Reklama

W naszym miasteczku konkurs na największą dynię to nie żadne tam święto folkloru, tylko coroczna bitwa. Uczestnicy to głównie starzy działkowicze, co lubią się pochwalić, że „tu nie tylko warzywo rośnie, ale i serce człowieka”. A jak już pojawiła się nagroda pieniężna – a jakże – to nawet ci, co wcześniej mieli dynie w poważaniu, nagle zaczęli je traktować jak członków rodziny.

Reklama

Mam działkę, którą mąż dostał po dziadku. Wzięłam się za nią głównie dla świętego spokoju – potrzebowałam miejsca, gdzie mogę sobie popracować w ciszy, bez teściowej z pytaniami typu „a kiedy wnuki?”. No i tak się jakoś złożyło, że w tym roku, po raz pierwszy, wystawiłam swoją dynię w konkursie.

Nie spodziewałam się, że moja tegoroczna debiutantka wywoła lokalną aferę. A już na pewno nie przypuszczałam, że to właśnie przez nią teściowa nazwie mnie publicznie złodziejką i oszustką. Przy całej radzie osiedla i kamerze lokalnej telewizji.

Ale może po kolei…

Starcie z teściową

Teściowa, jak zwykle, przyjechała na działkę w niedzielę rano, ubrana jakby szła na pogrzeb – czarna garsonka, pantofle z klamrą, a do tego obowiązkowy wiklinowy koszyk z jajkami od „zaprzyjaźnionej gospodyni”.

– No i jak twoja dynia? – zapytała, zanim jeszcze zdążyłam sięgnąć po grabie. – Bo moja już waży czterdzieści siedem kilo. Prawdziwe cudo, nie to co te marketowe.

– Moja też niczego sobie – odparłam z uśmiechem. – Wczoraj ważyłam. Czterdzieści sześć i pół.

– Tyle?! – aż jej brew zadrgała. – Nie wierzę. Coś musiałaś źle sprawdzić. Albo waga cię oszukała.

– Waga była z targu, elektroniczna. Pokazuje z dokładnością do dekagrama – powiedziałam, celowo podkreślając „elektroniczna”, bo wiedziałam, że jej waga to ta stara, z pokrętłem i strzałką.

Zerknęła podejrzliwie na mój grządek, jakby próbowała wypatrzyć ślady dopingu.

Czym ją podlewasz? – zapytała chłodno.

– Wodą i nawozem, takim z bio... zresztą, ten sam co u was, pamiętasz, kupowałyśmy razem.

– No nie wiem, Agatko, nie wiem – rzuciła z miną, jakby wyczuła zapach przestępstwa. – Tyle że u mnie wszystko rośnie naturalnie. Bez kombinacji.

– Ależ ja też nie kombinuję – zaśmiałam się, choć czułam, że robi mi się gorąco. – Może moja dynia po prostu wie, że to dla mnie ważne?

Teściowa prychnęła.

– Albo że dla ciebie wszystko musi być „naj”. Nawet dynia. No, zobaczymy, co jury powie. Chociaż... niektórzy to potrafią się podlizać.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Mówisz to, a co roku pieczesz babeczki dla przewodniczącego komisji?

– One są z wdzięczności – uniosła się i zmieniła temat.

Napięcie rośnie

Na placu przy remizie od rana był ruch jak w mrowisku. Wójt dumnie paradował w koszuli z haftem, orkiestra dęta stroiła instrumenty, a dzieciaki z podstawówki rozstawiały stoły z lemoniadą i watą cukrową. Nad wszystkim powiewał baner: „VII Gminny Konkurs Dyni – z miłości do tradycji”.

Mąż pomógł mi załadować dynię do bagażnika. Kiedy ją podniósł, jęknął teatralnie:

– Ile to waży! Aż jestem ciekaw wyniku.

– Tylko nie upuść jej po drodze. Jeśli pęknie, to mama cię ozłoci.

– Aż tak bardzo chce wygrać?

– Chyba bardziej niż dostać wnuka – mruknęłam.

Na miejscu teściowa już była obecna. Stała przy swoim stoliku, gdzie dumnie leżała jej dynia – rzeczywiście okazała, z połyskiem i łodygą zawiniętą jak korona. Gdy mnie zobaczyła, zmrużyła oczy.

– Widzę, że i ty się zjawiłaś. Chociaż, szczerze mówiąc, sądziłam, że się wycofasz, jak zrozumiesz, że nie masz szans.

– A ja właśnie przyszłam zobaczyć twoją minę, jak ogłoszą wyniki – uśmiechnęłam się słodko.

– Agata, naprawdę sądzisz, że pokonasz mnie w dyniowym fachu? Mnie? – zapytała, robiąc krok w moją stronę.

– A ty naprawdę sądzisz, że dynia rośnie od zawziętości?

W tle rozległ się dźwięk mikrofonu. Przewodniczący jury poprosił uczestników o zgłoszenie się z okazami.

Zgłosiłyśmy się razem. Obie dumne, obie ubrane na równo zielono – nieumyślnie, ale wyglądałyśmy jak drużyny przeciwnych armii.

– Niech wygra lepsza – rzuciłam.

– O, wygra, wygra, z pewnością – syknęła teściowa.

Afera teściowej

Jury krążyło wokół stołów z minami jak z „MasterChefa”. Trzech panów w średnim wieku i jedna pani bibliotekarka. Mierzyli, ważyli, notowali coś w kajecikach.

– Proszę państwa! – rozległ się głos przewodniczącego. – Za chwilę ogłosimy wyniki w kategorii „największa dynia łączona z jakością miąższu”.

Publiczność ściszyła rozmowy. Dzieci przestały turlać mniejsze dynie pod nogami. Nawet orkiestra zamilkła.

– Trzecie miejsce: pan Marian K., dynia 43,2 kg!

– Drugie miejsce... – przewodniczący zrobił teatralną pauzę – pani Krystyna R., dynia 46,8 kg!

Teściowa rzuciła mi triumfalne spojrzenie, unosząc brew. Już miała iść po statuetkę, gdy padło:

– A pierwsze miejsce wędruje do... Agaty S.! Dynia o wadze 46,9 kg, a do tego najniższa zawartość azotanów w całym konkursie!

– Co?! – krzyknęła teściowa, zanim zdążyłam zareagować. – To niemożliwe!

Ludzie zaczęli klaskać, orkiestra zagrała fanfarę. Podeszłam po dyplom i worek z nawozem – nagroda główna, bo „zawsze się przyda”.

Teściowa zbladła.

– Ta dynia nie może być twoja – warknęła, podchodząc do mnie.

– Moja, moja. Sama ją siałam, pieliłam i do niej gadałam.

– Ty coś kombinowałaś! Podmieniłaś ją! Ja znam twoje metody!

– No rzeczywiście, mam całą piwnicę dyniowych sobowtórów – zażartowałam. – Może chcesz prześwietlić?

– Nie żartuj sobie, dziewczyno! Żądam komisji kontrolnej!

Ludzie zaczęli się odsuwać, robiąc wokół nas krąg.

– A może... – zawiesiła głos teściowa – porozmawiamy o tym na forum gminnym?

Zamarłam.

– Co to niby ma znaczyć?

– To, że mam pewne podejrzenia.

Ciąg dalszy dyniowego dramatu

– Podejrzenia? – powtórzyłam głośno, choć w gardle zaschło mi na wiór. – Jakie, do licha, podejrzenia?

Że to nie twoja dynia – powiedziała głośno teściowa, patrząc już nie tylko na mnie, ale na całe zgromadzenie. – Widziałam, jak kilka dni temu przyjechałaś z dużym workiem do działki. I zaraz potem zniknęła ci ta mała, rachityczna dynia, co wcześniej tam była.

Z tłumu ktoś chrząknął, ktoś inny zaśmiał się cicho.

– Rachityczna? – wybuchłam śmiechem. – Chyba pomyliłaś moją działkę z tą, na której rosną same pokrzywy. I to by się nawet zgadzało…

– Proszę nie być bezczelną – prychnęła teściowa. – Ja nie mam w zwyczaju kłamać. Wszyscy wiedzą, że uczciwie pracuję na swoje zbiory od lat. A tu nagle panna z miasta przychodzi, posadzi raz w życiu coś więcej niż kwiatek na balkonie i wygrywa? Błagam!

– Naprawdę uważasz, że zrobienie z siebie lokalnego pośmiewiska jest lepsze niż przełknięcie porażki?

Ludzie mają prawo wiedzieć – rzuciła, a jej głos się załamał. – Bo to nie jest tylko konkurs. To tradycja. Honor. Nazwisko!

– Przepraszam... – wtrącił się przewodniczący jury, podchodząc do nas z niepewną miną. – Jeśli są jakieś wątpliwości co do autentyczności dyni, możemy ją… obejrzeć? Może ma pani zdjęcia z procesu wzrostu?

– Oczywiście, że mam! – sięgnęłam do torebki i podałam mu telefon. – Proszę bardzo, album „Dynia – moja duma”. Tydzień po tygodniu, z datą i lokalizacją.

Jury przekazało telefon dalej. Ludzie zaczęli się pochylać, oglądając zdjęcia.

Teściowa stała nieruchomo. Czerwone plamy wystąpiły jej na szyi.

– Przepraszam – mruknęła, ale nie do mnie. – Muszę iść.

I poszła. Bez słowa. Bez statuetki.

Powrót do domu

Wróciłam na działkę późnym popołudniem. Mąż już czekał z bukietem słoneczników i najgłupszym uśmiechem, jaki w życiu widziałam.

– No to mamy w domu mistrzynię dyni! – zawołał, podając mi kwiaty jak trofeum. – Jeszcze trochę i cię zgłoszą do telewizji śniadaniowej.

– Daj spokój. Wolałabym sto razy polewać grządki niż przeżywać coś takiego jeszcze raz.

Usiedliśmy przy stoliku.

– Myślisz, że teściowa odpuści? – spytałam, zerkając w stronę jej altanki. Pusto.

– Wątpię. Już cię pewnie zablokowała w telefonie i planuje odwet. Może posadzi gigantyczne buraki i nazwie je twoim imieniem.

Zaśmiałam się, ale z tyłu głowy nadal czułam ten nieprzyjemny ścisk. To nie był zwykły spór o warzywo – ona naprawdę poczuła się upokorzona. Publicznie. A co gorsza, sama sobie to zafundowała.

– Myślałam, że mnie nie lubi. Ale nie sądziłam, że aż tak jej zależy, żeby mnie publicznie ośmieszyć.

– Może właśnie dlatego, że cię lubi? – zapytał mąż spokojnie. – Tylko tak po swojemu. Pokrętnie. Wiesz, rywalizacja, kompleksy… Może nie umie inaczej.

– Czyli jej dynia to była tylko przykrywka?

– Może. Albo po prostu nie lubi przegrywać. Szczególnie z synową, która miała być „tylko na chwilę”.

Zamilkliśmy. Spojrzałam na swoją dynię, która stała dumnie na ławie jak puchar.

– Myślisz, że powinnam do niej zadzwonić?

– Myślę, że jeśli tego nie zrobisz, to za tydzień pojawi się tu z własnoręcznie zrobionym transparentem: „Oddaj statuetkę”.

– O nie, transparentów już wystarczy.

Zaczęliśmy się śmiać.

Mimo wszystko jesteśmy rodziną

Zadzwoniłam do niej trzy dni później. Musiałam zebrać się na odwagę – głównie dlatego, że wciąż miałam w głowie jej słowa: „to nie może być twoja dynia”. Odbierała dopiero po piątym sygnale.

– Słucham – rzuciła sztywno.

– Dzień dobry, mamo – zaczęłam spokojnie. – Dzwonię, żeby powiedzieć, że przykro mi z powodu tej sytuacji. Uważam, że twoja dynia też była imponująca.

Chwila ciszy.

– Chcesz się popisać pokorą po zwycięstwie?

– Nie, chcę załagodzić sytuację, bo mimo wszystko jesteśmy rodziną. I... mogę się podzielić nawozem – zażartowałam.

Z drugiej strony słuchawki padł ledwo słyszalny chichot.

– Sama rozumiesz… Włożyłam w to całe lato. A potem przyszłaś ty, z tą swoją elektroniką, uśmiechem i dynią, która wyglądała, jak nadmuchana.

– Nie moja wina, że dynia wyrosła ładnie. Może bała się, że ją wyśmiejesz.

Zachichotała głośniej.

– No dobrze, może trochę przesadziłam. Emocje. Ale nie licz na to, że ci odpuszczę w przyszłym roku.

– Już się boję. Może ustanowimy wspólną kategorię? „Rodzinna dynia zgody”?

– Aż tak to się nie rozpędzaj – burknęła, ale tym razem z łagodnością. – Wpadnijcie na niedzielę. Zrobię zupę dyniową. Poświęcę już swoją.

– A ja przyniosę z mojej... chociaż kawałek. Na porównanie smaku.

– Tylko nie mów, że twoja lepsza.

– Nigdy w życiu. Przecież ja się uczę od najlepszej.

Tym razem śmiech był już głośny i szczery.

Może to nie była przyjaźń. Ale jak na standardy teściowej – był to przełom.

Agata, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama