Reklama

Mój mąż umarł o wiele za wcześnie. Było tyle rzeczy, które mieliśmy zrobić, kiedy przejdziemy na emeryturę. Podróż dookoła świata starą furgonetką z namiotem na budzie była tylko jedną z nich… Doznał udaru, malując altankę na działce. Kiedy przyszła pomoc, było już za późno.

Reklama

Przez rok nie mogłam się w żaden sposób pozbierać. Wciąż mi się wydawało, że to zły sen a Zbyszek za chwilę wejdzie do pokoju. Wiele miesięcy żyłam w zawieszeniu, z godziny na godzinę, codziennie przypominając sobie, żeby na śniadanie ugotować tylko jedno jajko, zaparzyć o połowę mniej kawy. Po roku wreszcie dotarło do mnie, że to rzeczywistość i że moje życie zmieniło się nieodwołalnie.

Kiedy myślę o minionych latach, nie wiem, czy w ogóle wyszłabym za Zbyszka, gdyby miał tylko matkę. Bałabym się, że ta kobieta zniszczy mi życie. Bo moja teściowa, pani Bożena, była osobą z najgorszych legend o teściowych. Wiecznie niezadowolona, wtrącająca się we wszystko i wiedząca najlepiej, jak powinniśmy żyć. Nie mogłam pojąć, jak mój teść mógł się związać z taką kobietą… Ale pan Józef, ojciec Zbyszka, był cudownym człowiekiem – wyrozumiałym, ciepłym, zawsze uśmiechniętym. Zbyszek na szczęście wdał się w ojca, nie w matkę.

Mój mąż uwielbiał białe róże. Zawsze takie kupowałam

Dopóki żył teść, Zbyszek, choć serdeczny dla matki, trzymał ją na dystans od naszego życia. Przestrzeń naszego domu była strefą całkowicie wolną od teściowej, a Zbyszek stanowczo wytłumaczył matce, że nie życzymy sobie jej niezapowiedzianych wizyt. Po śmierci teścia zadbał jednak o to, żeby matka nie czuła się samotna. Odwiedzała nas regularnie a nieuniknionych opinii na temat naszej kuchni unikaliśmy, prosząc, żeby przyniosła „swoją niezrównaną pieczeń”, bo my takiej zrobić nie umiemy. Nawet wtedy nie były to urocze obiady, ale jakoś dało się przeżyć.

Nasze dzieci dawno wyprowadziły się już z domu i mają własne życie. Po śmierci Zbyszka zostałam więc sama – z panią Bożeną okna w okna, przez podwórko. Na początku było to dla mnie bez znaczenia, z czasem jednak zrozumiałam, że kiedy minie rozpacz po stracie syna, moja teściowa zajmie się moim życiem najlepiej jak tylko potrafi. A przy mnie nie będzie już Zbyszka, który mógłby mnie przed tym ustrzec…

Dokładnie tak się stało. Próbowałam przekradać się od furtki do domu niezauważona i udawać, że mnie nie ma, ale Bożena miała jakiś ósmy zmysł, który kazał jej zawsze w tym momencie wyjrzeć przez okno. Zapalałam światło tylko w tym pokoju, którego okna wychodziły na drugą stronę posesji. Unikałam głośnego włączania radia czy telewizora.

Zaczęłam coraz dłużej zostawać w pracy, chodzić długie na spacery, przyglądać się bez końca sklepowym witrynom. Najgorzej było w jesienne czy zimowe weekendy.

Wcześniej nie rozumiałam, dlaczego ludzie odwiedzają groby swoich bliskich nie tylko w dzień Wszystkich Świętych. Teraz zaczęłam sama chodzić na cmentarz raz w tygodniu. Może to była potrzeba, żeby coś jeszcze mu powiedzieć? Albo po prostu tylko tak umiałam zabić czas, którego miałam teraz za dużo?

Mój mąż został pochowany w rodzinnym grobie. Zbyszek uwielbiał białe róże. Zawsze takie kupowałam i wkładałam do wazonu. Na szarej marmurowej płycie pojedynczy bukiet białych róż wyglądał bardzo elegancko.

Mój mąż był eleganckim mężczyzną. Nie założyłby kolorowych skarpetek we wzorki i nie chciałby na swoim grobie kolorowych plastikowych wiązanek. Zapalałam też jeden duży znicz w białym kloszu. Wiem, że zgodnie z przesądem, na grobie powinna być parzysta liczba świateł, ale ani Zbyszek, ani ja nie byliśmy przesądni…

Na początku odwiedzałam go w soboty, jednak pewnego dnia zdecydowałam się przychodzić w niedziele. W soboty teściowa jeździła z wizytą do swojej rodziny, więc chciałam dobrze wykorzystać te kilka godzin, kiedy nie musiałam się obawiać jej towarzystwa. Gdy po raz pierwszy przyszłam w niedzielę, na grobie, oprócz moich, zwiędłych już, białych róż, leżał bukiet kolorowych tulipanów – czerwonych, żółtych i fioletowych…

Pomyślałam, że może ktoś ze znajomych Zbyszka odwiedził jego grób. Z rodziny tylko ja i teściowa tu przychodziłyśmy, ale pani Bożena nie miała zwyczaju kupować kwiatów – przynosiła tylko te z własnego ogrodu. Kolorowy bukiet zupełnie nie pasował do reszty, ale było mi głupio go wyrzucić. Ktoś pamiętał o Zbyszku i to jest ważniejsze… Ale następnej niedzieli zdziwiłam się jeszcze bardziej. Na grobie leżał identyczny bukiet jak tydzień wcześniej, taki jak wtedy – zupełnie świeży, tak jakby ktoś położył go przed paroma godzinami. Wzięłam pod uwagę niezwykły zbieg okoliczności, ale w trzecią niedzielę sytuacja się powtórzyła. Znów świeży bukiet, taki sam jak poprzednie, w tym samym miejscu.

Nie było mowy o przypadku. Ktoś regularnie odwiedzał grób mojego męża i kładł na nim bukiet tulipanów… Być może robił to już od dawna, ale jeżeli przychodził w niedzielę rano, tuż po mojej sobotniej wizycie, mogłam się nie zorientować. Tulipany więdną szybko –kobieta pilnująca porządku na cmentarzu mogła je po prostu wyrzucać przed upływem tygodnia. Postanowiłam ją o to zapytać, jednak następnego dnia zapomniałam o całej sprawie.

Wieszałam firanki, myłam okna, prałam i gotowałam, biegałam po włoszczyznę i krzyżówki, spulchniałam grządki. Jednocześnie wysłuchiwałam, że Zbyszek mógł się ożenić o wiele lepiej i miałby lepsze życie. Że mój zawód jest dobry dla osób, które niewiele potrafią. Że powinnam wyciąć krzak i przemalować drzwi. Że powinnam przejść na dietę, nosić płaskie buty… I wielu innych porad „z dobrego serca”.

W pewnym momencie zrozumiałam, że muszę coś zrobić. Po śmierci Zbyszka mogłam mieszkać gdziekolwiek. Nie chciałam spędzić następnych lat w roli służącej pani Bożeny. Pieniądze ze sprzedaży czy wynajmu naszego domu powinny spokojnie pozwolić mi na remont starego domu, który odziedziczyłam po rodzicach. Pomyślałam bowiem o powrocie do rodzinnych stron. Jestem góralką i zawsze trochę tęskniłam. Teraz, kiedy nie było ani Zbyszka, ani dzieci, ta myśl wracała coraz częściej.

Powinnam załatwić wszystko, wyjechać i napisać list do Bożeny.

Ale pomyślałam, ze muszę ją przygotować, że nie wypada, że to jednak matka mojego Zbyszka… Najdelikatniej jak umiałam wspomniałam więc w rozmowie, że myślę o przeprowadzce. Nie oczekiwałam życzliwej reakcji i faktycznie – teściowa powiedziała coś na temat mojej głupoty, o której była przekonana od dnia naszego ślubu. Jednak to była tylko niewinna zapowiedź tego, co wydarzyło się następnego dnia…

Nie rozwiała moich obaw, raczej je spotęgowała

Moja teściowa prawie zemdlała w sklepie. Ktoś wezwał pogotowie, które zabrało Bożenę na ostry dyżur. Tam skarżyła się na duszności, zawroty głowy i nudności. Sytuacja powtórzyła się dwa dni później, a po tygodniu matka mojego zmarłego męża wezwała mnie do siebie, posadziła na kanapie i grobowym głosem powiedziała:

– Musisz wiedzieć, że moje dni są policzone. Jestem bardzo chora, lekarze nie dają mi wielkich szans. Ale przeżyłam swoje i jestem gotowa odejść. Wy młodzi, musicie żyć dalej. Jak już będziesz w tych swoich Beskidach, napisz jakąś kartkę do samotnej, starej kobiety, a potem przyjedź czasem na grób…

To chyba oczywiste, że nigdzie nie pojechałam. Zbyszek by mi nie wybaczył porzucenia jego chorej matki w jej ostatnich dniach. Zapomniałam o swoich planach i w dalszym ciągu wieszałam firanki, kopałam grządki, myłam schody… Choroba nie zmieniła pani Bożeny ani trochę, doszły tylko długie opisy dolegliwości i szczegółowe instrukcje na temat pogrzebu…

W tej sytuacji wciąż, w każdą niedzielę, odwiedzałam cmentarz. Tulipany pojawiały się regularnie – takie same, w tym samym miejscu. W pewnym momencie przyszła mi do głowy idiotyczna myśl.

To był absurd, ale nie dawał się odpędzić. A jeżeli tylko mi się wydawało, że Zbyszek był ideałem mężczyzny? A jeżeli miał kogoś poza mną? Kochankę? Kobietę, która, tak jak ja, cierpi po jego śmierci i co tydzień przynosi kwiaty? Tylko to tłumaczyło ciągłe pojawianie się kolorowych bukietów. Jedynie bardzo bliska osoba mogła uparcie powtarzać taki rytuał…

Próbowałam porozmawiać z kobietą opiekującą się cmentarzem.

– To pani sprząta z grobu mojego męża te tulipany, prawda? Od jak dawna pani to robi? Czy wie pani, kto je kładzie? Widuje pani tę osobę? – zarzuciłam ją pytaniami.

Kobieta wzruszyła ramionami. – Ja tam, proszę pani, jestem od sprzątania. Nie płacą mi za to, żebym się ludziom przyglądała. Leży co zwiędłe, to wyrzucam i już. Czy ja tu kogoś widziałam? Może widziałam, może nie widziałam… Po co to pani wiedzieć…

Nie rozwiała moich obaw, raczej je spotęgowała.

– Niech mi pani chociaż powie, czy to kobieta przynosi te tulipany?

Moja rozmówczyni popatrzyła na mnie z politowaniem.

– A jak pani myśli? Że chłop? No pewnie, że kobieta…

Przepłakałam całą noc a rano podjęłam decyzję. W niedzielę wstałam o piątej rano i pojechałam na cmentarz. Wybrałam opuszczony nagrobek w równoległej alejce, skąd doskonale widać było grób Zbyszka. Usiadłam na ławce obok i czekałam.

Mój teść był wielką miłością pani Ireny. Niestety…

Przyszła kwadrans przed ósmą. Szła wolno. Trzymała w ręce bukiet kolorowych tulipanów. Prawie biegiem ruszyłam w jej stronę, pełna złych, gwałtownych emocji, ale jeszcze zanim dotarłam do grobu, zrozumiałam, że coś tu się nie zgadza. Powolny chód, przygarbiona sylwetka, staromodny płaszcz i buty… Przede mną stała kobieta, lekko licząc, koło osiemdziesiątki. Nie mogła być kochanką mojego męża!

– Dzień dobry pani. Proszę mi wybaczyć… Byłam żoną Zbyszka, zauważyłam, że ktoś stale przynosi te bukiety, miałam głupie myśli…
Przedstawiłam się, a potem wyrzucałam z siebie jakieś słowa, żeby pokryć zmieszanie. Kobieta słuchała mnie uważnie, a potem uśmiechnęła się łagodnie.

Podeszła i, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, pogłaskała mnie po policzku.

– Żona Zbyszka… Wiedziałam, że pani tu przychodzi, bo te białe róże… Wiem, to zupełnie do siebie nie pasuje… Ale Józek lubił tulipany i tak bardzo lubił kolory. Nie mogłam tego zmienić. Przynoszę tu te kwiaty co tydzień – od dwunastu lat, od kiedy nie żyje. Nie był młody, to naturalna kolej rzeczy. Ale nie myślałam, że jeszcze za mojego życia będzie to także grób Zbyszka. Bardzo mi przykro…

Było mi głupio zadawać pytania, ale sama czuła potrzebę mówienia. Tak jakby przez lata czekała na okazję, żeby to komuś opowiedzieć. A może byłam jedyną osobą, która mogła ją naprawdę zrozumieć? Usiadłyśmy na ławeczce pod kasztanowcem a Irena, bo tak miała na imię, zaczęła mówić…
Józef był jej wielką miłością. On też ją kochał. Mieli się pobrać, ale w tym samym czasie Bożena także postanowiła wydać się za Józefa…

Reklama

– Wie pani, co potrafi zrobić kobieta, kiedy czegoś naprawdę chce… Ja byłam naiwna, a Bożena to mistrzyni manipulacji. Przekonała go, że jest śmiertelnie chora, że został jej góra rok życia i że to małżeństwo to jej ostatnie marzenie… Józek miał gołębie serce, uznał, że tak trzeba postąpić. Pobrali się, a potem Bożena jakoś cudownie ozdrowiała. Była w ciąży, niczego nie dało się odwrócić. Ja też wyszłam za mąż, za dobrego człowieka, którego jednak nie kochałam. Umarł wiele lat temu. A potem Józek. Od tamtej pory tu przychodzę.

Reklama
Reklama
Reklama