„Teściowa przy wigilijnym stole poczuła się jak kulinarny krytyk. Kompot z suszu zmieszała z błotem, a pierogi wypluła”
„Weszłam z tacą do salonu, zmuszając się do uśmiechu, jakbym nic nie słyszała. Postawiłam filiżanki i usiadłam, chowając drżące dłonie pod stołem. W tamtej chwili poczułam się jak dziecko w teatrzyku, które zapomniało tekstu i wie, że zaraz usłyszy śmiech z widowni. A przecież tak bardzo się starałam”.

Święta zawsze były dla mnie czymś wyjątkowym. Kojarzyły mi się z ciepłem, zapachem mandarynek, trzaskiem drewna w kominku i uczuciem, że wszystko na chwilę zwalnia. Dlatego kiedy przyszło mi przygotować Wigilię w naszym domu po raz pierwszy, podeszłam do tego z ogromnym sercem. Chciałam, żeby wszystko było idealne – od śnieżnobiałego obrusu po kompot z suszu dokładnie tak, jak robiła moja babcia. Miałam nadzieję, że teściowa to doceni, że choć raz powie coś miłego. Tymczasem... patrzyła krytycznym wzrokiem i kręciła nosem na wszystko. I mimo że starałam się jak nigdy, poczułam się tak, jakby nikt tego nie zauważył.
– W tym roku Wigilia u nas – powiedziałam z uśmiechem do męża, kiedy w październiku planowaliśmy święta. – Chcę, żeby było pięknie, rodzinnie. Jak z filmu.
Michał spojrzał na mnie trochę niepewnie
– A moja mama? Zawsze u niej robiliśmy Wigilię.
– No właśnie. Zawsze. Teraz chcę inaczej. W końcu mamy swoje mieszkanie, jesteśmy dorośli. Czas na własne tradycje.
Uśmiechnął się tylko i wzruszył ramionami. Nie wiedział jeszcze, ile pracy mnie to wszystko będzie kosztować. Zrobiłam listę potraw, podzieliłam zadania, zaplanowałam dekoracje, nawet obrus zamówiłam nowy – haftowany w delikatne śnieżynki. Co wieczór przesiadywałam na Pintereście, podziwiając idealnie przystrojone stoły i przysięgając sobie, że moja Wigilia też taka będzie. Chciałam, żeby było domowo, ale i z klasą. Barszcz nie z torebki, tylko na zakwasie, który sama nastawiłam. Pierogi – lepione ręcznie, z trzema różnymi farszami. Ryba po grecku, której nawet nie lubię, ale wiem, że teściowa ją uwielbia. Nie chciałam błyszczeć, tylko stworzyć miejsce, w którym każdy poczuje się dobrze. Myślałam naiwnie, że to wystarczy, żeby ona choć raz się uśmiechnęła.
– A może przesadzasz? – zapytał Michał, kiedy siedziałam z nosem w przepisach do północy.
– Chcę, żeby to były piękne święta. Żeby twoja mama się poczuła jak w domu.
Nie wiedziałam wtedy, że choćbym stanęła na głowie, dla niej nigdy nie będę wystarczająca.
Zaczęło się robić nerwowo
Dwa dni przed Wigilią miałam w kuchni istne tornado. Na blacie piętrzyły się miski, stolnica ledwo mieściła się między garnkami, a podłoga była usiana mąką. Pachniało kapustą z grzybami, przypalonym mlekiem, cynamonem i nerwami. Po raz pierwszy organizowałam coś takiego i czułam presję, jakbym zdawała egzamin.
– Może mogę jakoś pomóc? – zapytał Michał, wchodząc do kuchni z nieśmiałym uśmiechem.
– Tak. Możesz obrać ziemniaki, przetrzeć stół i... nie mówić do mnie przez najbliższą godzinę – odpowiedziałam z wymuszonym spokojem, próbując uratować przypalający się bigos.
Przysiadł cicho w kącie i zabrał się za ziemniaki. Wiedziałam, że mama Michała będzie wszystko obserwować. Nie mówiła tego wprost, ale potrafiła jednym spojrzeniem skomentować cały obiad. Jak wtedy, gdy podałam rosół bez pietruszki – przez całą kolację nie dotknęła talerza. Albo kiedy podałam sernik na zimno, a ona rzuciła tylko:
– U nas w domu zawsze się piekło, nie zalewało.
Nie była wulgarna, nie krzyczała. Była jak chłodny wiatr, który zdmuchuje wszelkie poczucie własnej wartości. Dlatego tak bardzo chciałam, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Wigilia miała być moim prezentem dla rodziny. Nie chodziło mi o pochwały, tylko o to jedno słowo od niej: „ładnie”. Czy naprawdę to tak dużo? Na dzień przed świętami ubrałam choinkę. Pachniała świeżością, a światła delikatnie odbijały się od bombek. Nawet Michał, zwykle obojętny na takie rzeczy, przyznał:
– Jest naprawdę pięknie.
Uśmiechnęłam się.
– Myślisz, że twoja mama to doceni?
Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.
– Trudno powiedzieć.
Wigilię zaczęliśmy punktualnie. Michał otworzył drzwi, a jego mama weszła pierwsza, w długim beżowym płaszczu i z miną jakby przyszła do urzędu, a nie na świąteczną kolację. Od progu rozejrzała się uważnie po mieszkaniu.
– No… ciasno – skomentowała, rozpinając płaszcz. – Choinka za duża jak na ten salon.
– Cześć, mamo. Wesołych Świąt – rzucił Michał szybko, próbując ją ucałować, ale ona już wieszała torebkę na naszym jedynym wolnym wieszaku.
Pocałowałam ją w policzek, mimo że jej skóra była chłodna jak pogoda na zewnątrz. Uśmiechnęłam się z napięciem, zbyt mocno i zbyt sztucznie, ale trudno było inaczej.
– Dobrze, że zdążyliśmy. U nas w rodzinie zawsze się punktualnie zasiadało do stołu – mruknęła, spoglądając na zegar, jakbyśmy o dwie minuty się spóźnili.
Wszyscy usiedliśmy do stołu. Biały obrus, czerwone serwetki, talerzyki po babci – wszystko wyglądało dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. I tylko ona siedziała naprzeciwko mnie, z brwiami lekko uniesionymi i ustami zaciśniętymi w cienką kreskę.
Było coraz gorzej
– To barszcz z zakwasu – powiedziałam z dumą, stawiając przed nią talerz.
– Zawsze dodawałam suszone grzyby, tu ich nie czuję. Ale... każdy ma swoje sposoby – skwitowała, dmuchając w łyżkę.
Zamrugałam. Serce zabiło mi szybciej.
– A pierogi? – zapytałam niepewnie, podsuwając miskę. – Z kapustą i grzybami, sama lepiłam.
– Takie cienkie ciasto… ciekawe. U mnie się robiło bardziej konkretne. Ale może takie modne teraz – uśmiechnęła się chłodno.
W całym domu zapadła cisza. Michał spojrzał na mnie, potem na swoją matkę, ale nie powiedział nic. Tylko jego siostra rzuciła szybko:
– Mi smakują. Naprawdę.
Z wdzięcznością spojrzałam na nią, choć oczy zaczęły mnie lekko piec. Wiedziałam, że to dopiero początek. Czułam w powietrzu, że dzisiejszy wieczór nie będzie tak ciepły, jak sobie wyobrażałam. Nie w tym domu i nie przy tym stole. Z każdą kolejną potrawą robiło się coraz ciężej. Teściowa próbowała niemal wszystkiego, ale każde „spróbowanie” kończyło się jakąś uwagą – niby rzucaną mimochodem, ale wystarczająco głośno, by wszyscy przy stole usłyszeli.
– Kompot trochę gorzki… susz za długo moczony?
– Śledź w oleju? U nas się zawsze w śmietanie robiło. Tak bardziej „odświętnie”.
– Sernik lekko zakalcowaty, ale no, święta, zje się.
Siedziałam obok Michała, który coraz bardziej zapadał się w fotel i udawał, że nie słyszy. A ja miałam ochotę wstać i wyjść do łazienki, chociażby tylko po to, żeby wziąć głęboki oddech i nie wybuchnąć.
– A twój barszcz, mamo, to zawsze był za kwaśny – rzucił nagle Michał, bardziej dla równowagi niż z przekonania.
Spojrzała na niego lodowato.
– Nie musisz mnie bronić – szepnęłam do niego.
– Nie bronię ciebie. Bronię wieczerzy, którą robiłaś przez ostatni tydzień, zamiast spać – odpowiedział cicho, ale miałam wrażenie, że jego matka i tak miała to gdzieś.
Przez chwilę zrobiło się niezręcznie
Na tyle, że jego siostra zaczęła rozmowę o prezentach, a dzieci zajęły się cichą bitwą na opłatki. Ja jednak już tylko odliczałam do końca kolacji. Z trudem przełknęłam ostatni kawałek makowca i udałam się do kuchni po herbatę. Ustawiłam kubki na tacy, kiedy usłyszałam rozmowę za drzwiami.
– No przecież widzisz, że ona się stara, mamo. Daj jej spokój.
– Stara się po swojemu, ale to nie znaczy, że dobrze. A ty się tak spinasz, jakbyś się jej bał.
Nie chciałam słyszeć więcej. Weszłam z tacą do salonu, zmuszając się do uśmiechu, jakbym nic nie słyszała. Postawiłam filiżanki i usiadłam, chowając drżące dłonie pod stołem. W tamtej chwili poczułam się jak dziecko w teatrzyku, które zapomniało tekstu i wie, że zaraz usłyszy śmiech z widowni. A przecież tak bardzo się starałam. Kiedy dzieci wreszcie rozrywały papier z prezentów, a w tle cicho brzmiały kolędy z płyty, poczułam ulgę, że główna część kolacji już za nami. Powinnam się cieszyć, prawda? Wszystko się udało – jedzenie było, stół się nie zawalił, nikt się nie poparzył barszczem. A jednak czułam się jak po przegranej bitwie.
Siedziałam obok choinki, wpatrzona w światełka, których kolorowe refleksy tańczyły na suficie. Michał wręczył mamie prezent – wełniany szal, który wybrał ze mną tydzień wcześniej.
– O, no... taki czerwony? Hm... Ciekawe. Nie wiem, czy mi pasuje – mruknęła, rozwijając paczkę.
– Możesz wymienić, mamy paragon – rzucił Michał z rezygnacją.
– Nie, nie... może kiedyś założę. Na spacer z psem czy coś.
Pomyślałam, że nawet jeśli podarowałabym jej gwiazdkę z nieba, i tak by skomentowała, że się kruszy i się nie opłaca. Dostałam od niej słoik domowej konfitury.
– Sama robiłam. Żebyś miała jakąś domową nutę w tym waszym bloku – powiedziała, wręczając mi go z udawaną życzliwością.
Uśmiechnęłam się, choć w środku czułam, jak narasta we mnie smutek. Nie zazdrość, nie złość – po prostu ten cichy żal, że dla niej zawsze będę marną kopią. Kobietą, która nigdy nie zrobi niczego tak, jak „powinno być”. Michał objął mnie lekko, jakby wyczuwał, że coś we mnie pęka. Przytuliłam się do niego, bo to było jedyne, co w tamtej chwili mogło mnie uratować przed wyjściem do łazienki i zamknięciem się tam na dobre. Święta miały być ciepłe. Miały być piękne. A były... chłodne jak jej spojrzenia. Czułam, że nie chcę już nigdy organizować Wigilii.
Nie dla niej. Nie przy tym stole
Kiedy ostatni gość zamknął za sobą drzwi, a echo ich kroków zniknęło na klatce schodowej, wreszcie mogłam zdjąć maskę. Usiadłam na krześle przy zgaszonych już świecach, między resztkami ciasta a zimnym karpiem, który wyglądał, jakby sam się poddał. Michał zaczął zbierać talerze, ale zatrzymałam go ruchem ręki.
– Nie teraz. Proszę, usiądź.
Posłuchał. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, która była o wiele cięższa niż te wszystkie przytyki, westchnięcia i niby-nic-nieznaczące komentarze.
– Wiesz... – zaczęłam, czując, że głos mi drży. – Naprawdę się starałam. Bardziej niż kiedykolwiek.
Michał patrzył na mnie długo.
– Wiem. I jestem z ciebie dumny.
Pokręciłam głową.
– To nic nie zmienia. Bo ja chciałam, żeby ona... choć przez chwilę zobaczyła we mnie człowieka. Żeby powiedziała coś dobrego. Choćby jedno zdanie. Cokolwiek.
– Moja mama jest... jaka jest – westchnął. – I wiesz co? Nie wiem, czy potrafi tak po prostu powiedzieć: „Dziękuję” albo „ładnie zrobiłaś”. Może nigdy tego nie usłyszysz.
– No właśnie – odpowiedziałam, czując łzy pod powiekami. – I to boli.
Nie płakałam wtedy. Nie chciałam płakać. Miałam wrażenie, że jeśli teraz się rozkleję, to już się nie pozbieram. Że będę chodzić po domu z nosem czerwonym od płaczu, a każdy ozdobiony pierniczek będzie mnie bolał bardziej niż igła wbita w skórę. Wstałam, zgasiłam światła na choince i zaczęłam zsuwać resztki ze stołu. Michał do mnie dołączył. I przez tę jedną godzinę nie mówiliśmy nic. Po prostu sprzątaliśmy, jakby to była zwykła środa, a nie wieczór, na który czekałam cały rok. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze zdecyduję się zrobić Wigilię u siebie. Nie wiem, czy będę umiała pozbyć się goryczy, która osiadła w kątach mieszkania razem z zapachem smażonego karpia. Ale wiem jedno. Moje serce włożyłam w ten wieczór. Nawet jeśli nie zostało to zauważone.
Natalia, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przed świętami zeszłam do piwnicy po grzybki w occie, ale znalazłam coś innego. Mąż schował tam koszmarny prezent”
- „Wigilia to nie drogie prezenty i uginające się stoły. Łzy w oczach kuzynki, przypomniały mi, co jest najważniejsze”
- „Synowa ma w nosie świąteczne porządki. Ręce mi opadają, gdy mówi, że przecież nikt jej nie będzie zaglądał pod komodę”