Reklama

Nie lubię Wigilii. Niby to najważniejszy wieczór w roku, a od lat oznacza dla mnie wyłącznie stres, napięcie i wrażenie, że wszyscy oczekują ode mnie cudów. Mąż chce, żebym była szczęśliwa i uśmiechnięta, dzieci – że będzie jak w reklamie. A ja? Ja tylko pragnę, żeby nikt się nie kłócił. Największy ciężar tego wieczoru to jednak zawsze teściowa. Od lat traktuje święta jak okazję do pokazania, że wszystko potrafi zrobić lepiej. Zwłaszcza gotować. W tym roku przeszła samą siebie. I to dosłownie od pierwszego kęsa.

Chciałam, żeby było idealnie

Była dwunasta, a ja już czułam się jak po dwunastogodzinnym dyżurze. Z kuchni czuć było kapustą, w łazience wciąż schło pranie, a dzieci biegały z krzykiem, co chwila tłukąc jakieś bombki. Mąż niby pomagał, ale bardziej przeszkadzał – od rana szukał jedynego dobrego wkrętaka, żeby naprawić krzesło, które i tak się zaraz rozleci. W międzyczasie przesłuchiwał kolędy na cały regulator i pytał, gdzie jest jego krawat w renifery.

– A gdzie barszcz? – zapytał znienacka, zaglądając do garnków.

– Barszcz się robi. Na razie się nie ma po co o nim gadać – warknęłam, mieszając bigos z takim zacięciem, jakbym chciała w nim utopić wszystkie żale tego świata.

Najgorzej było z pierogami. Miałam ich sto dwanaście. Naliczyłam dokładnie, choć wiem, że liczenie przynosi pecha. Lepiłam je w nocy. Uszka już czekały w lodówce, a makowiec chłonął aromat pomarańczy i rumu. Teściowa miała przyjechać o szesnastej. Punktualnie. Zawsze punktualnie. Z aparycją generała i tonem inspektora sanitarnego. Ostatnim razem mierzyła niemal temperaturę kompotu z suszu, zanim go powąchała. Powiedziała wtedy, że „niby święta, a śmierdzi jak w piwnicy”. Mimo to chciałam, żeby było idealnie. Chociaż raz. Nawet położyłam na stole sianko. Włożyłam czerwoną sukienkę i uśmiech – ten sztuczny, ale długotrwały. Jeszcze tylko pociągnąć usta błyszczykiem i można zaczynać Wigilię.

– Tylko niech mnie dziś nie doprowadzi do szału – szepnęłam do lustra.

Wchodzi ona, cała na biało

– O, jesteście! – mąż wybiegł do przedpokoju, jakby przyjechała jakaś delegacja. – Mama! Jak dobrze cię widzieć!

– Co się tak drzesz? Nie jestem głucha – usłyszałam ten ton, który mógłby rozpuścić lód na Wiśle.

Weszła w białym płaszczu, otoczona aurą wiecznego niezadowolenia. Zdjęła futrzaną czapkę, poprawiła starannie ułożone loki i zlustrowała mnie wzrokiem. Od góry do dołu. Potem spojrzała na stół. Jeszcze nic nie zdążyła zjeść, a już coś było nie tak.

– Obrus nowy? – zapytała z miną, jakby chciała dodać: „No proszę, raz nie wzięłaś z lumpeksu”.

– Tak, wzięłam z wyprzedaży, 70% taniej – powiedziałam z uśmiechem, jakbym właśnie wygrała los na loterii.

– Mhm. I te świece... trochę zbyt kiczowate, ale może się nie pokapią, to już będzie sukces – skwitowała.

Weszła do salonu, niosąc ze sobą plastikowy pojemnik. Wiedziałam już, co tam jest. Jej słynna ryba po grecku. Zawsze twierdziła, że jej jest „prawdziwa”, a moja to tylko „ordynarny filet z marchewką”.

– Postawię tutaj. Przy twoich daniach, może się trochę ociepli atmosfera – rzuciła i uśmiechnęła się sztucznie, jakby właśnie opowiedziała żart roku.

Dzieci podbiegły się przywitać, ale szybko zrozumiały, że dziś babcia nie ma humoru na całusy. Mąż, jak zwykle, nie zauważył napięcia i zaproponował, że od razu siądziemy do stołu.

– Zanim barszcz wystygnie – dodał beztrosko.

Ja już wiedziałam, że ciepło to będzie, ale tylko od gotującej się we mnie złości.

Mój barszcz w ogniu krytyki

Usiedliśmy przy stole. Dzieci zgodnie zajęły swoje miejsca, mąż nalał każdemu po porządnej kokilce barszczu. Nawet sianko nie zdążyło się jeszcze porządnie ugnieść pod obrusem, a teściowa już wzięła łyżkę do ręki i zanurzyła ją w rubinowej zupie.

– Zobaczymy, czy w tym roku też będzie smakował jak woda po burakach – mruknęła, zerkając na mnie kątem oka.

Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, zbliżyła łyżkę do ust i powoli upiła łyk. Wstrzymałam oddech. Patrzyłam, jak jej powieki opadają teatralnie, jakby piła kieliszek taniego wina w barze dworcowym. Przełknęła i zrobiła minę, jakby połknęła ścierkę.

– Mmm… no nie wiem. Może trochę za dużo czosnku? Albo za mało miłości – powiedziała przeciągle.

– To barszcz z zakwasu. Domowy. Z własnych buraków – odpowiedziałam spokojnie, choć miałam ochotę wyrwać jej łyżkę z ręki.

– Z własnych, powiadasz? – uniosła brwi. – Hm, dziwne, bo smak ma taki… jakby z kartonu. Gotowany chyba przez jakąś rozgoryczoną kobietę.

Mąż zakaszlał.

– Mama, może nie oceniajmy tak od razu, prawda? Każdy ma swój przepis – próbował ratować sytuację.

– Oczywiście, synku. Każdy ma swój. Tylko nie każdy powinien serwować go ludziom – uśmiechnęła się słodko.

Próbowałam się nie rozkleić. Dzieci w milczeniu chapsnęły łyżkę zupy, patrząc na mnie spod stołu.

– Ja go bardzo lubię, mamo – powiedziałam cicho.

– To dobrze. Bo jak ty go lubisz, to się może nie zmarnuje.

Po czymś takim nikt nie poprosił o dokładki. Nawet ja.

Pierogów więcej do ust nie weźmie

Po barszczu przyszedł czas na pierogi. Moje oczko w głowie. Ręcznie lepione, z kapustą kiszoną od taty i grzybami, które zbieraliśmy całą rodziną we wrześniu. Ciasto cienkie jak opłatek, farsz doprawiony jak trzeba. Byłam z nich dumna. Do czasu. Teściowa złapała widelec i z gracją przekroiła pieroga na pół. Wzięła pierwszy kęs i zaczęła przeżuwać powoli, jakby miała podejrzenia, że w środku jest trutka. Po chwili odłożyła widelec, sięgnęła po serwetkę i… wypluła kęs w sam jej środek. Na oczach wszystkich.

– Matko jedyna – jęknęła teatralnie. – Coś ty tu włożyła? Przysięgam, smakuje jak stara gąbka z sosem grzybowym.

– Może trafiłaś na kawałek liścia laurowego… – próbowałam, ale wiedziałam, że to na nic.

– Liść, nie liść, ale ja tego do ust więcej nie wezmę – powiedziała stanowczo, odsuwając talerz. – I ten farsz... Z kapusty? Jakiejś sfermentowanej?

– Kiszonej – poprawiłam, dusząc w sobie łzy. – Tradycyjny przepis.

– Tradycyjny, powiadasz. Może i tradycyjny, ale niekoniecznie jadalny – dodała, popijając łyk kompotu z suszu, jakby chciała czym prędzej zmyć z ust to, co przed chwilą przeżyła.

Mąż milczał. Dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami. Starszy syknął do młodszego:

– Nie ruszaj. Babcia patrzy.

– Dobrze, że mam swoją rybę po grecku – teściowa westchnęła, sięgając po pojemnik. – Chociaż coś dziś uratuje tę Wigilię.

A ja tylko żałowałam, że nie zrobiłam ich z mięsem. Żeby się zapowietrzyła z oburzenia.

Śmierdzące śledzie i klęska opłatka

Po pierogowej klęsce miałam ochotę zwinąć się w kulkę i przeczekać tę Wigilię w łazience, najlepiej w wannie z zamknięciem od środka, ale nie mogłam. Przede mną były jeszcze śledzie – w śmietanie, z cebulką i jabłkiem, według przepisu mojej babci. Przynajmniej one zawsze się broniły. Albo do dziś tak myślałam. Teściowa spojrzała na półmisek, jakby ktoś postawił tam kocią karmę.

– Śledzie… w śmietanie… – powiedziała z rozbawieniem. – Widziałam już wiele wersji tej potrawy, ale tej to nawet mój pies by nie tknął.

Mąż westchnął. Głośno. Widać było, że nawet jego cierpliwość się kończy.

– Daj spokój, mamo. Po prostu spróbuj.

– Dobrze, dobrze – uśmiechnęła się z przekąsem i sięgnęła po jednego. Przeżuwała z dramatycznym grymasem. Potem sięgnęła po kieliszek z kompotem, jakby popijała gorczycę.

– Nie wiem, czy to śledź, czy skarpeta marynarza. I ta cebula! Kto to wymyślił?

Spojrzałam na opłatek, który leżał przed nami. Chciałam się go złapać jak ostatniej deski ratunku. Może chociaż dzielenie się nim będzie przyzwoite?

– Może połammy się opłatkiem… – zaproponowałam cicho.

Teściowa uniosła brwi.

– A to już? Przecież dopiero co zaczęliśmy. No dobrze, skoro tak nalegasz.

Podeszła do mnie, ułamała kawałek opłatka i powiedziała:

– Życzę ci, żebyś w końcu nauczyła się gotować. I żebyś w przyszłym roku mniej eksperymentowała na ludziach.

– A ja ci życzę, żebyś kiedyś zjadła coś ze smakiem, a nie z kalkulatorem w głowie – odpowiedziałam, z uśmiechem tak samo sztucznym, jak jej życzenia.

I tak Wigilia osiągnęła punkt kulminacyjny.

Chciałam tylko, żeby wyszła

Po opłatku już nikt nie miał ochoty na nic więcej. Siedzieliśmy przy stole, każdy udając, że coś skubie z talerza, ale atmosfera wisiała ciężko jak ten aniołek z choinki, który właśnie spadł i roztrzaskał się o podłogę. Dzieci w milczeniu otwierały prezenty, ciesząc się z klocków i książek, ale nawet one czuły, że coś wisi w powietrzu. Teściowa, najedzona swoją rybą i własnym samozadowoleniem, poprawiała makijaż w lusterku kieszonkowym.

– Wiesz – odezwała się do mnie jeszcze, pakując się do wyjścia – ja tylko chcę dobrze. Żebyś się nauczyła. Żebyś się rozwijała. Jak już jesteś żoną mojego syna, to powinnaś się trochę bardziej starać.

Patrzyłam na nią przez chwilę i nie odpowiedziałam nic. Nie chciało mi się już kłócić. Nie tego wieczoru. Odprowadziłam ją do drzwi, podałam płaszcz i tylko zapytałam:

– Wszystko masz? Rybę i kontener z własnym ego?

Mąż próbował się uśmiechnąć, ale chyba sam nie wiedział, po czyjej powinien być stronie. Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. Cisza w mieszkaniu była nagle cudowna. Prawdziwe święta zaczęły się, gdy teściowa wyszła. Wróciłam do kuchni. W lodówce zostało jeszcze dużo pierogów, barszcz do podgrzania. Dzieci przyszły z prezentami, siadły na podłodze.

– Mamo, zrobisz jeszcze ten twój pyszny sernik? – zapytała córka.

Uśmiechnęłam się.

– Jasne. Tylko dla nas.

Tę Wigilię zapamiętam na długo. I wcale nie przez te skarpetowe śledzie.

Kinga, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama