„Teściowa nawet w Boże Narodzenie uprzykrza nam życie. Ten jeden raz w roku mogłaby wreszcie przemówić ludzkim językiem”
„Potem skierowała się do kuchni. Otworzyła piekarnik, zajrzała do środka, zamknęła go i przekręciła pokrętło. Nie odezwała się ani słowem. Znałam ten schemat: sprawdzała teren jak inspektor. Szukała niedociągnięć”.

Czas przed Wigilią wygląda zawsze jak precyzyjnie opracowana strategia: plan działania, kontrola zasobów, logistyka, przygotowania. Lista zakupów miała trzy strony. Dwanaście potraw? Jasne. Dom jak z katalogu? Oczywiście. Dzieci w idealnych ubrankach, sernik bez zakalca, barszcz idealnie kwaśny. Wszystko na mojej głowie.
Postarałam się
Chciałam, żeby było perfekcyjnie. Żeby teściowa, która zawsze miała coś do powiedzenia, nic mi nie zarzuciła. Jakby moim jedynym celem w życiu było spełnianie jej wyimaginowanych standardów. Od tygodni czułam napięcie w karku.
Zgrzytałam zębami przez sen, jadłam byle co, piłam za dużo kawy, ale przecież się starałam dla rodziny. Czasem myślałam, że może jeśli wszystko będzie wystarczająco idealne, to w końcu usłyszę jedno zwykłe zdanie: „Dobra robota, Martyna”.
W Wigilię wstałam o czwartej rano. W kuchni pachniało grzybami, ciasto miało wkrótce iść do piekarnika. Wszyscy w domu jeszcze spali. Spojrzałam na Pawła, który przewrócił się na drugi bok i zamruczał coś przez sen. Przez cały adwent nawet nie zapytał, czy mi pomóc. Jak zwykle. Już się nie kłóciłam, po prostu robiłam swoje, tylko czasem coś we mnie szeptało: „To nie tak powinno wyglądać”.
Wszystko ogarniałam
Około południa dom błyszczał. Choinka lśniła jak z Instagrama, w kuchni miski z sałatkami przykryte folią, śledzie gotowe, zupa też. Jeszcze tylko podgrzać pierogi, postawić kompot na stole i przygotować dzieci. Spojrzałam na siebie w lustrze. Zmęczone oczy, lekko spierzchnięte usta. Pociągnęłam szminką, zacisnęłam wargi. Jeszcze tylko dziś, wytrzymaj. Może tym razem będzie inaczej?
– Mamo, a kiedy przyjedzie babcia? – zapytała Julka, stojąc w piżamie w drzwiach.
– Już niedługo, kochanie – uśmiechnęłam się z wysiłkiem. – Ubierzesz się sama czy pomóc?
Drzwi otworzyły się dokładnie dwie godziny przed kolacją. Usłyszałam stuk obcasów na schodach i wiedziałam, że to ona. Teściowa zawsze wchodziła jak do siebie. Miała klucze, bo przecież jesteśmy rodziną, a ja nigdy nie miałam odwagi poprosić, żeby je oddała.
Stanęła w przedpokoju i rozejrzała się bez słowa. Zdjęła płaszcz, zawiesiła go na haczyku, poprawiła kołnierz i bez witania przeszła do salonu. Przesunęła palcem po półce i zmarszczyła brwi. Potem skierowała się do kuchni. Otworzyła piekarnik, zajrzała do środka, zamknęła go i przekręciła pokrętło. Nie odezwała się ani słowem. Znałam ten schemat: sprawdzała teren jak inspektor.
Szukała niedociągnięć
– Widzę, że znowu nie zdążyłaś umyć okien – powiedziała w końcu, przechylając głowę i patrząc na mnie z wyższością. – Ale przynajmniej dzieci wyglądają czysto.
Przełknęłam ślinę. Chciałam odpowiedzieć spokojnie, ale coś mnie ścisnęło w żołądku.
– Starałam się, jak mogłam – powiedziałam.
– Oj, to nie o starania chodzi, tylko o efekty – rzuciła i weszła do jadalni, gdzie na stole czekał już biały obrus i zastawa, którą wyciągałam rano z kredensu.
Patrzyła na talerze, potem na sztućce. Przekrzywiła głowę.
– To te z zeszłego roku? – zapytała. – Ten talerz jest obtłuczony.
W środku wrzało. Nie chciałam, żeby dzieci to widziały, nie chciałam dać jej satysfakcji. Powtarzałam sobie w głowie, że muszę być spokojna, to tylko kilka godzin, przetrwam, ale już wtedy wiedziałam, że jestem sama. Paweł krzątał się gdzieś w garażu, jakby specjalnie zniknął. Gdy tylko usłyszał, że matka weszła, nagle „musiał coś sprawdzić”.
Miałam jej dosyć
Zaczęliśmy kolację. Paweł nalał barszczu, dzieci patrzyły na opłatek, a ja siedziałam spięta, czujna. Teściowa tylko raz się uśmiechnęła, do wnuków. Potem wróciła do swojej roli.
– Nie powinnaś trzymać tego w piekarniku tak długo. To oczywiste – powiedziała, podnosząc widelec z kawałkiem karpia.
– Robiłam według przepisu – odpowiedziałam, próbując zachować spokój.
– Przepisy są dla tych, co nie mają wyczucia – rzuciła i sięgnęła po śledzie.
Poczułam, jak napięcie rośnie. Już nawet nie próbowała udawać. Zupa była „taka sobie”, choinka „trochę przekrzywiona”, kompot „za słodki”. Paweł jadł, nie odzywał się. Udawał, że nie słyszy. Unikałam jego wzroku. Gdyby na mnie spojrzał, zobaczyłby łzy, które starałam się ukryć. Już nie czułam się gospodynią. Siedziałam przy stole, jakby ktoś mnie do tego zmusił, jakby to był jej dom, a ja byłam tylko gościem.
Byłam na skraju
Były już prezenty, dzieci bawiły się w salonie. Pomyślałam, że może teraz, przy cieście, będzie ciszej. Ale nie. Teściowa spojrzała na sernik i westchnęła głośno, teatralnie.
– Ja tam wolę tradycyjny makowiec – powiedziała, ale do nikogo konkretnego. – No ale każdy piecze, co potrafi.
Nie odpowiedziałam. Wzięłam kubek z herbatą i wyszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi i opadłam na klapę. Nie wytrzymałam, łzy same spływały po policzkach, cicho, bezgłośnie. Dusiłam się tym wszystkim: brakiem wsparcia, wieczną walką o coś, co nigdy nie przychodziło. Wróciłam po kilku minutach. Oczy miałam czerwone, nie mogłam tego ukryć. Teściowa spojrzała na mnie, wzruszyła ramionami.
– Oj, wrażliwa jesteś. To tylko Wigilia – rzuciła i napiła się kawy.
– Dla mnie to nie jest „tylko” – powiedziałam cicho, ale stanowczo. – To mój dom, moja rodzina.
– W takim razie zacznij się wreszcie zachowywać jak dorosła – odpowiedziała z lodowatym spokojem.
Spojrzałam na Pawła. Siedział obok i pił herbatę. Nie odezwał się. Jakby go tu nie było. Wtedy dotarło do mnie coś, czego wcześniej nie chciałam widzieć: ona mówiła swoje, ale on ją milcząco popierał.
Wspierał ją
Zmywałam naczynia, chociaż ręce mi się trzęsły. W kuchni było zimno albo to ja byłam lodowata w środku. Paweł wszedł, stanął w drzwiach, jakby się wahał, czy podejść.
– Mama już taka jest – powiedział w końcu, jakby tym jednym zdaniem wszystko załatwił.
Odłożyłam talerz do zlewu, odwróciłam się i spojrzałam mu prosto w oczy.
– A ty? Ty też już taki jesteś? Bierny?
– Nie chcę kłótni. Święta są – mruknął.
– Dla mnie już ich nie ma. I chyba nigdy nie było – powiedziałam bez drżenia w głosie.
Stał cicho, nie próbował nawet podejść, jakby to, co się działo przez cały dzień, nie dotyczyło jego żony, matki jego dzieci. Zrozumiałam wtedy, że nie tylko o Wigilię chodziło. To było coś większego. Rok po roku, bez słowa, oddawał mnie w ręce swojej matki. Patrzył i milczał.
Zostałam w kuchni sama. On poszedł do salonu, gdzie jego mama komentowała wiadomości w telewizji. Ja sprzątałam po kolacji, której nikt nie zapamięta dobrze.
Zrozumiał swój błąd
Następnego dnia wstałam wcześniej. Zrobiłam śniadanie dzieciom, ubrałam je, posadziłam na kanapie z bajką. Potem usiadłam obok nich, objęłam je ramieniem i po raz pierwszy od dawna poczułam spokój. Cichy, dziwny, nie do końca przyjemny, ale prawdziwy. Patrzyły na mnie z uśmiechem, jakby nic się nie stało. Dla nich byłam bezpieczną przystanią, dla nich musiałam być silna. Paweł wszedł do pokoju.
– Mama zaraz wyjeżdża – powiedział. – Kazała cię pozdrowić.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam przez okno, na gołe drzewa i szary grudniowy poranek.
– Może przesadziła, ale nie chciała źle – dodał po chwili.
– Nie chciała dobrze, a ty nie chciałeś widzieć.
Zamilkł. Wiedział, że mam rację.
– Co mam zrobić? – zapytał cicho.
– Zacznij od bycia mężem, a nie synem swojej matki.
Powiedziałam to, co od lat tłukło mi się po głowie. Nie wiedziałam, czy to coś zmieni, ale wiedziałam jedno – więcej na to nie pozwolę. Nie dam się traktować jak służąca albo jak nikt. Nareszcie powiedziałam „dość”.
Martyna, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W domu robię wszystko sama, a mąż tylko leży jak król. Nie będę dłużej kelnerką, ani pokojówką, bo dom to nie hotel”
- „Czułem się podle, gdy dzieci porzuciły mnie w święta. Na szczęście mogłem liczyć na pomoc sąsiadki”
- „Dzieci chcą mnie zabrać na święta pod palmy, ale dla mnie to głupota. Wigilia to tradycja, a nie jakieś egzotyki”