„Teściowa męczyła mnie pytaniami o wnuki. Dała mi taki prezent, że na samą myśl, czuję się jak grzesznica”
„Zajrzałam do środka. Oprócz słoika ogórków i kilku jabłek leżało tam coś jeszcze – cienkie, czerwone pudełko, jak ze sklepu z bielizną. Otworzyłam je z wahaniem. W środku – komplet koronkowej, czarno-czerwonej bielizny”.

- Redakcja
Nigdy nie sądziłam, że najtrudniejszym aspektem mojego małżeństwa okaże się nie relacja z mężem, ale jego matka. Grażyna – teściowa z krwi i kości. Uprzejma, z pozoru troskliwa, ale z uporem domagała się wnuków. Od dnia naszego ślubu czułam na sobie jej uważne spojrzenia, jakby oceniała każdy dzień mojego cyklu. Z czasem było tylko gorzej – pytania zamieniały się w sugestie, a sugestie w... interwencje. Bo według niej, miłość w małżeństwie była ważna, ale nic tak nie cementowało związku jak „bobo w pieluszce”. Nie spodziewałam się, że kiedyś w tym celu sięgnie po... bieliznę.
Nieśmiałe pytania przy herbacie
– I jak tam, dzieci moje? Wszystko dobrze? – zapytała teściowa, nalewając mi herbaty z cytryną.
– Tak, mamo, wszystko w porządku – odpowiedziałam grzecznie, choć od razu wiedziałam, że to tylko preludium.
– A nie myśleliście jeszcze... no wiecie, o powiększeniu rodziny?
Uśmiechnęłam się sztucznie i sięgnęłam po ciastko. Te pytania padały regularnie od dwóch lat. Na początku były nawet wzruszające – wyraz troski, ciepła. Teraz brzmiały jak kontrola populacji z datą realizacji.
– Na razie cieszymy się sobą – próbowałam zakończyć temat, ale ona nie dała się tak łatwo zbyć.
– Oj, nie czekajcie za długo. Kobiecy organizm ma swoje ograniczenia, a ja przecież nie młodnieję. Chciałabym jeszcze zdążyć potrzymać wnuka na kolanach...
Zamieszałam herbatę, próbując nie przewrócić oczami. Michał – mój mąż – w tym czasie siedział z nosem w telefonie, udając, że nie słyszy rozmowy. A może naprawdę jej nie słyszał? Albo tak mu było wygodniej.
– Jak przyjdzie czas, wszystko się ułoży – powiedziałam w końcu, choć sama nie byłam już tego taka pewna.
Kiedyś się doczekamy
Niecały tydzień po herbatce u teściowej, w naszym mieszkaniu rozległ się dzwonek do drzwi. Michał był w pracy, więc to ja otworzyłam. Oczywiście – teściowa. Z siatką pełną warzyw, domowym kompotem i swoim niezawodnym uśmiechem kontrolującym.
– Pomyślałam, że wpadnę. Mam dzisiaj po drodze – oznajmiła z taką naturalnością, jakby nie musiała pokonywać pół miasta.
– Jasne, wejdź – odparłam, próbując ukryć zaskoczenie.
Przy herbacie znów pojawił się temat dzieci.
– Wiesz, pamiętam jak ja byłam w twoim wieku. Człowiek chce poczekać, ale życie szybko leci. Trzeba łapać momenty.
– My z Michałem... mamy dużo pracy teraz. Ale jak tylko poczujemy się gotowi, to... – zaczęłam, ale przerwała mi machnięciem ręki.
– Gotowość to pojęcie względne. A miłość trzeba podsycać. Ostatnio czytałam, że ważne są bodźce... romantyczne, takie, które rozpalają ogień.
Zmarszczyłam brwi, czując lekkie ukłucie niepokoju. Gdy wyszła, zostawiła w przedpokoju siatkę.
– Zostawiłaś coś! – zawołałam, ale już zdążyła zejść po schodach.
Zajrzałam do środka. Oprócz słoika ogórków i kilku jabłek leżało tam coś jeszcze – cienkie, czerwone pudełko, jak ze sklepu z bielizną. Otworzyłam je z wahaniem. W środku – komplet koronkowej, czarno-czerwonej bielizny. I mała karteczka z napisem: „Na romantyczny wieczór. Spróbujcie”. Zamknęłam wieko. I pudełko.
Niespodzianka w szafce nocnej
Nie powiedziałam Michałowi od razu o bieliźnie. Włożyłam pudełko na dno szuflady w sypialni i próbowałam zapomnieć. Ale oczywiście – nie zapomniałam. Przewracałam się w nocy z boku na bok. Z jednej strony to tylko kawałek koronki. Z drugiej – przesłanie, że moje życie intymne wymaga interwencji z zewnątrz. Od matki mojego męża. Dwa dni później Michał szukał swojej ładowarki.
– Ej, czemu moja ładowarka jest w twojej szufladzie? – zapytał z kuchni.
– Pewnie ją tam wrzuciłam przez przypadek... – odpowiedziałam, ale w środku już panikowałam.
Wszedł do sypialni z ładowarką w ręku i tym cholernym pudełkiem.
– A to co? – podniósł brew, patrząc na mnie z lekkim uśmieszkiem.
– To... od twojej mamy – powiedziałam w końcu, czując, jak w gardle rośnie mi gula.
– Co?! – jego uśmiech zgasł. – Moja mama ci to dała?
– Włożyła do siatki z jabłkami. Żart? Sugestia? Nie wiem...
Michał przez chwilę milczał. Potem rzucił się na łóżko i zakrył twarz poduszką.
– Boże, ona oszalała – jęknął.
Usiadłam obok i westchnęłam.
– Myślisz, że to tylko bielizna? To cała presja, którą na mnie kładzie od miesięcy. Jakbyśmy byli maszyną do produkcji wnuków, a nie małżeństwem.
– Porozmawiam z nią – powiedział cicho.
– Nie wiem, czy rozmowa coś da. Może to dla niej sposób na wyrażenie miłości. Tylko... zupełnie nietrafiony.
Czerwona koronka i biała furia
Myślałam, że Michał z nią porozmawia. Naprawdę. Że powie jasno, gdzie są granice, i że nie potrzebujemy inspiracji z katalogu bielizny erotycznej. Ale nie. Minął tydzień, a Grażyna znów nas odwiedziła. Tym razem z ciastem drożdżowym i uśmiechem, który zwiastował kłopoty.
– No i jak, Martusiu? Pudełko dotarło? – zapytała ni stąd, ni zowąd, gdy Michał poszedł po herbatę do kuchni.
Zamarłam.
– Dotarło – odpowiedziałam chłodno.
– I? Spróbowaliście? Prawda, że działa cuda? – dodała z figlarnym błyskiem w oku.
Poczułam, jak w środku coś we mnie pęka. Całe napięcie z ostatnich miesięcy, ignorowane komentarze, niedelikatne pytania i teraz to... Grażyna, która myśli, że koronka rozwiąże wszystko, czego nie wypowiedzieliśmy na głos.
– Nie, mamo. Nie „spróbowaliśmy”. I chciałabym, żebyś przestała wtrącać się w nasze małżeństwo – powiedziałam stanowczo, choć serce biło mi jak szalone.
Jej uśmiech zniknął, jakby ktoś go zgasił światłem.
– Ja tylko chcę waszego szczęścia...
– Nasze szczęście nie zależy od twoich prezentów. I nie od ciebie – dodałam, patrząc jej prosto w oczy.
W tym momencie wrócił Michał z herbatą. Widząc nas obie w ciszy, zrozumiał, że rozmowa dobiegła końca. Grażyna wypiła herbatę bez słowa i wyszła chwilę później, nawet nie próbując tłumaczyć się z „romantycznej pomocy”. Zostałam na kanapie, z ulgą, ale i lękiem – co teraz? Czy zrozumiała?
Między lojalnością a granicą absurdu
Po tamtym dniu nie odzywała się przez tydzień. Kobieta, która zwykle pisała do mnie trzy razy dziennie z przepisem na zupę, pytaniem o pogodę lub linkiem do artykułu o płodności. Cisza była wręcz niepokojąca. Michał zauważył zmianę, ale nie komentował. Dopiero w sobotę wieczorem, gdy siedzieliśmy razem przy winie, odezwał się:
– Mama do mnie dzwoniła. Powiedziała, że ją obraziłaś.
– Serio? – spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – A ty co jej powiedziałeś?
– Że się wtrącała i że musiałaś w końcu zareagować. Ale wiesz... ona tego nie rozumie. Myśli, że wszystko robi z dobrego serca.
– Dobre serce nie daje ludziom bielizny – syknęłam, próbując nie podnosić głosu.
Zamilkliśmy na chwilę. W powietrzu wisiało coś cięższego niż kłótnia – konflikt lojalności. Michał kochał mnie, ale to była jego matka. Nie chciał wybierać. Ja z kolei nie miałam już siły tłumaczyć się z każdej decyzji, z każdego cyklu miesiączkowego, z każdego dnia bez dziecka.
– Chciałabym, żeby to się skończyło – powiedziałam cicho. – Albo postawisz jej granice, albo ja zacznę unikać spotkań. Nie będę już udawać, że to normalne.
Michał skinął głową, zmęczony i chyba też bezradny.
– Postaram się z nią porozmawiać jeszcze raz. Ale... nie obiecuję, że zrozumie.
Nie musiał. Wystarczyło, że w końcu stanął po mojej stronie.
Tam, gdzie kończy się cierpliwość
Od tamtej rozmowy minęły trzy miesiące. Grażyna przestała podrzucać nam niespodzianki, a tematy rozmów ograniczyły się do pogody, kotletów i cen warzyw. Niby normalnie, a jednak coś się zmieniło – w niej, we mnie, między nami wszystkimi. Kiedyś myślałam, że rodzina to jedno wielkie wsparcie, ale teraz rozumiem, że czasem wsparcie oznacza... zostawienie człowieka w spokoju. Nie rozmawiałyśmy szczerze od incydentu z bielizną. I chyba żadna z nas tego nie potrzebowała. Ona zaczęła się mnie bać, a ja – przestałam udawać, że wszystko jest w porządku. Michał z kolei nauczył się mówić „mamo, to nie twoja sprawa” i robił to częściej, niż by chciał.
Ciąży nie było. Ale za to pojawił się spokój. I czułość między mną a Michałem, która wcześniej topniała pod naporem oczekiwań. Zaczęliśmy rozmawiać, prawdziwie. O tym, czy naprawdę chcemy dzieci. Czy to jest nasze pragnienie, czy może cudze, przyszyte do nas jak niechciany prezent. Pewnego wieczoru spojrzałam na niego, kiedy zasypiał.
– Dziękuję – szepnęłam. – Za to, że jesteś po mojej stronie.
Nie odpowiedział, ale poczułam, jak ściska moją dłoń. Mocno. Pewnie. Czy teściowa kiedykolwiek to zrozumie? Nie wiem. Ale wiem jedno – miłość nie rodzi się z presji. I nie można jej wymusić żadną koronką świata.
Marta, 33 lata
Czytaj także:
- „Wredny teść nigdy mnie nie lubił. Przesadził, gdy po rozwodzie zaczął manipulować moim synem”
- „Po rozstaniu okazało się, że mój partner kochał nie tylko mnie. Nie wiem, czemu byłam taka ślepa”
- „Rodzina męża zrobiła cyrk z Komunii córki. Miarka się przebrała, gdy szwagier puścił film z moim mężem w roli głównej”