Reklama

Pierwsze dni po porodzie przypominały mglisty sen. Tyle że ten sen śmierdział potem, laktacją i poporodową wielką podpaską, a zamiast podczas niego odpoczywać, cały czas czuwałam, karmiąc i przewijając jak automat. Spałam po godzinie, dwie — na raty, pomiędzy karmieniami. Gdy nie spałam, płakałam. Czasem z bólu, innym razem z frustracji. Zdarzało mi się płakać też bez powodu. A może powodem było wszystko?

Reklama

Paweł siedział obok przy komputerze, niby był w domu, ale jakby go nie było. Pracował zdalnie. W słuchawkach, za zamkniętymi drzwiami, z talerzem, który sam sobie odgrzewał. Czasem wpadł, pocałował mnie w czoło i wracał do „ważnych spraw”.

– Może mama przyjedzie na chwilę? – zaproponował pewnego wieczoru, nie odrywając wzroku od ekranu. – Pomogłaby ci, ja wiem, że nie jest łatwa, ale...

Zacisnęłam zęby. Teresa nie była łatwa zdecydowanie, Teresa była kobietą, która zawsze wie lepiej. Ale też — ja już nie dawałam rady. Naprawdę nie dawałam. I wstydziłam się tego.

– Może na kilka dni – powiedziałam cicho, jakby samej sobie, choć jego oczy błysnęły z ulgą. – Tylko na troszeczkę.

W nocy, gdy karmiłam Antka, myślałam, że może rzeczywiście będzie lepiej. Może Teresa mi pomoże, poprowadzi dom, ugotuje. Może... Może chociaż raz ktoś zadba o mnie? Ale już wtedy czułam lekkie ukłucie niepokoju. Jakby coś we mnie wiedziało, że zapraszam kogoś, kto nie przyjeżdża na chwilę. Tylko po to, by zająć moje miejsce.

Czułam, że znikam

Już po tygodniu wiedziałam, że popełniłam błąd. Kuchnia nie należała już do mnie. Teresa przestawiła garnki, pochowała moje ulubione miski, a przyprawy, które wcześniej trzymałam w słoikach z podpisami, zniknęły na dnie jakiejś szuflady. Wszystko było „bardziej praktyczne” według niej. Nawet śpioszki, które kupiłam dla Antka, zostały zastąpione jakimiś kolorowymi ubrankami z haftowanymi króliczkami, które Teresa przyniosła „z myślą o chłopcu”. Moje rzeczy, moje decyzje, moje zdanie – wszystko było jakby niepotrzebne.

– Zosiu, ja ci tylko pomagam – powiedziała, gdy zapytałam, gdzie są te śpioszki z bawełny organicznej, które starannie wybrałam.

– Ale ja je lubiłam, dobrze się sprawdzały – odpowiedziałam spokojnie, choć czułam, że w środku się już gotuję.

– Oj dziecko, takie rzeczy się nie nadają. Teraz to wszystko tylko ładnie wygląda, ale pożytku z tego żadnego. Zobacz, te są cieplejsze – pokazała mi ubranka, które sama wybrała.

Próbowałam się uśmiechnąć, udawać, że to nic wielkiego. W końcu to tylko śpioszki, prawda? Ale takich drobnych rzeczy było więcej. Moje kosmetyki z łazienki przesunęła do innej szafki, „bo tam było więcej miejsca”. Kiedyś przyłapałam ją, jak dolewała koperkowej herbatki do butelki Antka, chociaż mówiłam, że nie chcę, że pediatra kazał niczego nie dodawać. Że ten koperek teraz odradzają, bo szkodliwy się okazał nawet.

– Tak się zawsze robiło – rzuciła z przekonaniem, nie spuszczając wzroku z telewizora. – Dziecko ma kolki, to trzeba pomagać. Ty się naczytałaś tych poradników i teraz boisz się wszystkiego. Ale ja wychowałam troje dzieci, to wiem, co mówię.

Nie odpowiedziałam. Usiadłam przy oknie i patrzyłam w zimowy ogród, gdzie wszystko było szare i martwe. Myślałam o tym, jak bardzo chciałam mieć przestrzeń dla siebie. Czułam się jak gość we własnym domu. Każdy dzień przynosił nowe „ulepszenia”. Teresa chodziła po mieszkaniu, poprawiała to, co uznała za niewłaściwe, komentowała mój sposób karmienia, moje ubrania, nawet sposób, w jaki trzymałam dziecko.

Narastało we mnie coś trudnego do opisania. To nie był tylko smutek. To było uczucie, że znikam. Że mnie coraz mniej. A jednocześnie czułam, że jeśli teraz czegoś nie zrobię, jeśli nie zatrzymam tej inwazji, to nie odzyskam już niczego. I wtedy pierwszy raz pomyślałam, że muszę odzyskać chociaż jedną przestrzeń. Choćby kuchnię.

