„Teściowa oświadczyła, że nie da ani grosza na wesele, bo to fanaberia. Padłam, gdy zobaczyłam prezent ślubny od niej”
„– Uważam, że wesele to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Jak ktoś chce się pobrać, to nie potrzebuje orkiestry i kwiatów. Ślub można wziąć w urzędzie i zaprosić rodzinę na obiad. Po co robić przedstawienie?”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie się zakochałam. Czy to było wtedy, gdy Piotrek zawstydził się, bo nie umiał tańczyć poloneza na studniówce? Czy może dużo później – gdy pomagał mi nieść walizkę na dworzec, mimo że nie jechaliśmy w tym samym kierunku? Ale wiem jedno: nigdy wcześniej nie czułam się przy kimś tak bezpiecznie.
Straciłam głowę
Zaręczyliśmy się po czterech latach związku. Piotrek oświadczył mi się na ławce w parku – zwyczajnie, bez fajerwerków, bez tłumu gapiów. Po prostu wyjął pierścionek i zapytał, czy chcę być jego żoną. Powiedziałam „tak”, zanim zdążył dokończyć pytanie.
Od tamtej chwili zaczęliśmy planować nasz ślub. Wyobrażałam sobie, że będzie ciepło, serdecznie, skromnie, ale pięknie. Nie marzyłam o limuzynie ani o fontannie z czekoladą. Chciałam po prostu zebrać naszych najbliższych, zatańczyć pierwszy taniec boso na trawie i powiedzieć sobie „tak” pod gołym niebem. Piotrek zgodził się ze mną we wszystkim.
Mój ukochany jest człowiekiem konkretnym. Rzadko mówi o uczuciach, ale kiedy już coś powie, to wiem, że to szczere. Pochodzi z rodziny, w której wszystko zapisuje się w Excelu – dosłownie. Budżet domowy? Arkusz. Plan wakacji? Arkusz. Nawet koszty świątecznych prezentów.
Zawsze sądziłam, że kiedy nadejdzie ten moment – ślub – rodzice zechcą nam pomóc. Może nie całościowo, ale chociaż trochę. Moi rodzice od razu zaoferowali, że wezmą kredyt, że coś dołożą, że pomogą w kuchni, w ogrodzie, cokolwiek. Mama płakała ze wzruszenia. Tata z dumą powiedział:
– To dobry chłopak. Widzę, jak na ciebie patrzy.
Liczyliśmy na nią
Piotrek też był pewien, że jego mama nas wesprze. Teściowa to kobieta surowa, oszczędna, przekonana, że rację ma zawsze – wychowywała go twardą ręką. Ale w głębi duszy wierzył, że kiedy zobaczy nas razem, zrozumie, że warto.
Pojechaliśmy do niej w sobotę, tuż po południu. Otworzyła drzwi w fartuchu, z włosami spiętymi w supeł. Była typem kobiety, która zawsze miała wszystko pod kontrolą – od zakupów po długość gotowania ziemniaków. Usiadła z nami w salonie, na swoim miejscu – fotel przy oknie, z widokiem na osiedlowy parking. My z Piotrkiem na kanapie. Trzymałam go za dłoń.
– No, mówcie – uśmiechnęła się, jakby spodziewała się, że powiemy, że kupiliśmy nową lodówkę.
Piotrek spojrzał na mnie, ja na niego. W końcu to on wziął głęboki wdech i powiedział:
– Mamo, chcieliśmy ci powiedzieć, że się zaręczyliśmy.
Cisza, która zapadła, była dziwna. Ani nie krótka, ani nie dramatyczna – po prostu taka, po której człowiek zaczyna się zastanawiać, czy dobrze usłyszano to, co się powiedziało. Teściowa patrzyła na nas z uniesionymi brwiami. Przez moment myślałam, że się wzruszy, że powie coś ciepłego. Ale zamiast tego wypaliła:
– Mam nadzieję, że nie liczycie na mnie. Wesela to fanaberia.
Myślałam, że żartuje
Zamrugałam. Spojrzałam na Piotrka. On z kolei wbił wzrok w swoje kolana.
– Słucham? – zapytałam, choć dobrze usłyszałam.
– Uważam, że wesele to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Jak ktoś chce się pobrać, to nie potrzebuje orkiestry i kwiatów. Ślub można wziąć w urzędzie i zaprosić rodzinę na obiad. Po co robić przedstawienie?
Piotrek próbował się uśmiechnąć, jakby łagodził sytuację.
– Mamo, nie chodzi o wielki bal. Chcemy skromne przyjęcie w ogrodzie. Chcemy, żeby to było wyjątkowe…
– A wyjątkowość kosztuje – ucięła. – Ja odkładam pieniądze na lokatę, na czarną godzinę. Nie po to się całe życie oszczędza, żeby potem wydać wszystko na jeden wieczór.
Próbowałam się uśmiechnąć, zachować twarz.
– Rozumiem. Ale my nie prosimy o fortunę…
– Ale chyba jednak liczycie na coś z mojej strony, skoro o tym mówicie – weszła mi w słowo. – Nie liczcie. Młodzi powinni się uczyć samodzielności, a nie żerować na rodzicach.
Zrobiło się nieprzyjemnie
W mojej głowie kotłowały się zdania, riposty, pytania, których nie wypowiedziałam. Patrzyłam tylko, jak Piotrek gniecie palcami brzegi serwetki.
Nie rozmawialiśmy o tym w drodze powrotnej. Włączyłam radio i patrzyłam przez szybę, a Piotrek prowadził. Dopiero w domu usiedliśmy w kuchni i zaczęliśmy dzielić budżet na kartce. Wynik był smutny: nasze oszczędności, trochę z mojej pracy, coś z jego premii. I zero pomocy z jednej strony.
– Może zrobimy tylko obiad? – rzucił niepewnie.
– Nie chcę obiadu – odparłam. – Chcę ślub z muzyką, ze światłami, z tańcem.
Mama zadzwoniła dwa dni później.
– Córeczko, nie mamy wiele, ale pomożemy wam. Wezmę nadgodziny, ojciec sprzeda działkę po dziadku. Nie zostawimy was samych.
Popłakałam się. Bo choć nie mieli nic, dali wszystko. Zebrałam się w sobie i jeszcze raz poszłam do teściowej, z ciastem i spokojem.
– Chciałam tylko zapytać, czy może jednak… – zaczęłam.
– Nie zamierzam inwestować w cudze fanaberie – przerwała. – Ja nie miałam wesela i jakoś żyję.
Wyszłam stamtąd z palącym policzkiem, choć mnie uderzyła tylko słowem.
Była nieprzejednana
Było ciepłe lipcowe popołudnie. Słońce przefiltrowane przez liście gruszy rzucało złote plamy na biały obrus. Zamiast DJ-a – przyjaciel z gitarą. Zamiast cateringu – ciasta od ciotek i pierogi od sąsiadki. Mama ocierała oczy serwetką, Piotrek się wzruszył. Ja ledwo mówiłam ze szczęścia.
Goście podchodzili, ściskali nam ręce, powtarzali:
– To wasz dzień, nieważne jak wystawny.
I rzeczywiście, tamtego dnia było tak, jak chcieliśmy. Z tańcem na trawie i lampkami rozwieszonymi między drzewami. Teściowa też przyszła, z chłodnym uśmiechem złożyła życzenia, ale nie została długo.
Po krótkiej podróży poślubnej wróciliśmy do mieszkania z walizką pełną wspomnień. W skrzynce czekała koperta. W środku kartka z napisem „Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia” i bon do sklepu z firankami na sto złotych. W środku kartki podpis teściowej.
– To jakiś żart? – zapytałam Piotrka, pokazując mu bon.
– Ona myślała, że to praktyczne – mruknął.
– Po tym, jak moi rodzice sprzedali działkę? Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. A jeśli ty dalej będziesz ją tłumaczyć, to nie wiem, czy my…
Zamilkłam. On wreszcie spojrzał na mnie uważnie. I chyba dopiero wtedy naprawdę zobaczył, że coś we mnie się zmieniło.
Odwróciliśmy się
Ślub był piękny. Nie taki, o jakim się marzy w dzieciństwie, ale taki, który zapamiętam do końca życia. Goście śmiali się, tańczyli, śpiewali z gitarą, a mama piekła sernik do drugiej w nocy. Dali nam więcej serca niż mogliśmy sobie wyobrazić. I choć wszystko kosztowało nas mnóstwo wysiłku, nie zamieniłabym tego dnia na żaden inny.
Teściowej prawie nie pamiętam z tamtego wieczoru. Przyszła, złożyła życzenia, wyszła przed pierwszym tańcem. Nie bolało mnie to wtedy tak, jak myślałam, że będzie. Może dlatego, że miałam już inne oparcie i przestałam czekać na coś, co nigdy nie nadejdzie.
Nie wiem, jak potoczy się nasza relacja. Może coś się jeszcze wydarzy, a może się nie wydarzy nic. Ale wiem jedno – nie będę już więcej zabiegać o względy kogoś, kto nie potrafi dawać z serca. Mam siebie, mam męża i mam tę siłę, która pojawiła się wtedy, gdy najbardziej jej potrzebowałam.
Marta, 33 lata
Czytaj także:
- „Narzeczony porzucił mnie 7 dni przed ślubem. Zamiast się załamać zrobiłam coś, czego nigdy nie pożałuję”
- „Dawny kochanek wywołał lawinę krępujących emocji na moim ślubie. Moje życie legło w gruzach zanim się na dobre zaczęło”
- „W dniu ślubu moje życie zaczęło się sypać jak domek z kart. Żonka uknuła szczwany plan, ale ja nie byłem jego częścią”