Reklama

Grudzień zaczynał się mocno świątecznie. Jeszcze dobrze nie zdążyłam zetrzeć błota po ostatnich listopadowych deszczach z przedpokoju, a już lodówka była wypchana pierogami i zapasami jak na oblężenie. Wszystko przez to, że mama Kamila — moja teściowa — przyleciała do nas z Australii na cały grudzień. Przyleciała z zamiarem „pomagania”. Słowo-klucz, które w jej ustach brzmiało jak „kontrolowania”.

I nie żebym jej nie lubiła. Po prostu... no wiecie, są takie kobiety, które wchodzą do kuchni i cały dom nagle pachnie rosołem, ale też czujesz się, jakbyś sama nie umiała ugotować wody na herbatę. Taka właśnie była moja teściowa.

Kamil z ekscytacją opowiadał przez telefon, że mama już kupiła bilety, że „tyle lat jej nie było”, że „dzieci jej nie poznają”, że „trzeba jej zrobić pokój w gabinecie”. A ja tylko kiwałam głową, jakby to był najnormalniejszy pomysł na świecie — przyjąć na całe cztery tygodnie kobietę, która umie wszystko lepiej ode mnie. I tak się zaczęło. Adwent. Z pierogami, lukrowanymi uwagami i moją cierpliwością, która powoli zaczynała przypominać cienką bombkę — piękna, ale gotowa pęknąć od byle dotknięcia.

Zaczęło się od garnka z bigosem

– Olga, a gdzie trzymasz sól? – zapytała mama Kamila już trzeciego dnia po przylocie, pochylając się nad moim garnkiem z bigosem, jakby szukała tam ukrytego skarbu.

– W szafce nad kuchenką – odpowiedziałam, nie odrywając się od krojenia chleba.

– O, ciekawe... Ja to zawsze mam sól pod ręką, w słoiczku, bo to najczęściej potrzebne – mruknęła niby do siebie, ale wystarczająco głośno, żebym usłyszała.

– U mnie działa – odparłam chłodno.

– Oczywiście, oczywiście – teściowa uśmiechnęła się z tym swoim uśmieszkiem, który bardziej przypominał grymas wyższości. – Każdy dom ma swoje zwyczaje.

Pachniało goździkami i kiszoną kapustą, a mimo to powietrze w kuchni dałoby się kroić. Zupa bulgotała, dzieci wrzeszczały z pokoju, a mama Kamila nadal mieszała bigos jak chemiczka testująca skład wybuchowy.

– A bigos to według czyjego przepisu? – zapytała, zerkając w garnek.

– Mojego – ucięłam.

– Hmm. Dziwnie pachnie... Cukru dodałaś?

– Trochę. Na przełamanie kwaśnego.

– No tak, niektórzy tak robią – odpowiedziała powoli.

Zacisnęłam usta.

– Olga, tylko pamiętaj, że adwent to czas refleksji, a nie walki – rzuciła jeszcze, wychodząc z kuchni z chochlą w ręku.

– I pokory, prawda mamo? – rzuciłam pod nosem. – Zwłaszcza dla gości…

Pierwsza do doradzania

W sobotę rano Kamil obudził mnie z uśmiechem na twarzy.

– Kochanie, jedziemy po choinkę! Mama już gotowa. Będzie jak za dawnych lat.

Spojrzałam na niego zaspanym wzrokiem. Była dziewiąta. W sobotę.

Staliśmy wśród drzewek na placu targowym. Było zimno, śnieg skrzypiał pod butami, a ja miałam ochotę wrócić do łóżka.

– Ta jest ładna – powiedziałam, wskazując jodłę, którą sprzedawca właśnie rozwinął z siatki.

– Za rzadka – odparła mama Kamila. – W domu będzie wyglądać jak kura bez piór.

– Serio? – spytałam, zerkając jeszcze raz na drzewko. – Mnie się podoba.

– No tak, Olga... Ale to twoje pierwsze święta z prawdziwą choinką, prawda? Bo tamta sztuczna z zeszłego roku to była taka... bardziej dekoracja.

– Kamil ją wybierał – przypomniałam.

– Aha, to pewnie dlatego taka była. Kamil zawsze miał artystyczne wizje – powiedziała z westchnieniem.

Kamil udawał, że nie słyszy. Albo naprawdę nie słyszał — grzebał właśnie w stosie świerków, zachwycony jak dziecko.

– Mamo, ta? – zawołał, trzymając pokaźną jodłę.

– O! Ta już lepsza. Tylko gałązki połamane od jednej strony. Olga, może sprawdzisz, czy da się to jakoś ukryć? Ty masz taką... fantazję.

Zacisnęłam zęby.

W domu rozmawialiśmy o życzeniach świątecznych. Mama Kamila powiedziała mi gdzieś w trakcie rozmowy.

– Olga... – zaczęła, z tym swoim spojrzeniem „zaraz ci powiem całą prawdę o tobie”. – Ja bym ci życzyła, żebyś się jeszcze kiedyś naprawdę nauczyła gotować te pierogi. Ale też... żebyś miała więcej cierpliwości.

– Dziękuję, mamo – odpowiedziałam spokojnie. – A ja tobie więcej pokory. I mniej porównań z Australią.

Zapanowała cisza.

Obudziła mnie w środku nocy

– Olga, wstawaj, spóźnimy się! – usłyszałam szept przed szóstą rano.

Stała nade mną mama Kamila, w płaszczu, z różańcem w dłoni.

– Spóźnimy się na co?

– Na roraty!

Nie miałam siły protestować.

Kościół był prawie pusty. Świece, cisza, zapach wosku. Gdy usiadłyśmy, mama Kamila szepnęła:

– Wiesz, ja w twoim wieku też miałam wszystkiego dość. Też się buntowałam. Ale potem... zrozumiałam.

– Co?

– Że nie chodzi o to, żeby mieć rację. Tylko żeby być razem.

Po raz pierwszy poczułam, że coś w niej pękło. Albo we mnie.

Obie mamy coś do zrobienia

Po mszy poszłyśmy po bułki. Wróciłyśmy, gdy dom jeszcze spał.

– Naleję ci herbaty – powiedziała teściowa. – Jaką lubisz?

– Malinową.

Usiadłyśmy przy stole jak dwie osoby, które pierwszy raz ze sobą naprawdę rozmawiają.

– Olga, ja wiem, że bywam trudna. Może narzucam się za bardzo. Ale chcę być częścią waszego życia.

– A ja czasem czuję, że patrzysz na mnie z góry.

– Bo boję się, że nie będę ważna dla was.

Wymieniłyśmy spojrzenia.

– Może obie jesteśmy za bardzo spięte – powiedziałam.

– I czas poluzować śrubki – roześmiała się mama Kamila.

Świąteczne ocieplenie

W Wigilię wszystko było gotowe.

– Wyglądasz pięknie, Olga – powiedziała teściowa.

– Ty też, mamo – odpowiedziałam naturalnie. Bez napięcia.

Kamil stanął między nami z aparatem.

– Dziewczyny, zrobię zdjęcie. Bo nie uwierzę, że to prawdziwe.

Podczas kolacji mama uniosła kieliszek kompotu.

Olga… dziękuję ci. Za cierpliwość. I że nie wyrzuciłaś mnie po pierwszym bigosie.

Zaśmialiśmy się.

– A ja… – dodałam – dziękuję, że zaprosiłaś mnie na roraty.

Po kolacji mama podeszła do mnie jeszcze raz.

– Wiesz, ja już nie mam syna na co dzień. Ale teraz czuję, że może mam też córkę.

Objęłam ją. A potem było kolędowanie, śmiech dzieci — i cisza. Ta dobra, ciepła. Taka, która zostaje na długo.

Olga, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama