Reklama

Mam na imię Anna. Mam 35 lat i jestem żoną Piotra, matką dwójki cudownych dzieci i... niewolnicą domowych obowiązków. Przynajmniej tak się ostatnio czuję. W moim życiu wszystko kręci się wokół tego, żeby zdążyć, ogarnąć, podać, wyprać, zaplanować. Zbliżają się święta Wielkanocne – czyli najcięższy czas dla każdej kobiety, która wciąż wierzy, że magia świąt to białe obrusy, dom pachnący żurem i mazurkiem, dzieci w czystych koszulach, a nie sterta garów i zmęczone oczy.

Reklama

I właśnie w ten cały bajzel – dosłownie i w przenośni – wchodzi ona. Halina. Moja teściowa. Miała tylko przyjechać na kawę. Tak mówiła. Ale każdy, kto zna Halinę, wie, że ona nie potrafi siedzieć cicho. Jak wejdzie do kuchni, to zaraz ma sto uwag. Jak spojrzy na okna – znajdzie smugi. Jak zajmie się wnukami – to "kiedyś to dzieci były inaczej wychowane". I zawsze, ale to zawsze powie jedno zdanie, po którym mam ochotę wyjść z domu i nie wracać:

Ja bym to zrobiła inaczej.

Wiem, że nie jestem idealna. Ale czy naprawdę muszę słuchać tego co pięć minut? Święta jeszcze się nie zaczęły, a ja już czuję, że jestem na granicy. Tylko czekam na pierwszą iskrę.

Teściowa mnie krytykowała

– Kochana, żur to się robi na prawdziwym zakwasie, nie z torebki – usłyszałam za plecami, ledwo zdążyłam wrzucić białą kiełbasę do garnka. Halina stała w progu kuchni, oparta o framugę, z miną znawcy. – Jak ty chcesz to dzieciom dać?

Zacisnęłam zęby i uśmiechnęłam się, jak gdyby nigdy nic.

– Mamo, ten żur jest na domowym zakwasie. Sama nastawiłam tydzień temu. W butelce po soku, jak uczyłaś.

– Aha – mruknęła z miną, jakby nie do końca wierzyła. – No, dobrze, że chociaż tyle. Ale ziemniaki… Nie lepiej je osobno ugotować? Będą się lepiej prezentować.

Nie odpowiedziałam. Zabrałam się za mieszanie zupy, licząc w duchu do dziesięciu. Dzieci biegały po salonie jak szalone, a z pokoju dobiegł mnie dźwięk telewizora. Piotr. Jak zwykle – w najważniejszym momencie, kiedy przydałaby mi się jego obecność, on znika.

– A te koszule dla chłopców? Wyprasowałaś już? Bo jutro święcenie…

– Mamo… proszę cię, daj mi pięć minut – przerwałam, próbując się uśmiechnąć. – Jeszcze nie zdążyłam, nie wszystko naraz.

W tym momencie do kuchni wszedł Piotr z kubkiem kawy.

– No, mama jak zwykle ma swoje zdanie – rzucił z przekąsem.

Ja tylko mówię, co widzę – Halina wzruszyła ramionami.

I w tej chwili poczułam, jak coś mnie przygniata. Jakby nagle cały ciężar świąt, dzieci, domu, Haliny i jeszcze tego Piotra, który nie potrafił nawet stanąć po mojej stronie, spoczął na moich barkach. A to było za dużo.

„Nie jestem idealna – pomyślałam – ale czy to powód, żeby co chwilę mi dogryzać? Ile jeszcze mam udawać, że wszystko jest w porządku?”.

Czułam się osamotniona

Kiedy dzieci w końcu zasnęły, a teściowa zamknęła się w łazience z jakąś maseczką z drogerii, weszłam do sypialni i usiadłam na łóżku obok Piotra. On, oczywiście, z nosem w telefonie.

– Możesz na chwilę odłożyć telefon? – spytałam cicho.

– Mhm? – nie oderwał wzroku od ekranu.

– Twoja mama mnie osacza. Wchodzę do kuchni – jest. Idę do łazienki – mówi, że znowu nabałaganiłam. Ile można?

Westchnął. Nawet nie spojrzał.

– Anka, nie przesadzaj. Ona tylko pomaga. Chce dobrze.

– Serio? – roześmiałam się bez cienia wesołości. – To może zamieszkaj z nią. Skoro tak dobrze się dogadujecie.

Dopiero wtedy spojrzał. Zmarszczył brwi.

Co ty wygadujesz?

– Nic. W sumie i tak od dawna jestem tu tylko dodatkiem do twojego „idealnego życia”. Sprzątaczka, kucharka, niańka. Teraz jeszcze mam znosić twoją matkę komentującą każdy mój ruch.

– Przesadzasz – rzucił chłodno.

Odwróciłam się plecami. Gula w gardle była coraz większa. Czułam się... sama. Cholernie sama. Własny mąż nie umiał stanąć po mojej stronie, a teściowa traktowała mnie jak nieudolną lokatorkę we własnym domu.

Poczułam się jak ktoś zbędny. Jakby wszystko, co robię – było „niewystarczające”.

Miałam jej po dziurki w nosie

Była sobota rano, dzień przed Wielkanocą. Słońce ledwo przebiło się przez zasłony, a ja już krzątałam się w kuchni, bo przecież „jeszcze tyle do zrobienia”. Halina pojawiła się chwilę później, ubrana jak na pogrzeb, z miną kontrolera jakości.

– Okna niezbyt czyste. Smugi w rogu. I firanka źle zawieszona – rzuciła tonem, który aż kapał jadem.

Zacięłam się nożem przy krojeniu sałaty. Spojrzałam na nią, z palcem w ręczniku, który powoli nasiąkał krwią.

Za moich czasów to się wszystko robiło lepiej – westchnęła z dumą i poprawiła koszyk ze święconką.

Wtedy mi pękło.

– Wiesz co? Mam już dosyć! Przestań wchodzić mi na głowę! To mój dom i moje święta!

Teściowa spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Dzieci, które bawiły się obok w salonie, zamarły. Z kuchni wbiegł Piotr.

– Co się dzieje?

– Nic! – wrzasnęłam. – Po prostu mam dość bycia traktowaną jak idiotka w moim własnym domu!

Halina uniosła głowę z godnością.

– Wiedziałam, że mnie tu nie chcą.

– Brawo, Sherlocku – rzuciłam, wycierając dłoń i wychodząc z kuchni. Gdy zatrzasnęłam za sobą drzwi do sypialni, poczułam, jak łzy same spływają mi po twarzy. Nareszcie to powiedziałam. Ale zamiast ulgi – tylko cisza i poczucie, że coś się definitywnie rozsypało.

To mnie zaskoczyło

Zasunęłam kaptur bluzy i wyszłam. Bez słowa. Bez celu. Szłam chodnikiem, mijając sąsiadów i świąteczne stroiki w oknach, jakby to był obcy świat, do którego nie pasuję. W głowie dudniły mi słowa, które powiedziałam. I te, których Halina nie zdążyła wypowiedzieć, ale które widziałam w jej spojrzeniu – zawód. Żal. Może nawet ból.

Ale co z moim bólem?

Łzy leciały jak z kranu, nieprzerwanie. Usiadłam na ławce przy placu zabaw. Pustym. Wiatr targał gałęzie drzew, a ja myślałam: „Może jestem złą synową. Może za bardzo się unoszę. Może to wszystko moja wina”.

Nie wiem, ile tak siedziałam. W końcu wstałam i wróciłam do domu. W środku panowała dziwna cisza. Dzieci w swoich pokojach, Piotr zniknął. Teściowa... siedziała przy stole z filiżanką, jakby czekała.

– Ania – zaczęła cicho. – Nie powinnam była mówić tych wszystkich rzeczy. Ja... czasem nie umiem trzymać języka za zębami. Taka już jestem.

Usiadłam naprzeciw niej, wciąż emocjonalnie obolała.

Chciałam pomóc, naprawdę. Ale widzę, że chyba tylko wszystko psuję.

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na nią długo. Miała zaciśnięte dłonie i lekko drżący głos. To nie była ta sama Halina, która dzień wcześniej z triumfem poprawiała mi firanki.

– Może... po prostu czasem warto najpierw zapytać, zanim się wtrącisz – powiedziałam cicho.

Skinęła głową. Może po raz pierwszy naprawdę mnie usłyszała.

Zapanował spokój

Niedzielny poranek był inny niż wszystkie. W domu panowała cisza, ale nie ta pełna żalu. Raczej taka oczyszczająca. Dzieci zniknęły w pokoju, Piotr krzątał się w piwnicy. Ja wyciągnęłam pudło z ozdobami i zaczęłam przystrajać stół.

Nagle za plecami usłyszałam znajomy głos:

– Wiesz… mam w torbie jeszcze jedną serwetę. Z haftem. Może byśmy ją położyły na środek?

Odwróciłam się i spojrzałam na Halinę. Nie miała już tej swojej wojowniczej miny. Stała w fartuchu, lekko zmieszana. Pierwszy raz nie narzucała, tylko… proponowała.

– Jasne – powiedziałam i zrobiłam miejsce.

Ułożyłyśmy razem serwetę, a potem zaczęłyśmy rozkładać sztućce. Bez słów. Tylko ruchy, spojrzenia. Trochę niezdarne, ale szczere. Teściowa podała mi talerze. Ja podałam jej jajka do święconki. W kuchni, po raz pierwszy od dawna, zrobiło się… spokojnie.

– Anna… te okna – mruknęła, podnosząc wzrok.

Spojrzałam na nią ostro, gotowa do ataku.

– Są wystarczająco czyste – dodałam, zanim dokończyła.

Ale ona się tylko uśmiechnęła.

– Tak, dobrze – powiedziała łagodnie. – Najważniejsze, że dzieci się cieszą.

Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się. Maleńki, ale szczery gest. Może to właśnie był nasz sposób na zgodę. Nie rozmowy, nie łzy. Tylko wspólne nakrycie stołu. I cisza, która wcale nie bolała.

Musiałam walczyć o siebie

Wielkanoc nadeszła. Nie idealna, jak z magazynu, ale nasza. Teściowa została – trochę bardziej na uboczu, bez wiecznych uwag. Piotr, chyba poruszony moim wybuchem, był jakiś… bardziej obecny. Sam zaproponował, że odkurzy. I rzeczywiście to zrobił. Bez marudzenia. Dzieci śmiały się przy stole, oblepione lukrem z babki, a ja po raz pierwszy od dawna usiadłam i... po prostu siedziałam.

Patrzyłam, jak teściowa układa chrzan i jajka w miseczce. Widziałam, że się stara. A ja już nie chciałam walczyć. Chciałam żyć. Po swojemu, ale z innymi – nie przeciwko nim.

Gdy wieczorem Piotr nalał mi kieliszek wina i zapytał: – Wszystko okej? – nie odpowiedziałam od razu.

Spojrzałam na nasz dom, na zmęczoną, ale uśmiechniętą teściową, na biegające dzieci i na swój talerz, na którym wciąż leżał nietknięty kawałek mazurka.

– Nie wiem, co będzie dalej – powiedziałam szczerze. – Ale wiem jedno – muszę walczyć o siebie. Nawet jeśli to oznacza awanturę przy mazurku.

Zdziwił się, a potem się uśmiechnął. A ja uśmiechnęłam się razem z nim. Bo to była nasza Wielkanoc. Taka, jaką w końcu sama wywalczyłam.

Anna, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama