Reklama

Wigilia miała być ciepła, domowa, spokojna. Marzyłam, że w tym roku uda się stworzyć atmosferę prawdziwego rodzinnego święta – pachnącego choinką, piernikami i czerwonym barszczem. Włożyłam w to serce, czas i dużo pracy. Posprzątałam każdy kąt, ugotowałam dwanaście dań, dzieci pomagały przy ozdobach, a mąż pojechał po swoją matkę. Chciałam, żeby poczuła się jak u siebie. Włożyłam najlepszą sukienkę, zapaliłam świece. Miałam nadzieję, że usiądziemy razem przy stole i chociaż na jeden wieczór zapomnimy o wszystkich naszych nieporozumieniach. Naiwnie. Bo zanim usiadła do kolacji, zdążyła już sprawdzić, czy mam czysto pod zlewem.

– No, no… – usłyszałam zaraz po tym, jak teściowa zdjęła buty. – Na pierwszy rzut oka czysto. Ale to się jeszcze okaże.

Udawałam, że nie słyszę. Przesunęłam kapcie w jej stronę i uśmiechnęłam się, chociaż w środku już zgrzytałam zębami.

– Mam nadzieję, że droga była spokojna – zagadnęłam, starając się, żeby mój głos brzmiał neutralnie.

– Twój mąż jechał jak wariat. Jakby się spieszył, żeby już mnie odstawić – odpowiedziała, poprawiając kołnierz płaszcza. – No, ale przynajmniej zdążyłam na kolację. Ciekawe, czy będzie gorąca.

Nie skomentowałam

Wiedziałam, że każda odpowiedź może być źle odebrana. Poszła do łazienki, a ja wróciłam do kuchni, żeby podgrzać barszcz i zerknąć, czy uszka się nie rozgotowały. Po chwili usłyszałam trzask drzwi i ciężkie westchnięcie.

– Nie rozumiem, czemu w łazience nie ma zapasu papieru toaletowego na widoku. Gdyby mi zabrakło, co wtedy? – krzyknęła z korytarza.

– W szafce nad pralką jest cały zapas – odpowiedziałam, opanowując chęć, by dodać coś bardziej dosadnego.

– Aha, w szafce... Czyli trzeba grzebać. No trudno – rzuciła z przekąsem.

Przez resztę wieczoru nie mogłam się skupić. Wiedziałam, że za każdym razem, gdy wychodzi z pokoju, coś sprawdza. Usłyszałam otwierane szuflady w kuchni, szuranie po podłodze w przedpokoju i długie milczenie, kiedy została sama w toalecie. Co robiła przez tyle minut? Może zaglądała pod dywanik? Mąż siedział z dzieciakami przy stole i próbował podtrzymać świąteczny nastrój, ale ja czułam, jak w powietrzu wisi napięcie. I miałam przeczucie, że to dopiero początek.

– Tyle przygotowań, a sałatka jarzynowa bez jabłka – westchnęła teściowa, nakładając sobie łyżkę na talerz. – Dla mnie to już nie to samo. No, ale może młode pokolenie robi inaczej.

Spojrzałam na nią z napiętym uśmiechem. Jabłko oczywiście było, tylko starte na grubych oczkach. Nie zamierzałam się tłumaczyć. Wystarczyło mi, że od rana chodziłam na palcach, żeby wszystko było idealnie.

– Cieszę się, że dotarłaś, mamo – wtrącił mąż, próbując załagodzić sytuację. – Może karpia spróbujesz? Robiony na przepis babci.

– Przepis babci? – Teściowa zmarszczyła nos. – Ciekawe… Bo coś czuję, że smażony na starym oleju. A babcia zawsze używała świeżego. To jednak różnica, kochanieńki.

Walczyłam ze sobą

Dzieci, które do tej pory z ekscytacją przebierały nogami pod stołem, ucichły. Czteroletni Filip spojrzał na mnie pytająco, jakby nie rozumiał, czemu babcia mówi, że jedzenie jest niedobre. Najstarsza Zuzka zaczęła skubać paznokieć i patrzeć w talerz. Po chwili teściowa uniosła wzrok znad talerza i rozglądnęła się po kuchni.

– A gdzie zmywarka? – zapytała, jakby właśnie odkryła brak klamki w drzwiach.

– Nie mamy. Myjemy ręcznie – odpowiedziałam spokojnie, ścierając sos z obrusu.

– Ręcznie? A to dopiero! W dzisiejszych czasach? – Teściowa parsknęła, jakby opowiadałam jej dowcip. – No dobrze, każdy wybiera jak chce. Albo jak musi.

Pod stołem ścisnęłam mężowi udo. Wiedział, co to znaczy – że jeśli zaraz nie wtrąci się i nie zmieni tematu, zaraz wybuchnę.

– Mamo, może opowiesz dzieciom, jak wyglądały święta, gdy byłaś mała? – zaproponował.

Uśmiechnęłam się, choć w duchu zaklinałam, żeby zamiast historii o świętach, nie usłyszeli właśnie wykładu o tym, jak żona powinna dbać o dom i męża. Ona tylko poprawiła się na krześle, zerkając na mój fartuch, który nie był idealnie uprasowany.

– Opowiem, dzieci. Opowiem. Ale najpierw muszę jeszcze do łazienki.

I znowu wyszła. A ja wiedziałam, że to nie potrzeba fizjologiczna ją prowadzi, tylko instynkt kontrolny. Nie minęło nawet dziesięć minut, a usłyszałam znajome stukanie obcasów w stronę kuchni. Teściowa wróciła z łazienki z miną, jakby odkryła tam jakieś przestępstwo. Usiadła na swoim miejscu z westchnieniem, teatralnie poprawiła obrus i powiedziała półgłosem, ale wystarczająco głośno, żeby wszyscy usłyszeli:

– No cóż... Nie każdy przykłada wagę do szczegółów. W moim domu na pewno nie wisiałyby mokre skarpetki na kranie.

Poczułam, jak robi mi się gorąco

To były Filipowe. Zapomniałam, że w ostatniej chwili wyprałam mu je ręcznie, bo ubrudził się tuż przed kolacją, a innych już nie miał. Zawiesiłam je na kranie, żeby wyschły. W tym całym świątecznym zamieszaniu wyleciało mi z głowy, żeby je zdjąć.

– Były lekko wilgotne, chciałam tylko, żeby wyschły szybciej – powiedziałam cicho.

– No tak, szybciej... Ale co pomyśli gość? – mruknęła, wyciągając serwetkę z koszyczka. – Nie mówię tego złośliwie, broń Boże. Ja tylko... tak obserwuję. Dla dobra domu.

Dla dobra domu?! Miałam ochotę parsknąć śmiechem albo rzucić talerzem w zlew, ale wybrałam trzecią opcję: zignorować. Mąż udawał, że nie słyszy. Zuzka przysunęła się do mnie i przytuliła ramieniem.

– Mamo, nie przejmuj się. Ja wolę twoją sałatkę niż babci – szepnęła.

Wzruszyło mnie to. I jednocześnie zabolało. Teściowa sięgnęła po kompot z suszu, popatrzyła w jego kierunku jak krytyk kulinarny i zmarszczyła brwi.

– Trochę mętny, nie? I chyba za dużo goździków. No, ale to może kwestia gustu.

Nie wytrzymałam. Odłożyłam łyżkę i spojrzałam jej prosto w oczy.

– Mętny kompot, skarpetki na kranie, jabłka w sałatce... Mamo, może po prostu nie jest tu tak, jak u pani w domu. I może nigdy nie będzie. Ale to nasz dom. I nasza Wigilia.

Zrobiła się cisza. Dzieci zamarły. Mąż przestał jeść. A teściowa tylko się uśmiechnęła.

– No, no. W końcu się odezwała. Brawo, moja droga. Może coś z ciebie jednak będzie.

I wtedy już nie miałam żadnych wątpliwości – to był test. Od początku. Wigilia to przecież czas pojednania, przebaczenia, ciepłych słów. Chciałam, żeby chociaż symboliczny moment dzielenia się opłatkiem był... spokojny. Żebyśmy przez chwilę poczuli, że jesteśmy rodziną. Że te wszystkie nieprzyjemności da się zostawić za drzwiami, choćby na jeden wieczór.

Teraz padło na lodówkę

– No, to może teraz opłatek? – zaproponowałam, podając kawałek teściowej.

Wzięła go powoli, spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem i powiedziała:

– Życzę ci, żebyś się bardziej przykładała do domowych obowiązków. Żebyś się nauczyła, że nie tylko uczucia, ale i porządek budują małżeństwo. No i… żeby twoje dzieci miały zawsze ciepłe skarpetki.

Zamarłam z opłatkiem w dłoni. Dzieci patrzyły na mnie zaniepokojone. Mąż odchrząknął i podał jej opłatek, próbując ratować sytuację.

– A ja ci, mamo, życzę zdrowia. I żebyś częściej uśmiechała się do innych, a nie tylko do własnego odbicia w lustrze.

Wbiła w niego wzrok. Przez chwilę wydawało się, że zaraz wybuchnie, ale tylko poprawiła się na krześle i odwróciła głowę.

– Ach, wy młodzi. Zawsze wszystko wiecie najlepiej – mruknęła.

Gdy przyszła kolej na dzieci, starała się być serdeczniejsza. Zuzce pogłaskała włosy, Filipowi życzyła, żeby więcej się słuchał mamy. Typowe. Potem wstała od stołu, niby żeby posprzątać talerze, ale wiedziałam, że znowu ruszy na inspekcję. Tym razem padło na lodówkę. Otworzyła ją, pooglądała zawartość, nawet zajrzała do dolnej szuflady.

– No, przynajmniej jedzenia nie brakuje. To dobrze. Choć... pomidorów bym zimą nie kupowała. Bez smaku i chemiczne.

Zacisnęłam pięści. Czułam, jak wszystko we mnie wrze, jak narasta we mnie ta cisza, która zaraz zamieni się w krzyk.

– Mamo, może chociaż dziś spróbujemy... po prostu być razem – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

– Jestem – odpowiedziała. – Tylko czasem trzeba być szczerym. Żeby ktoś w końcu zrozumiał, że samo "staranie się" to za mało.

I wtedy poczułam, że nie chodzi o dom, skarpetki, barszcz ani lusterko z kurzem. Tu chodziło o mnie. O to, że nigdy jej nie odpowiadałam. Że nie byłam taką żoną dla jej syna, jaką ona sobie wymarzyła.

Byłam cierpliwa

Zupa grzybowa to było moje oczko w głowie. Gotowałam ją na suszonych borowikach, które sama zbierałam z dziećmi jesienią. Bez żadnych kostek, bez ściemniania. Przepis po mojej babci. Gęsta, pachnąca, ze śmietaną i domowym makaronem.

– Mamo, może teraz spróbujesz zupy? – zapytał mój mąż, podając jej talerz.

– Grzybowa? Hm. No dobrze – westchnęła. – Ale uprzedzam, że mam bardzo wymagające podniebienie, jeśli chodzi o tradycyjne potrawy.

Przyłożyła łyżkę do ust, zamieszała w talerzu jak sędzia w sądzie i skosztowała. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. Wszyscy czekaliśmy.

– No cóż… – zaczęła, odkładając łyżkę – może być. Choć jak dla mnie trochę za słona. I za ciężka. Ale widać, że się starałaś. Trochę.

Dziękuję – odpowiedziałam, starając się nie trząść głosem.

To „trochę” bolało bardziej niż gdyby powiedziała wprost, że to paskudztwo. Bo jakby nie patrzeć, starałam się jak cholera. Nie trochę. Bardzo. Dla niej, dla męża, dla dzieci, dla siebie. Żeby udowodnić, że potrafię, że zasługuję na miejsce przy tym stole. Że nie jestem tylko przystawką do jej idealnego syna.

– A może mama chciałaby kawy? – zaproponował mój mąż, próbując rozładować napięcie.

– Jeśli ekspres był czyszczony, to chętnie – rzuciła oschle, wstając od stołu.

Nie wytrzymałam. Poszłam za nią do kuchni.

Może nie jestem idealna. Może nie robię wszystkiego jak pani. Ale to mój dom. I mój sposób. Chciałam, żeby pani tu było dobrze, żeby poczuła się pani jak w rodzinie. A nie jak inspektor sanepidu.

Odwróciła się powoli. Na jej twarzy nie było ani zdziwienia, ani złości. Było coś gorszego – pobłażliwość.

– Ja tylko chciałam ci pomóc. Pokazać, że możesz więcej. Że masz jeszcze tyle do nauczenia się.

– Nie potrzebuję kolejnej matki. Mam swoją. I potrzebuję od pani tylko jednej rzeczy. Szacunku.

Milczała. Spojrzała na mnie i przez sekundę zobaczyłam w jej oczach coś, co wyglądało jak... cień respektu. Albo jego początek. Teściowa zamilkła po tej naszej rozmowie. Do końca wieczoru była już zaskakująco cicho uprzejma. Pomogła posprzątać po kolacji. Nawet ułożyła naczynia tak, jak ja to robię. Bez słowa.

Przed wyjazdem przytuliła dzieci, a do mnie powiedziała tylko:

– Może następnym razem zrobimy święta u mnie. Chciałabym, żebyś zobaczyła, jak ja to robiłam.

Uśmiechnęłam się lekko, chociaż wszystko we mnie mówiło: „Nie”.

– Zobaczymy, mamo – odpowiedziałam.

W końcu byłam sobą

Kiedy drzwi się za nią zamknęły, opadłam na fotel w salonie. Mąż spojrzał na mnie bez słowa, po czym usiadł obok i objął mnie ramieniem.

– Było ciężko, co? – zapytał cicho.

Przytaknęłam.

Ale dałaś radę. I powiedziałaś w końcu to, co trzeba.

I wtedy poczułam coś dziwnego. Że może to był krok do przodu. Że może wcale nie muszę próbować jej przypodobać. Może wystarczy tylko przestać udawać, że wszystko jest dobrze. Przestać się bać jej opinii. Może to właśnie dziś, w te dziwne, niewygodne święta, pierwszy raz byłam sobą. Nawet jeśli nieidealną.

I chociaż nie takiej Wigilii chciałam, może właśnie takiej było mi trzeba.

Gabriela, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama