Reklama

Na Wigilię czekałam od października. Serio. Nie dlatego, że kocham smażyć dwanaście dań, ani że nie mogłam się doczekać łamania opłatkiem z rodziną, która zazwyczaj woli połykać kąśliwe uwagi niż karpia. Po prostu miałam plan. Chciałam pokazać, że też potrafię. Że nie jestem "tą wygodną", „co kupuje gotowce”, „co nie zna przepisu na rybę w galarecie”. Chciałam raz – jeden raz! – zorganizować Wigilię u siebie. W swoim mieszkaniu. Przy swoim stole. Ze swoim bigosem i pierogami.

Pomysł przyszedł mi do głowy pewnego popołudnia, kiedy szorowałam kuchenny blat, a w radiu leciała reklama świątecznych promocji w tanim markecie. Pomyślałam: „A czemu nie? Przecież wszystko teraz można kupić, jak się dobrze poszuka, a ja i tak gotuję lepiej niż połowa celebrytów z internetu”. Wiedziałam, że nie będzie łatwo przekonać teściową. Ale nie spodziewałam się, że dostanę odpowiedź, która rozchodzić się będzie po rodzinie w sekundę:

– Nie chcę nowej tradycji z dyskontu – powiedziała, a jej wzrok przeszył mnie jak szpikulec do śledzi.

Nie od razu zareagowałam, jednak w środku aż się we mnie gotowało. Ale spokojnie. Ja jej jeszcze pokażę, co znaczą święta "z dyskontu".

Lepiej, żeby każdy robił to, na czym się zna

Wszystko zaczęło się od niewinnego telefonu. Zadzwoniłam w poniedziałek rano, tuż po tym jak dzieci wyszły do szkoły, a mąż wyjechał do pracy.

– Halo, Magdo? – odezwała się mama po drugim sygnale.

– Cześć, mamo! Nie przeszkadzam? – zapytałam z promiennym entuzjazmem, który był podejrzany nawet dla mnie.

– No, mów. Właśnie mielę mak – odparła sucho.

– To super się składa! Bo właśnie o świętach chciałam pogadać.

– Oho. – W tle słyszałam hałas maszynki. – Coś się stało?

– Nie, nie. Chciałam tylko... zaproponować coś nowego. Może w tym roku Wigilia byłaby u nas? – wypaliłam, zanim zdążyłam się rozmyślić.

Zapadła cisza.

– U was? – powtórzyła. – A to ciekawe...

– No tak. Pomyślałam, że zmiana dobrze zrobi wszystkim.

– Mhm. Wiesz, kochanie... Ja nie jestem zwolenniczką nowej tradycji z dyskontu.

Przepraszam, co takiego? – aż się zakrztusiłam herbatą.

– No bo wiesz... u mnie wszystko jest domowe. Kompot z suszu, kapusta własna, nie ze słoika. A u was to... no, te wasze udogodnienia. Gotowe ciasta, pierogi w plastikowym opakowaniu…

– Mamo, ja przecież gotuję!

– Mhm. A te pulpety z dynią sprzed tygodnia to też gotowałaś?

– Mamo, to był przepis z... nieważne! Chciałam tylko…

– Kochanie, naprawdę. Lepiej, żeby każdy robił to, na czym się zna.

Zamknęłam oczy. I wtedy właśnie postanowiłam: nie tylko zrobię Wigilię. Zrobię ją tak, że mina jej zrzednie.

A to już był sukces

Dwa dni później poszłam do sklepu i wróciłam z czterema siatkami. Dzieci patrzyły na mnie jak na wariatkę, bo nigdy nie widziały mnie z taką determinacją przy garach. Nawet Bartek, mój mąż, w końcu zapytał:

– Madzia, co ty wyprawiasz? Przecież do świąt jeszcze miesiąc.

– Robię testową wersję uszek. Z grzybami – rzuciłam, zagniatając ciasto jak zawodowiec.

– A po co ciasto do uszek teraz? – drążył dalej.

– Bo w tym roku Wigilia będzie u nas – odparłam, nie podnosząc wzroku.

– Ale...moja mama.. ona się zgodziła?

Zatrzymałam wałek. Spojrzałam na niego z chłodnym spokojem.

– Już postanowiłam.

Tego samego dnia wysłałam wszystkim SMS-y: „W tym roku zapraszamy na Wigilię do nas. 17:00. Przynieście dobry humor i apetyty!”
Mama oczywiście nie odpisała. Ale teść – tak. Krótkie „będziemy”, co odebrałam jako błogosławieństwo. Następnego dnia, jakby nigdy nic, mama wpadła „po jajka”.

– Ooo, pachnie… Coś robisz? – zajrzała do kuchni.

– Uszka – odparłam z dumą. – Z suszonymi borowikami.

– Borowiki? Z marketu?

– Skądże. Od Grażyny, sąsiadki.

– No no. A ciasto?

Sama robiłam. Z masłem. Prawdziwym.

Popatrzyła, zmieszała się.

– A mak? Mielisz?

– Już trzy razy przemielony. Sama. Mam nową maszynkę. Wygrywa z twoją.

Pokiwała głową i… milczała. A to już był sukces.

Niech się obraża

W piątek zadzwoniła do mnie szwagierka. Już po pierwszym „cześć” wiedziałam, że coś się święci.

– Madzia... no bo wiesz... mama mówiła, że w tym roku Wigilia u niej.

– Co takiego? – aż przechyliłam telefon, jakby to mogło coś zmienić.

– No, mówiła, że tam zawsze była i że nie ma sensu tego zmieniać. I że i tak zrobi wszystko. Żeby nie było niezręcznie.

Zacisnęłam zęby.

– I ty tak po prostu się zgadzasz?

– Ja... no wiesz. Nie chcę jej podpaść. Wiesz jaka jest.

– Wiem. Dlatego właśnie Wigilia będzie u nas – powiedziałam wolno, jakby tłumaczyła komuś bardzo opornemu dziecku.

– Ale ona... może się obrazić.

– Niech się obraża. Ja się też potrafię. A różnica jest taka, że ja umiem robić pasztet bez konserwantów.

W sobotę zadzwoniła ona.

– Madziu... – zaczęła tym swoim tonem. – Słyszałam, że rozesłałaś zaproszenia.

– Tak, mamo. W tym roku Wigilia u nas.

– Ale to nie ustalone.

– Jest ustalone. Przeze mnie. Ktoś musiał.

– Ale co z tradycją?

– Tradycja to nie miejsce. To ludzie. Jak ktoś się uprze, to nawet w windzie zje barszcz.

– Czyli naprawdę się upierasz?

– Mhm.

Zapadła cisza. Po chwili powiedziała:

– No dobrze. Przyjdziemy. Ale tylko na chwilę. I przynoszę swoje pierogi, bo nie zamierzam jeść żadnych gotowców z marketu.

Może poprosi o przepis

Wigilia. Siedemnasta. Wszystko gotowe. Dzieci w białych koszulach, ja w fartuchu i lokach, których nie miałam czasu rozczesać. Bartek rozstawiał krzesła i co chwilę nerwowo zerkał na telefon.

– Myślisz, że przyjdą? – zapytał.

Kto chce, ten przyjdzie – rzuciłam, poprawiając obrus.

Drzwi zadzwoniły. Dzwonek przeciągły, jakby ktoś próbował zawczasu ogłosić swoje niezadowolenie. Otworzyłam. Mama.

– Dobry wieczór – powiedziała chłodno. – Przyniosłam pierogi.

– Dzień dobry, mamo. Zapraszam. Barszcz się grzeje, uszka czekają.

– Mhm – weszła jak inspektor na kontrolę.

Za nią reszta. Szwagierka z mężem, dzieciaki, teść z opłatkiem. Przez pierwsze dziesięć minut było niezręcznie. Ale potem...

– Magda, a ten stół to nowy? – zapytała szwagierka.

– Nie. Z odzysku, ale Bartek pomalował.

– Ślicznie wyszło – przyznała.

Mama milczała. Wodziła wzrokiem po stole, jakby szukała haczyka.

– A ten barszcz... – odezwała się wreszcie. – To z torebki?

– Sama robiłam. Z buraków od twojej siostry – rzuciłam niewinnie.

– No... nawet pachnie – powiedziała z grymasem, który prawie był uśmiechem.

Kiedy podałam pierogi, zamilkła na dobre. Jadła powoli, skupiona. Po chwili szturchnęła teścia.

– Weź spróbuj tych z grzybami. Zaskakująco nie są suche.

Pod koniec wieczerzy złapałam ją, jak wkłada po cichu jeden z moich pierogów do pudełka na wynos.

– Mamo, mam ich więcej. Zrobiłam sześćdziesiąt.

– A... no to... To dobrze – burknęła, zerkając na mnie z ukosa.

Czułam, jak rośnie we mnie satysfakcja. Jeszcze chwila, a może poprosi o przepis.

Coś się zmienia

Kiedy zaczęliśmy dzielić się opłatkiem, poczułam to znajome ukłucie w żołądku. Mama stała w kącie z opłatkiem w dłoni. Podeszłam pierwsza.

– Wesołych świąt, mamo – powiedziałam spokojnie. – Cieszę się, że przyszliście.

Zmierzyła mnie wzrokiem.

– Wiesz, ja... – zaczęła, po czym urwała. – Te pierogi... zaskakująco dobre. Ale ciasto mogłoby być cieńsze.

– Próbowałam – uśmiechnęłam się.

Wymieniłyśmy opłatki. To był nasz osobisty rozejm. Reszta wieczoru minęła o dziwo w harmonii. Nikt się nie pokłócił. Nikt nie poruszył niezręcznych tematów. Czysta magia Bożego Narodzenia. Po kolacji mama zebrała się do wyjścia jako pierwsza. Już w płaszczu, z pudełkiem pierogów pod pachą, rzuciła na odchodne:

– A ten pasztet... z soczewicy?

– Z suszonych pomidorów i ciecierzycy. Z odrobiną majeranku.

– Całkiem smaczny, może dasz mi przepis.

– Jasne.

Gdy ostatni gość zniknął za drzwiami, usiadłam przy stole i w końcu mogłam odetchnąć. W mieszkaniu pachniało barszczem, choinką i... czymś jeszcze. Dumą. Satysfakcją. Bartek wszedł do kuchni z kubkiem kompotu w ręku.

– Mama chyba zrozumiała, że coś jednak w tej kuchni potrafisz.

– Potrafię i cieszę się, że wreszcie to dostrzegła. Ale do następnej Wigilii muszę się jednak nauczyć lepiej rozwałkowywać ciasto - rzuciłam z uśmiechem.

Spojrzałam na stertę pustych talerzy i zmęczonego, ale zadowolonego Bartka.

– Nie wiem, czy zrobiłam rewolucję. Ale jeśli moja teściowa ukradkiem pakuje pierogi do pudełka, to znaczy, że... coś się zmienia.

I wiecie co? Może ta nowa tradycja z dyskontu nie jest taka zła. Zwłaszcza że mam jeszcze kartę lojalnościową i kupon na mak.

Magda, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama