„Teściowa na wakacje na Mazurach spakowała się, jakby leciała w kosmos. Przypadkiem wzięła coś, co zniszczyło mi wakacje”
„Wyszliśmy z klatki schodowej około 8 rano, z zamiarem wyjazdu przed dziewiątą. Ja i Piotr nieśliśmy po dwie torby, zgrzewkę wody i pudełko z jedzeniem. Maria stała już przy samochodzie, ubrana w polar i czapkę z daszkiem, choć był lipiec. Obok kolejne dwie torby, reklamówka i pudełko z gofrownicą”.

- Redakcja
Z pozoru jesteśmy zwyczajną rodziną. Ja – Ula, trzydzieści parę na karku, pracuję w księgowości, w miarę ogarniam życie, choć momentami mam ochotę spakować walizkę i wyjechać na Alaskę. Mój mąż Piotr to dobry człowiek, ale czasem zachowuje się tak, jakby miał w sobie guzik z napisem „ucieczka od odpowiedzialności”. A Maria, jego matka – moja teściowa – cóż... Maria to instytucja. Kobieta-parowóz, kobieta-kontroler. Wierzy, że tylko ona wie, jak żyć, gotować i pakować się na wakacje.
Ten wyjazd na Mazury miał być przyjemnością. „Spokój, cisza, jezioro”, mówiłam sobie przy rezerwacji domku. My – Piotr, ja i jego mama. Bo przecież „mama się ucieszy”, „mama też potrzebuje odpoczynku”. Jasne. Tyle że mama zaczęła pakowanie trzy dni wcześniej i zachowywała się, jakbyśmy jechali na Syberię bez dostępu do cywilizacji.
– Ula, ile będzie sztućców na miejscu? A talerze są głębokie? – dopytywała mnie wczoraj przez telefon, jakby chodziło o jakąś wyprawę naukową. – A ja wezmę dwa garnki i patelnię, bo nie wiadomo, co tam będzie. Gofrownicę też zabiorę, bo wnuk by może chciał. I tarkę do buraków. Zawsze się przyda.
– Mamo, to tylko tydzień... – powiedział Piotr, próbując ją jakoś opanować.
– Tydzień? A jak pogoda się zepsuje i trzeba będzie siedzieć w domku? Ludzie myślą, że jadą na luksusy, a potem nie ma czym zupy ugotować.
Nie powiedziałam nic. Przełknęłam to, jak przełykam większość rzeczy, które mnie drażnią. Ale wewnętrznie kpiłam z tej przesady.
– Piotrek – szeptałam, żeby mnie nie usłyszała. – Twoja matka chyba jedzie na trzy miesiące, a nie na tydzień.
– Po prostu nie wchodź z nią w dyskusje, będzie spokój – odpowiedział, unikając mojego spojrzenia.
Jasne. Czyli znowu ja mam odpuścić. Jak zwykle.
Teściowa odstawiała szopkę
Wyszliśmy z klatki schodowej około ósmej rano, z zamiarem wyjazdu przed dziewiątą. Ja i Piotr nieśliśmy po dwie torby, zgrzewkę wody i pudełko z jedzeniem na drogę. Maria stała już przy samochodzie, ubrana w polar i czapkę z daszkiem, choć był lipiec. Obok niej stały kolejne dwie torby, reklamówka i pudełko z gofrownicą.
– To jeszcze nie wszystko – powiedziała, jakby czytała w moich myślach. – Mam jeszcze garnek i tarkę, ale to dopiero wezmę, jak włożymy resztę.
Spojrzałam na bagażnik, który już teraz wyglądał na pełen. Piotr otworzył go i przez chwilę wpatrywał się w zawartość z miną człowieka próbującego ułożyć puzzle z tysiącem identycznych elementów.
– Mamo, ile tych rzeczy jeszcze masz? – zapytał z irytacją.
– To nie są rzeczy, tylko niezbędne wyposażenie. Nie będziemy przecież gotować na patelni, która się przypala – odpowiedziała z przekonaniem.
– Ale przecież to tylko tydzień! – podniósł głos Piotr, próbując jakoś wcisnąć torbę z ręcznikami pomiędzy walizkę a torbę z żywnością. – Poza tym to domek z kuchnią, nie jakieś pole namiotowe.
Maria patrzyła na niego z chłodnym spokojem.
– Nigdy nie wiadomo, co się przyda. Ty nie musisz gotować, to nie wiesz, jak to jest. A ja nie jadę po to, żeby mi zabrakło tarki do buraków.
– Jak nie chcecie mieć warunków, to ja mogę zostać w domu – dodała z przekąsem, po czym zaczęła się cofać w stronę klatki schodowej, jakby naprawdę zamierzała zrezygnować z wyjazdu.
– Mamo, nie przesadzaj teraz – powiedział Piotr, ale ton miał już bardziej zmęczony niż zły.
Stałam obok i ściskałam w dłoni swoje klucze. Milczałam, choć w środku gotowało się we mnie. Miałam ochotę wykrzyczeć, że to absurd, że nikt nie bierze na urlop trzech garnków, tarki i zapasu przypraw jak na zimę. Ale znowu byłam tą rozsądną. Tą, która ma wygładzać, mediować, łagodzić. Piotr rzucił mi spojrzenie, jakby prosił o wsparcie, ale nie o słowa, tylko o to, żeby mu pomóc załadować resztę bagaży, bez scen.
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego zawsze ja mam być tą, która się cofa. Dlaczego to ja mam nie wchodzić w dyskusję, nie mówić tego, co myślę. A przecież miałam ochotę powiedzieć na głos, że to wszystko to jakaś farsa, że jedziemy na urlop, a nie na ekspedycję na Marsa. Ale tylko westchnęłam i wzięłam tarkę. Podałam ją Piotrowi bez słowa.
– Może do środka, pod nogi? – rzucił bez przekonania.
Przytaknęłam. I tak już nie miało znaczenia, gdzie co wsadzimy. Ten samochód był jak nasze życie – przeładowany, niewygodny i za ciasny, ale jakoś musiał jechać dalej.
Miałam ochotę wrzeszczeć
Z Warszawy wyjechaliśmy z opóźnieniem, bo Maria przypomniała sobie o zapasie domowej galaretki, który – jak stwierdziła – „musi wziąć, bo nie wiadomo, czy tam coś słodkiego będzie”. Zatrzymaliśmy się więc jeszcze przy sklepie, a potem jeszcze raz pod domem, bo „o matko, buty na zmianę!”. Ostatecznie ruszyliśmy o dziesiątej trzydzieści, a mnie już wtedy bolała głowa.
Droga na Mazury była długa, duszna i głośna. Samochód stękał przy każdej górce, a Piotr co chwilę zerkał w lusterko, jakby wypatrywał jakiejś katastrofy, która tylko czekała, by nas dopaść. Silnik raz za razem wydawał niepokojące dźwięki, jakby się dławił. Maria siedziała z tyłu i co kilkanaście minut wypuszczała westchnienie albo uwagę o stylu jazdy Piotra.
– Jedziesz za szybko. Tu może być dzik. Albo traktor.
– Mamo, jadę pięćdziesiąt na godzinę – odparł przez zaciśnięte zęby.
– Ale to nie chodzi o prędkość. To chodzi o to, jak się czuje samochód. On chyba nie jest w najlepszym stanie.
Spojrzałam na Piotra. Przełknął ślinę i nic nie odpowiedział. Ja też milczałam, choć w środku miałam ochotę krzyknąć, że samochód czuje się źle, bo wiezie połowę kuchni i zapasy jak na zimę stulecia. Kilka kilometrów za Ostrołęką auto nagle szarpnęło. Potem raz jeszcze. Piotr spojrzał na mnie i od razu zjechał na pobocze. Zatrzymaliśmy się w słońcu, pośród wysokiej trawy i trzaskającego upału.
– No i proszę – rzuciła Maria, wychodząc z auta. – Mówiłam, że coś jest nie tak.
Piotr podniósł maskę, ale szybko ją opuścił. Zadzwoniliśmy po lawetę. Czekaliśmy ponad godzinę. Mechanik, który pojawił się pod wieczór, zlustrował auto, pogrzebał w silniku, a potem spojrzał na nas z politowaniem.
– Za dużo wpakowaliście. Przeciążony. Przegrzany. Chłodnica i parę innych rzeczy do wymiany. Naprawa... no, mniej więcej połowa ceny auta. Albo połowa budżetu na wakacje – powiedział, ścierając pot z czoła.
Piotr stał i wyglądał, jakby właśnie dowiedział się, że przepadł mu urlop życia.
– Mamo – zaczął, głosem zaskakująco cichym – dlaczego, do licha, zabrałaś tyle rzeczy?
– Ja? A kto mnie prosił, żebym jechała? – Maria uniosła brwi. – Nie chciałam wcale. Ale skoro już mnie zaprosiliście, to się przygotowałam.
– Zepsułaś nam wakacje – wycedził przez zęby. – Przez ciebie połowa budżetu poszła na naprawę auta.
– Nie prosiłam, żeby mnie zabierać – odpowiedziała chłodno. – Mogłam zostać w domu. Ale wy nie, wy chcieliście być rodziną. No to macie.
Zamilkliśmy. Ja patrzyłam na Piotra, który wyglądał, jakby zaraz miał wybuchnąć. I nagle zrozumiałam, że moja cierpliwość się kończy. Że nie chcę już być tą, która godzi i tłumi. Chciałam mu wtedy powiedzieć, że albo w końcu powiesz jej dość, albo to my się rozpadniemy. Ale nie powiedziałam nic. Po prostu usiadłam na przydrożnym kamieniu i wpatrywałam się w trawę, jakbym tam miała znaleźć jakąkolwiek odpowiedź.
Miałam już po dziurki w nosie
Dojechaliśmy do domku późnym popołudniem kolejnego dnia, zmęczeni i poirytowani. Atmosfera wisiała w powietrzu jak ciężka, wilgotna szmata. Domek był całkiem ładny – blisko jeziora, z werandą i małą kuchnią – ale nikt nie miał ochoty się tym cieszyć. Maria niemal natychmiast zaczęła rozpakowywać torby i ustawiać sprzęt na blacie kuchennym.
– Racuchy zrobię, na pocieszenie – powiedziała, wyciągając patelnię i jajka. – I tak nic tu nie ma konkretnego.
Z kuchni zaczęło pachnieć smażonym ciastem, ale nikt nie reagował. Ja udawałam, że przeglądam mapę, Piotr siedział na tarasie i patrzył na wodę. Chwilę później dołączyłam do niego. Usłyszałam, jak przez uchylone okno Maria mówi coś półgłosem.
– Nigdy nie są zadowoleni. Kiedyś to matki się szanowało – westchnęła.
Piotr milczał. W tym milczeniu było wszystko – zmęczenie, wstyd, rezygnacja. I wtedy coś we mnie pękło. Weszłam z impetem do domku.
– Zepsuła nam pani wakacje – powiedziałam spokojnie. – I mam dość robienia z siebie męczennicy. Naprawdę dość.
Maria spojrzała na mnie zaskoczona, Piotr spuścił wzrok. Nikt już nic nie powiedział. W domu zapadła cisza, a racuchy zostały nietknięte na talerzu.
Próbowałam nie czuć żalu
Wieczorem Maria zamknęła się w pokoju. Przeszła obok nas bez słowa, jakbyśmy byli powietrzem. Usiedliśmy z Piotrem nad jeziorem. Woda była nieruchoma, niebo zgasło bez zachodu słońca. Siedzieliśmy długo w milczeniu, aż w końcu powiedziałam cicho:
– Albo zaczniemy żyć jako osobna rodzina, albo nie dam rady. To się nie da pogodzić.
Piotr siedział zgarbiony, dłubał w kamyku i patrzył na ręce, jakby liczyło się tylko to, co ma pod paznokciami.
– To nie tak… Ona nie ma nikogo poza nami. Po śmierci taty całe życie oddała mi.
– A ty jej. Tylko że ja nie chcę być w tym statystką – przerwałam. – Nie jesteśmy już dziećmi. Jak długo jeszcze będziesz się jej bał?
Piotr nic nie odpowiedział. Oddychał głęboko, a ja czułam, że biję głową w mur. Miałam ochotę wstać, spakować się i po prostu zniknąć. Zamiast tego wpatrywałam się w wodę i próbowałam nie czuć żalu. Myślałam o tym, jak bardzo chciałam odpocząć. Mieć chwilę spokoju, bez nerwów, bez tłumaczeń. Ale teraz siedziałam obok własnego męża i czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek.
Urszula, 35 lat
Czytaj także:
- „Przyjęłam teściową pod swój dach i zaoferowałam pomoc. Po tym, co zrobiła, będę wietrzyć dom do końca lata”
- „Myślałam, że już zawsze będę starą panną, ale los mnie zaskoczył. Miłość mojego życia poznałam dzięki dwóm kółkom”
- „Zajęłam się teściową, bo miała już swoje lata. Okazało się jednak, że życie w mieście to istna katorga dla seniora”