Reklama

Zawsze chciałam mieć dobre relacje z teściową. Naprawdę. Byłam gotowa na kompromisy, przymykałam oko złośliwe komentarze, milczałam, gdy wygłaszała swoje „mądrości” przy stole. Tłumaczyłam sobie, że to starsza kobieta, że może się troszczy, że nie umie inaczej. I nie – nie chodziło o to, że krytykowała moje gotowanie, sposób wychowania dzieci, czy że ukradkiem podsuwała mężowi kotlety, bo „na pewno jest głodny, taki wychudzony”. Znosiłam to wszystko dla dobra rodziny. Jednak przyszedł moment, gdy powiedziałam dość.

Zrobiła ze mnie wroga numer jeden

– Ziemniaki jakieś takie wodniste, nie sądzisz, synku? – teściowa westchnęła teatralnie, odstawiając widelec na brzeg talerza.

Normalne ziemniaki, mamo – Marek wzruszył ramionami, nawet nie podnosząc wzroku znad talerza.

Jak ty możesz takie jeść? Ty zawsze lubiłeś z masełkiem i koperkiem, jak ja robiłam – westchnęła znowu i zerknęła na mnie znacząco.

– To możesz mu ugotować, jak kiedyś zaprosisz nas do siebie – uśmiechnęłam się słodko, choć aż mnie w środku skręcało.

– Ależ ja nie mam nic przeciwko, tylko… no, szkoda chłopaka. Schudł, bladawy się zrobił – rzuciła, po czym wsunęła mu pod nos swój słynny kotlet na smalcu.

– Nie, dzięki, jestem najedzony – burknął Marek, nawet nie sięgając po łyżkę.

– Oho, obrażony – mruknęła. – Bo mamusia coś powiedziała. Od razu wojna, no nie wierzę...

Nikt się nie obraził – powiedziałam spokojnie. – Ale jeśli przyszłaś tylko po to, żeby komentować obiad, to następnym razem zamówimy pizzę. Będzie mniej stresu.

Spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła obcą kobietę.

– Nie podoba ci się, że troszczę się o własnego syna? Tak się teraz traktuje matkę?! – głos jej zadrżał.

– Nie mamo, po prostu Natalia się stara, gotuje, a ty ją cały czas krytykujesz – odezwał się wreszcie Marek.

Chwila ciszy. A potem to powiedziała.

– Dobrze, skoro tak... to ja się zastanowię, czy w ogóle będę miała ochotę spędzić z wami święta. A już na pewno nie przełamię się z wami opłatkiem, bo jak widać – nie ma tu zgody.

Pokręciłam głową

Minęły dwa dni, a Marek wciąż chodził spięty jak struna.

– Możesz przestać stukać tą łyżeczką o kubek? – rzucił, nawet nie patrząc na mnie.

– A ty możesz przestać się o wszystko czepiać?

– Dobra, już, już – przerwał i wstał z kanapy. – Jadę do mamy. Muszę z nią pogadać.

– Oczywiście, jedź. Tylko żeby tylko cię znów nie nakarmiła tymi swoimi teoriami o tym, jak bardzo się na nią uwzięłam.

Spojrzał na mnie niepewnie.

– Ona ma siedemdziesiąt lat. Może nie potrafi inaczej?

– Ona nie chce. To zasadnicza różnica.

Nie odezwał się więcej, tylko złapał kurtkę i wyszedł. Wrócił po dwóch godzinach, blady.

Co się stało? – zapytałam, siadając obok.

– Powiedziała, że ją wypychamy z życia. Że czuję się niepotrzebna. Że „pewnie byśmy woleli, żeby na Wigilii już jej nie było”.

Parsknęłam śmiechem.

– Boże, dramat roku. A nie przyszło jej do głowy, że ludzie po prostu chcą mieć święty spokój, a nie co roku słuchać, że barszcz za kwaśny, a karp za suchy?

Marek schował twarz w dłoniach.

– Powiedziała, że jeśli się jej nie przeprosi, to ona nie przyjdzie na Wigilię. I naprawdę nie przełamie się z nami opłatkiem.

Pokręciłam głową.

– Wiesz co? Nie przeproszę. I może dobrze, że w końcu zostaniemy sami.

– Czyli… robimy święta bez niej?

– Bez min, łez i komentarzy o mojej kapuście.

Postawiłam na swoim

Zaczęłam planować Wigilię. Bez stresu, bez konieczności dopasowywania wszystkiego „pod mamusię”. Dwanaście potraw? A po co. Zrobimy osiem. Barszcz – nie na zakwasie, tylko taki, jak lubimy. Karp? A komu on w ogóle smakuje? Będzie łosoś z pieca i pierogi z pieczarkami, bo takie robili moi rodzice.

– Zobacz, zrobiłam listę zakupów – podałam Markowi kartkę. – I w tym roku stół będzie w innym miejscu. Nie będę się potykać o jej krzesło.

Marek spojrzał na mnie z lekkim niepokojem.

– Jesteś pewna? Jeszcze jest czas. Mogę zadzwonić, zaprosić ją, powiedzieć, że tęsknimy…

– A ty tęsknisz?

Zamilkł. Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Nie chcę, żeby się czuła odrzucona. Też nie chcę słuchać przez całe święta, że choinka krzywa, a nasze dzieci nie znają kolęd.

– Właśnie. Dlatego będzie inaczej. Trochę po mojemu.

– Trochę?

– Dobra. Bardziej po mojemu niż kiedykolwiek.

Na moment zapadła cisza.

– Wiesz, że jeśli nie przyjdzie, to potem powie ciotce Jadzi, że ją wygnałam?

– A jak przyjdzie, to i tak powie, że zrobiłam najgorszą Wigilię w jej życiu. To wybór między złem a złem.

– Może po prostu chce być potrzebna?

– To niech zacznie od tego, że przestanie zachowywać się, jakbyśmy mieli jej służyć. Wiesz, co by było naprawdę dobre?

– Co?

– Gdyby raz w życiu powiedziała „dziękuję”.

– Oj, chyba prosisz o cud.

– Czas świąt, nie? Cuda się zdarzają.

Zaskoczyła mnie

Dwa dni przed Wigilią telefon zadzwonił tuż po siódmej rano. Zerkając na wyświetlacz, westchnęłam.

– Halo? – odezwałam się chłodno.

– Nie będę długo zawracać głowy. Chciałam tylko powiedzieć, że w tym roku... nie przyjdę.

Słyszałam. Zresztą, mówiłaś to już tydzień temu.

– Myślałam, że zrozumiecie, że to dla mnie bolesne. Całe życie szykowałam święta dla was, a teraz zostałam odstawiona na boczny tor.

– Nikt cię nie odstawiał. Po prostu raz chcieliśmy święta bez awantur o sałatkę.

Zamilkła. Słychać było tylko jej przyspieszony oddech.

– Wiesz... kiedy Marek był mały, zawsze ubierał ze mną choinkę. Potem pomagał kroić śledzie. Nawet jak miał czternaście lat, robił to, bo wiedział, że mi na tym zależy.

– To może powinnaś mu to powiedzieć, zamiast robić sceny przy stole?

– Nie robię scen!

– Mamo, grożenie, że nie przełamiesz się opłatkiem, to nie jest emocjonalny szantaż?

Chwila ciszy.

– Po prostu... czuję się niechciana. Jak obca we własnej rodzinie.

Wzięłam głęboki oddech.

– A ja czułam się obca we własnym domu przez pięć lat, bo każde moje pierogi były „takie sobie”, a każda potrawa „trochę za sucha”. To działa w obie strony, mamo.

Znowu cisza. Długa. Pomyślałam, że się rozłączyła. Ale nie.

– To może... zróbmy inaczej. Może przyjdę po Wigilii, na kawę. Bez opłatka. Bez całej tej pompy.

– Możemy spróbować.

– Dziękuję. I przepraszam.

Spojrzała na mnie niepewnie

W kuchni pachniało cynamonem i grzybami, dzieci biegały w piżamach z reniferami, a Marek właśnie próbował odpalić świąteczne lampki na balkonie. Nie działały jak co roku.

– Daj to, zanim cię prąd kopnie – śmiałam się, wycierając ręce w fartuch.

– One specjalnie czekają do Wigilii, żeby się zbuntować – burknął, siłując się z kablem.

W tle leciały kolędy. Usiadłam na chwilę przy stole, poprawiając serwetki.

– Wiesz, że to pierwsza Wigilia od sześciu lat, kiedy nie mam guli w gardle?

– Bo w końcu zrobiliśmy to po swojemu – Marek uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło. – I jakoś tak... spokojnie.

O osiemnastej dzieci zasiadły do stołu. Wtedy zabrzmiał dzwonek od drzwi. Spojrzeliśmy po sobie. Milczał. Wstał i poszedł otworzyć.

– Tylko na chwilkę – powiedziała teściowa, zdejmując płaszcz. – Przyniosłam makowiec. Sama piekłam. Wiem, że nie przeszłam opłatkiem, ale... może chociaż usiądę z wami na kompot z suszu?

– Mamo, bardzo cieszymy, że przyszłaś – odezwał się Marek, ściskając ją lekko.

Spojrzała na mnie niepewnie.

– Ładnie tu. Inaczej, ale... ładnie.

– Dziękuję. I dobrze, że przyszłaś.

– Nie będzie łatwo, prawda?

– Nie musi być łatwo. Ważne, żeby było uczciwie.

Uśmiechnęła się pierwszy raz od miesięcy.

– To... może spróbujmy od nowa?

– Spróbujmy.

Nie poznałam jej

Nie przełamałyśmy się opłatkiem. Leżał na talerzyku, suchy, nietknięty. Jednak słowa, które padły, miały większą wartość niż wszystkie świąteczne gesty razem wzięte. Teściowa siedziała spokojnie, popijając kompot z suszu. Dzieci chichotały z jakiegoś powodu, którego nikt nie potrafił wytłumaczyć. A Marek? Po prostu był – obecny, ciepły, zadowolony, jakby oddychał głębiej niż zwykle.

– Zawsze dodawałam do kompotu figi – powiedziała nagle. – Ale ten... ten ma coś w sobie. Może to przez pomarańczę?

– Dodałam skórkę. Trochę inaczej, wiem.

– Ale dobrze. Inaczej, ale dobrze – przyznała cicho.

Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała przepraszać. Nie musiała tłumaczyć. Wystarczyło, że zrozumiała, że nie musi wszystkiego kontrolować, żeby być częścią naszej rodziny. Po kolacji usiadła z wnukami przy choince. Opowiadała im, jak Marek jako dziecko rozrzucał sianko po całym mieszkaniu i udawał, że to „trawa dla renifera”. Patrzyłam na nią i pomyślałam, że może jednak warto było postawić granice. Nie po to, żeby ją wyrzucić z życia, ale żeby ją do niego wpuścić... na nowych zasadach. Teściowa wyszła około dziesiątej.

– Wpadniecie do mnie w drugi dzień świąt? – zapytała.

– Tak, mamo.

I wtedy – zanim zamknęła drzwi – odwróciła się i rzuciła:

– A opłatkiem może się przełamiemy… za rok?

Uśmiechnęłam się.

– Za rok będzie dobrze.

Natalia, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama