Reklama

Kiedy usłyszałam, że teściowa ma przyjechać do nas na tydzień, miałam nadzieję, że tylko się przewinie przez Warszawę i ruszy dalej w Polskę, jak to miała w zwyczaju. Ale tym razem miała inne plany. Oznajmiła, że Warszawa to jej nowe powołanie – miejsce, gdzie w końcu pokaże się światu i... odpowiednim ludziom. „Bo przecież coś mi się od życia należy”, powiedziała z przekonaniem. A ja już wiedziałam, że czeka mnie tydzień wstydu, stresu i... śmiechu przez łzy.

Reklama

Wielkie plany pani Irenki

– Przynajmniej nie będę siedzieć w tej nudnej wsi i gnić przed telewizorem – oznajmiła z rozmachem, zasiadając na mojej kanapie jakby była jej właścicielką.

Nie minęła nawet godzina od jej przyjazdu, a ja już miałam ochotę uciec z własnego mieszkania. Mój mąż Adam wymigał się wcześniej do pracy, zostawiając mnie sam na sam z jego mamusią, kobietą, która uważała się za niespełnioną aktorkę i królową PRL-owskich festynów. Od kiedy przeszła na emeryturę, miała tylko jeden cel: błyszczeć. A teraz zamierzała błyszczeć w Warszawie.

Mam zamiar zacząć od czegoś lekkiego. Może jakaś wystawa, potem wieczorek autorski, później to już mnie sami będą zapraszać – wyliczała, machając ręką jak dama z wyższych sfer.

Spojrzałam na jej cekinową bluzkę i ogromne, złote kolczyki. Wyglądała jakby pomyliła teatr dramatyczny z kabaretem objazdowym. Ale nie miałam serca, by jej to powiedzieć.

A w co ty się wybierasz na ten wieczorek? – zapytałam ostrożnie.

– O, kochanieńka, mam suknię, która ścina z nóg! Dostałam ją z Niemiec, od Grażynki. Taka błękitna, z falbanami. Coś jak u tej... no, tej z „Dynastii”.

Zaparzyłam kawę i w duchu odmówiłam modlitwę. To będzie długi tydzień.

– Zaczynam nowy rozdział w życiu. I niech miasto się o mnie dowie – powiedziała, jakby właśnie wygłaszała deklarację wyborczą.

Impreza, która miała zmienić wszystko

Gdy teściowa dowiedziała się, że moja koleżanka z pracy organizuje kameralne przyjęcie z okazji wydania książki, oczy jej rozbłysły jak kula dyskotekowa.

– O, właśnie! To jest to! Tam muszę być – oznajmiła, nie czekając na zaproszenie.

– Mamo, to nie jest duże wydarzenie... tylko spotkanie kilku osób z redakcji. Raczej spokojne, bez fanfar – próbowałam ją zniechęcić, ale to było jak przekonywać huragan, żeby się wycofał.

– No przecież nie pójdę jako nikt. Powiedz tej twojej koleżance, że jestem pasjonatką literatury. I że może kiedyś sama coś napiszę! – dodała z powagą, jakby miała już na koncie tomik poezji i dwa romanse.

W dzień imprezy wystroiła się jak na bal sylwestrowy w remizie. Suknia w kolorze intensywnej fuksji, plastikowe perły i mocny makijaż, który – przyznam szczerze – przypominał raczej charakteryzację do filmu grozy niż wieczorowy look.

– Mamo, może coś... bardziej stonowanego? – zaproponowałam, wskazując szary kardigan.

– Kochanie, ja się nie chowam. Ja się pokazuję – odpowiedziała z uśmiechem godnym kampanii prezydenckiej.

Weszła na przyjęcie jak gwiazda filmowa, rzucając uśmiechy na prawo i lewo. Wszyscy patrzyli. Tyle że bardziej z niedowierzaniem niż podziwem.

– Pani też pisze? – zapytała ją jedna z zaproszonych.

– Ja żyję tak, że wystarczyłoby na trzy powieści – odparła, mrugając znacząco.

A ja już wiedziałam, że to będzie wieczór, o którym wszyscy będą mówić. Niekoniecznie dobrze.

Obciachowa kiecka z bazarku

Wszystko wskazywało na to, że po tym pierwszym wieczorze teściowa nabrała jeszcze większego wiatru w żagle. Następnego dnia wstała wcześnie, wypachniona, uczesana i gotowa na podbój stolicy.

– Dziś idziemy na Powiśle. Słyszałam, że tam teraz się wszystko dzieje – oznajmiła, jakby właśnie zaplanowała manewry wojskowe.

Poszłyśmy. Teściowa ubrana była w swoją ulubioną sukienkę z bazarku, z tiulowymi rękawkami i złotym nadrukiem, który po praniu nieco się starł. Ale według niej to był prawdziwy włoski szyk.

– A to jest oryginał. Grażynka mówiła, że przywiózł ją zięć jej kuzynki z samego Mediolanu – szczyciła się, prostując plecy.

Na tarasie jednej z modnych kawiarni przysiadłyśmy się do stolika, gdzie znajomy mojej koleżanki rozmawiał z eleganckim panem. Okazało się, że to urzędnik z jakiegoś ministerstwa. Ledwo usiadłyśmy, Irenka od razu się włączyła.

– Mówią, że Warszawa to zimne miasto, ale ja czuję tu ogień! – rzuciła, śmiejąc się jak gwiazda kabaretu.

Pan z ministerstwa uśmiechnął się grzecznie. Nie wiedział, że właśnie stał się kolejnym punktem w planie teściowej.

– A pan czym się zajmuje? – zapytała, przysuwając się niebezpiecznie blisko.

– Polityką transportową – odpowiedział.

– O, to może pan coś zrobi z tymi tramwajami! Wie pan, ja już dwa razy prawie życie straciłam, jak drzwi się zamykały.

Zamilkł, niepewny, czy to żart, czy akt oskarżenia. A ja czułam, jak powoli znikam pod stołem ze wstydu.

Awantura o sushi i telefony

Teściowa nie chciała wracać na wieś. Twardo twierdziła, że Warszawa to jej nowe przeznaczenie. Tydzień zamienił się w dwa, a potem nagle oznajmiła, że przedłuży pobyt „na czas nieokreślony”.

– Skoro miasto mnie potrzebuje, to nie mogę go zostawić – powiedziała, rozglądając się po moim salonie jak po apartamencie z widokiem.

Zaczęła też umawiać się na „spotkania networkingowe”. Tak nazywała wizyty u Bożenki z osiedla i wspólne plotki przy kawie z kapsułek. Jednak szczytem była jej awantura w sushi barze. Zabrałam ją tam, bo myślałam naiwnie, że trochę ochłonie. Niestety.

– I co to jest? Surowa ryba?! – krzyknęła, widząc swoje zamówienie. – Za moje pieniądze to ja chcę porządny obiad, a nie przystawkę dla kota!

– Mamo, to tak ma wyglądać... – próbowałam jej tłumaczyć.

– To ja mam jeść to-to pałeczkami?! Dajcie mi widelec i jakąś porządną zupę! – krzyczała, wzbudzając zainteresowanie całej sali.

Kiedy kelner grzecznie wyjaśnił, że zupy nie ma w karcie, a pałeczki to standard, obrzuciła go takim spojrzeniem, że chłopak chyba do dziś ma traumę.

– Wiesz co, młody? W moich czasach to klient był królem! A nie jakiś zblazowany szef kuchni z internetu!

Wyszła stamtąd z godnością hrabiny, zostawiając za sobą porażkę dyplomatyczną i poplamioną serwetkę. W drodze powrotnej zadzwoniła do kuzynki.

– Wiesz co, Alinka? Oni tu w tej Warszawie myślą, że jak mają nowoczesne żarcie i telefony za pięć tysięcy, to są lepsi. A słoma im spod ekranów wystaje, nie z butów!

Wyszło szydło z worka

Ostatnim gwoździem do trumny tej wielkomiejskiej opery komicznej była uroczystość ślubna kuzyna mojego męża. Mieliśmy z Adamem nadzieję, że teściowa – już nieco zmęczona swoimi eskapadami – ograniczy się do roli gościa. Naiwność. Teściowa nie tylko zapowiedziała, że wybierze „kreację, którą zapamiętają wszyscy”, ale jeszcze poprosiła, by dopisać ją do listy mówców.

– Chcę powiedzieć coś od serca. Mam przygotowaną małą przemowę o miłości. Bo przecież ja się na tym znam – dodała z dumą.

W dniu ślubu zjawiła się w białej garsonce z cekinami. Białej. Na ślubie. Gdy panna młoda ją zobaczyła, uśmiechnęła się blado i szepnęła coś do świadkowej. Teściowa tylko machnęła ręką.

– Oj tam, nie przesadzajmy. To nie suknia ślubna, tylko elegancka stylizacja. Ludzie tu są za sztywni.

Wszystko jednak przebił moment, gdy złapała za mikrofon w czasie wesela.

– Kochani, jestem Irenka, ciocia ze strony męża – zaczęła, a wszyscy zamarli. – Chciałam powiedzieć kilka słów o prawdziwej miłości. Taka miłość to nie tylko romantyzm, ale też kompromis. Na przykład ja... przez czterdzieści lat byłam żoną kierowcy PKS-u. Mój Władzio nie zawsze wiedział, gdzie jest kierownica, a gdzie serce. Ale kochałam go. Do dziś go kocham. I wiem, że patrzy na mnie z góry i mówi: „Irenka, daj im spokój, nie psuj im zabawy”.

Irenka się rozpłakała, a potem... zaśpiewała. Bez muzyki. Weselna kapela patrzyła na nią jak na objawienie. I nie z tych boskich. A ja? Ja siedziałam z kieliszkiem wina i modliłam się, żeby nikt nie zapytał, kim ona dla mnie jest.

Koniec w wielkim stylu

Po tym występie z mikrofonem wydawało się, że teściowa się wypaliła. Przez resztę wesela siedziała już tylko przy stole, co chwilę ocierając oczy i powtarzając, że „to wszystko przez emocje”. Ludzie, którzy wcześniej uciekali wzrokiem, teraz rzucali jej ciepłe uśmiechy, a nawet ktoś przyniósł kawałek tortu.

– Bo widzisz, kochanieńka, trzeba się pokazać. Trzeba zostawić ślad – powiedziała mi na ucho, poprawiając sztuczne rzęsy, które ledwo trzymały się na jednym oku.

Następnego dnia zapakowała swoją walizkę z cekinami, pogniecioną garsonkę i cały ten entuzjazm do plastikowego świata. Adam, mój mąż, odetchnął z ulgą.

– Chwała niebiosom – mruknął, obserwując jak taksówkarz ładuje bagażnik.

A ja... nie wiedziałam, czy płakać, czy się śmiać. Jeszcze długo po jej wyjeździe dostawaliśmy wiadomości od znajomych i dalszej rodziny.

– Twoja teściowa to barwna postać – mówiła koleżanka z pracy.

– A ta historia z sushi! Rewelacja! – śmiał się kuzyn Adama.

W końcu zaczęłam to wszystko wspominać z lekkim uśmiechem. Bo choć teściowa była trudna do zniesienia, to jednak miała w sobie jakąś bezczelną, ale szczerą energię. I co by nie mówić – brylowała. Może nie na tych salonach, o jakich marzyła, ale z pewnością w pamięci każdego, kto ją spotkał.

– Jeszcze o mnie usłyszycie – rzuciła na odchodne, wsiadając do auta.

Wcale bym się nie zdziwiła.

Magda, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama