałam się na nogach.

– Oj, Aniu, ja mam dzisiaj lekarza. I paznokcie na czternastą. Wiesz, nie można tak wszystkiego odkładać. Zdrowie i wygląd kobiety to podstawa.

Zaniemówiłam.

– Ale przecież mówiłaś, że nie wychodzisz dziś nigdzie

– Zmienili mi godzinę. Poza tym przecież jesteś młoda. Dasz radę.

Tego dnia wróciłam z przedszkola z dzieckiem na ręku, drugim w wózku, przemoczona do suchej nitki. A ona leżała w salonie, z maseczką na twarzy, popijając ziółka.

– Ojej, Aniu, przecież mówiłam, że będzie padać. Trzeba było wziąć parasol.

Zamknęłam się w łazience i pierwszy raz od dawna naprawdę się popłakałam.

Zaczęłam się wycofywać

Przestałam liczyć na jakąkolwiek pomoc, nie próbowałam już nawet rozmawiać z Krzyśkiem. Wszystko robiłam sama. Wstawałam rano, przygotowywałam śniadanie, szykowałam starszego do przedszkola, opiekowałam się niemowlakiem, robiłam zakupy, sprzątałam, gotowałam obiady. Teściowa nie tylko nie pomagała – zaczęła się panoszyć. Otwierała moją pocztę, przestawiała meble w pokoju dzieci i nagle zaczęła nazywać nasz salon „swoim kątem”.

– Krzysiu, jak już tu zostanę na stałe, to może zrobimy kominek? Ociepliłoby wnętrze – rzuciła pewnego wieczoru, gdy usiadł obok niej z herbatą, którą ja wcześniej zrobiłam.

Zacisnęłam dłonie na kolanach.

Jak to na stałe? – spytałam chłodno.

– No wiesz, Aniu… mama już nie ma po co wracać do siebie. Tam samotnie, tu rodzina. Dzieci się przyzwyczaiły.

Przyzwyczaiły? Moje dzieci zaczęły unikać jej jak ognia. Starszy, który kiedyś sam biegł do babci, teraz chował się za moimi nogami, gdy tylko słyszał jej głos. A młodszy płakał, gdy próbowała go wziąć na ręce – co, swoją drogą, zdarzało się rzadko. Wieczorami, gdy dzieci spały, a dom cichł, siedziałam na kuchennym taborecie i myślałam, jak się z tego wszystkiego wydostać. Nie miałam siły na awantury. Nie miałam wsparcia. Ale czułam, że jeśli nic nie zrobię, to przestanę być sobą. A to byłby koniec nie tylko mnie – ale też naszego małżeństwa.

Nadszedł dzień, kiedy pękłam

Wszystko zaczęło się od porannego hałasu. Dzieci wyjątkowo długo spały, a ja, zamiast się cieszyć chwilą ciszy, usłyszałam trzask garnków w kuchni. Zeszłam na dół i zobaczyłam teściową, która właśnie wywalała zawartość jednej z szuflad na stół.

– Co ty robisz? – zapytałam spokojnie, choć w środku aż się we mnie gotowało.

– Porządkuję. Tu był straszny bałagan. No i te przyprawy... wszystkie przeterminowane! – oznajmiła, jakby mówiła o jakimś publicznym skandalu.

Nie prosiłam cię o sprzątanie.

– Oj, Aniu, przecież to dla twojego dobra. Jak nie ogarniasz, to ktoś musi – rzuciła z uśmiechem, który mnie dusił.

Wzięłam głęboki oddech.

– Przez trzy miesiące nie zrobiłaś nic. Nic. Leżysz, pachniesz i tylko patrzysz, co można mi wytknąć. A teraz nagle „porządkujesz”? Nie chcę, żebyś grzebała w moich rzeczach!

W odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.

– Widzę, że znowu masz humory. Przemęczyłaś się. Trzeba było mi pozwolić działać wcześniej, a nie tak wszystko sama...

– Nie! – podniosłam głos. – Nie pozwolę, żebyś ze mnie robiła swoją służącą. Miałaś pomóc, a zrobiłaś ze swojego pobytu wakacje. A teraz jeszcze próbujesz urządzić mi życie na nowo?

Wtedy do kuchni wszedł Krzysiek.

– Co tu się dzieje? – zapytał zaspany.

Popatrzyłam na niego z rozpaczą.

– Albo coś zmienisz, albo ja z dziećmi wyprowadzam się do mojej mamy.

I wcale nie blefowałam. Bo już nie miałam siły walczyć. Byłam gotowa spakować się tego samego dnia.

Wreszcie do niego dotarło

Krzyśkowi zajęło kilka dni, by naprawdę zrozumieć, że nie żartuję. Przez te dni chodził jak cień, próbował z nami rozmawiać, tłumaczył matce, że może rzeczywiście „trochę się zagalopowała”. Ale ja byłam już poza granicą zmęczenia, zrezygnowania, frustracji. Przestałam krzyczeć. Przestałam prosić. Po prostu pakowałam powoli torby – po kawałku, żeby dzieci się nie przestraszyły.

Teściowa też zmieniła ton. Zaczęła być miła. Nagle chciała ugotować obiad, pomóc w kąpaniu dzieci, sama z siebie poszła po zakupy. Ale to było za późno. Zbyt długo czułam się jak intruz we własnym domu, zbyt długo byłam traktowana jak służąca. Nie wystarczył jeden rosół, żeby to naprawić. W końcu Krzysiek usiadł przy mnie, kiedy zasypiałam najmłodszego. Spojrzał mi w oczy i powiedział:

– Porozmawiałem z mamą. Wyprowadzi się za tydzień.

Nie odpowiedziałam od razu. Pogłaskałam synka po głowie, a potem cicho zapytałam:

– A co by było, gdybym nic nie powiedziała?

Może bym nic nie zauważył. Przepraszam.

I chyba wtedy po raz pierwszy od miesięcy poczułam, że nie jestem sama. Że ktoś mnie wreszcie usłyszał. Teściowa wyprowadziła się w ciszy, bez dramatów. Krzysiek starał się bardziej – nie od razu, nie perfekcyjnie, ale uczciwie. A ja? Zaczęłam na nowo budować swój dom, tym razem bez udawania, że wszystko jest dobrze, kiedy nie jest. I obiecałam sobie jedno – nigdy więcej nie pozwolę, żeby ktoś zrobił ze mnie tło dla własnego komfortu. Nawet jeśli będzie się nazywał „rodziną”.

Reklama

Ania, 30 lat

Reklama
Reklama
Reklama