Potrzebowałam przestrzeni

Nie planowałam tego wcześniej. Po prostu któregoś wieczoru, gdy Teresa położyła się wcześniej spać, a Paweł siedział w słuchawkach przed komputerem, wzięłam klucz i przekręciłam zamek w drzwiach kuchennych. Trzymałam go potem w kieszeni bluzy, udając, że nic się nie zmieniło. Rano Teresa pierwsza zorientowała się, że coś jest nie tak. Słyszałam, jak próbowała otworzyć drzwi, jak szarpała klamką. Wyszłam z sypialni z dzieckiem na rękach, zaspana, z mocno bijącym sercem.

– Zosiu, coś się zacięło – powiedziała zdezorientowana. – Kuchnia się nie otwiera.

– Tak, zamknęłam – odpowiedziałam spokojnie, jakby to było coś zupełnie naturalnego. – Potrzebuję trochę przestrzeni. Sama zrobię śniadanie.

Stała przez chwilę, jakby nie wiedziała, czy dobrze usłyszała.

– Żartujesz, prawda?

– Nie.

Wróciła do pokoju bez słowa. Ale nie minęło pół godziny, jak usłyszałam szczęk klucza w drzwiach wejściowych. Paweł wrócił z zakupami – z dużą siatką, z której wystawała bagietka i seler naciowy. Gdy zobaczył, że nie ma dla niego dostępu do kuchni, zmarszczył brwi.

– Co to ma znaczyć? – zapytał ostro.

– Kuchnia jest zamknięta. Potrzebuję trochę spokoju. – Mówiłam cicho, ale stanowczo.

Poszedł do mamy i za chwilę znowu wrócił do mnie.

– Zosiu, mama płacze. Mówi, że się jej boisz. Że traktujesz ją jak intruza. Naprawdę uważasz, że to normalne? Zamykasz kuchnię? Przed moją matką?

– To też mój dom – powiedziałam. – I ja też muszę w nim oddychać.

Widziałam, jak się w nim gotuje. Przeszedł kilka kroków w jedną, potem w drugą stronę.

– Ty chyba naprawdę potrzebujesz pomocy – rzucił w końcu z politowaniem. – Histeryzujesz. Zamknięta kuchnia? Co będzie następne? Zablokujesz łazienkę?

Teresa nie weszła już do kuchni przez cały dzień. Zamknęła się w pokoju gościnnym i faktycznie płakała. W ciągu dnia kilka razy usłyszałam jej pociąganie nosem, jakby upewniała się, że jej żal będzie słyszalny. Paweł kręcił się po mieszkaniu spięty, nie odzywał się do mnie. Przy obiedzie jadł osobno, nie zapytał, czy potrzebuję pomocy. Przez chwilę poczułam się jak tyranka. Jakbym zrobiła coś nieodwracalnego.

A jednak, gdy wieczorem wstawiłam herbatę, poczułam coś, czego nie czułam od tygodni – odrobinę przestrzeni. Ulgę. Ciszę. Własność. Miałam kuchnię. Przez chwilę czułam, że należy tylko do mnie. Ale zaraz potem przyszły wyrzuty sumienia. Bo przecież Teresa chciała pomóc. Bo Paweł był między młotem a kowadłem. Bo nie chciałam awantury, a zaczęłam ją pierwsza.

Oni mnie już ocenili

Dom ucichł. Nikt się nie odzywał, nie komentował, nie próbował już rozmawiać. Teresa przestała zaglądać do pokoju dziennego, ograniczyła się do opieki nad swoim wnukiem wtedy, gdy prosiłam – i tylko wtedy. Paweł był jak obcy. Siadał do komputera, zakładał słuchawki, wychodził bez słowa, wracał późno. Nie rzucał już oskarżeń, nie robił scen. Ale właśnie to milczenie bolało mnie najbardziej.

Zaczęłam nasłuchiwać. Czasem, nocą, kiedy karmiłam Antka i szłam do kuchni po wodę, zatrzymywałam się pod drzwiami pokoju, gdzie oni przebywali najczęściej. Słyszałam szepty. Rozmowy prowadzone półgłosem. Pewnej nocy doszło do mnie coś więcej.

– Nie wiem, mamo – mówił Paweł. – Mam wrażenie, że ją tracimy.

– Ja od początku czułam, że coś z nią jest nie tak – odpowiedziała Teresa szeptem. – Taka... zamknięta w sobie. Zawsze coś udawała, a teraz to już zupełnie odpłynęła.

Stałam przy ścianie, z kubkiem w dłoni, niezdolna się poruszyć. To nie był przypadkowy komentarz. To była rozmowa, która trwała. Miałam wrażenie, że rozmawiali o mnie codziennie. Jak o problemie do rozwiązania. Zamknęłam się z Antkiem w sypialni, udając, że śpię, chociaż całą noc nie zmrużyłam oka. W głowie dudniły mi ich słowa. „Tracimy ją.” „Zawsze była dziwna.” Nigdy nie pomyślałabym o sobie w ten sposób. Ale oni już to zrobili. Już mnie podsumowali. Już mnie ocenili.

Siedziałam na łóżku z podkurczonymi nogami i myślałam – skoro i tak uważają mnie za dziwną, za problem, to może nie ma już sensu się tłumaczyć. Może pora przestać. Bo jeśli nawet będąc cicho, starając się wszystko znosić, zostałam okrzyknięta histeryczką, to może warto wreszcie mówić. Albo milczeć, ale po swojemu.

Nie miałam siły już tłumaczyć

Usiadłam naprzeciwko Pawła, kiedy wreszcie wyszedł z pokoju, w którym pracował. Antoś spał. Teresa wyszła do apteki. Mieliśmy pół godziny ciszy, może szansę na jakieś porozumienie.

– Muszę ci coś powiedzieć – wypaliłam, choć czułam, że to zdanie wywoła u niego niechęć.

Podniósł wzrok, ale nie odpowiedział.

Czuję się zdominowana – powiedziałam cicho, powoli. – To już nie jest mój dom. Nie mam gdzie uciec, gdzie być sobą. Jestem z dzieckiem, cały czas, a twoja mama... przejęła wszystko. Ja się duszę.

– Dusisz się, bo ktoś ci gotuje zupę? Bo dziecko ma za dużo ubranek? – pokręcił głową. – Zosia, przecież ona robi to z miłości.

– To nie jest miłość, to kontrola. Ja nie mogę nawet zdecydować, w co ubrać Antka. Ona mnie poprawia, komentuje, ocenia. Ja nie jestem w tym domu matką. Ja jestem dodatkiem do jej opieki.

– Ty może jeszcze nie doszłać do siebie, może to hormony buzują – odpowiedział spokojnie. – Jesteś po porodzie, jesteś wrażliwa. Ale może spróbuj spojrzeć obiektywnie. Mama nas kocha. Chciała ci pomóc.

– Pomóc, odbierając mi wszystko? Nawet kuchnię, łazienkę, decyzje? Paweł, ja się czuję jak gość we własnym domu. Jakbyśmy to wszystko najpierw zbudowali razem, a potem ktoś przyszedł i wziął wszystko dla siebie.

Patrzył na mnie długo. Nie był zły. Był raczej nieobecny. Jakby próbował przypomnieć sobie, o czym mówimy.

– Może powinnaś na jakiś czas gdzieś pojechać? – zapytał nagle. – Odpocząć. Ja się wszystkim zajmę z mamą.

Zamarłam. Nie miałam siły odpowiedzieć. To była jego odpowiedź na mój ból. Żebym zniknęła. Wyszłam do drugiego pokoju, usiadłam w fotelu i spojrzałam w okno. Przez chwilę miałam wrażenie, że jestem w obcym mieszkaniu. Że to nie mój dom. Że nie mam tu żadnych praw. I wtedy pomyślałam, że może jednak powinnam wyjechać. Może gdzieś, gdzie nie będę musiała nikomu tłumaczyć, dlaczego potrzebuję oddechu. Gdzie nikt nie będzie mi mówił, że to tylko hormony. Może byłoby mi łatwiej. I lżej.

Zostałam zupełnie sama

Rano Teresa przyszła do mnie, kiedy karmiłam Antka. Usiadła na krześle przy drzwiach, z torebką w dłoniach. Długo nic nie mówiła. Patrzyła na mnie, na wnuka, potem znowu na mnie. W końcu westchnęła.

– Spakowałam się – powiedziała cicho. – Paweł mnie odwiezie. Nie chcę robić problemów. Zrobiłam wszystko, co mogłam.

Nie odpowiedziałam. Czekałam, aż powie coś więcej, ale już nic nie dodała. Wstała, pogładziła Antka po głowie i wyszła. Słyszałam, jak drzwi się zamykają, jak Paweł bierze jej walizkę, jak zjeżdżają windą. Nie spojrzał na mnie, nie pożegnał się. Po prostu wyszedł razem z nią. Zostałam sama. Chodziłam po mieszkaniu, zaglądałam do szafek, do łazienki, do kuchni. Nie było jej zapachu. Jej kosmetyków. Ubranek, które przyniosła też nie, bo już nie wisiały na suszarce. Czułam dziwną pustkę, jakby coś zostało wyrwane razem z nią. Dziecko spało, a ja nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić.

Usiadłam przy stole i patrzyłam w kubek z zimną herbatą. Nie czułam triumfu. Nie czułam radości. Tylko ciszę. Cisza była dziwna. Jakby nie do końca należała do mnie. Jakby dom jeszcze nie był pewien, kto w nim rządzi. Ale był pusty. I przez tę pustkę przebijało się coś nowego. To było miejsce, gdzie wreszcie nikt nie mówił mi, że jestem zbyt cicha, zbyt delikatna, zbyt przewrażliwiona. Miałam kuchnię. Miałam łazienkę. Miałam czas. Miałam też świadomość, że Paweł mnie opuścił. Że nie wiem, kiedy wróci. I czy w ogóle jeszcze coś między nami zostało.

Zofia, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama