„Teściowa raczyła nas daniami jak za PRL-u, a ja trzęsłam się ze złości jak jej galareta z nóżek. Wolę lepsze frykasy”
„– Marek, podaj mamie półmisek z mielonymi – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, choć sam zapach tych tłuściutkich kulek sprawiał, że robiło mi się słabo. – Beaciu, to są prawdziwe kotlety. A nie te twoje ciecierzyce. Mój syn wreszcie zje coś konkretnego, a nie jakąś papkę z blendera – rzuciła”.

- Redakcja
Zawsze, gdy mama Marka, czyli moja ukochana teściowa, przychodziła do nas z garścią swoich przepisów z czasów PRL-u, wiedziałam, że zbliża się kulinarna katastrofa. Taka bomba smaków, która eksploduje aromatem maggi, kostki rosołowej i tłuszczu z patelni, zostawiając za sobą tłusty dym i moralne kazanie o „prawdziwym jedzeniu, a nie tych nowomodnych fanaberiach”.
I żeby nie być źle roumianą, muszę zaznaczyć, że ja naprawdę lubię ludzi starszych. Lubię ich wspomnienia, przepisy, opowieści z młodości. Ale moja teściowa? Ona nie opowiada. Ona wykłada. Z nabożeństwem wykłada schabowe jak relikwie. Każde spotkanie z nią to jak sekta, w której głównym bóstwem jest panierowany kotlet, a jam grzesznica, co śmiała zrobić hummus zamiast pasztetowej.
Wszystko jednak miało swój punkt kulminacyjny. Punkt zwrotny. Rodzinny obiad, który, jak się okazało, przejdzie do historii naszej rodziny nie jako „miłe spotkanie przy stole”, ale jako ostra jatka, w której noże co prawda nie poszły w ruch, ale słowa raniły skuteczniej niż ostrza. To wtedy, przy sałatce jarzynowej z majonezem „takim, jak dawniej”, przelała się czara goryczy. A ja, Beata, synowa z piekła rodem, postanowiłam dłużej nie milczeć.
W środku aż się gotowałam
– Marek, kochanie, podaj mamie półmisek z mielonymi – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, choć już sam zapach tych tłuściutkich kulek sprawiał, że robiło mi się słabo.
Teściowa spojrzała na mnie z wyższością, jakby właśnie uratowała ludzkość od zagłady gastronomicznej.
– Beaciu, to są prawdziwe kotlety. A nie te twoje… ciecierzyce. Mój syn wreszcie zje coś konkretnego, a nie jakąś papkę z blendera – rzuciła, ocierając dłonie o fartuch w kratę.
Westchnęłam. Głęboko.
– Mamo, ale może Beata czasem coś innego zrobi, żeby urozmaicić… – Marek próbował ratować sytuację, ale jego głos brzmiał jak piśnięcie myszki przy silniku diesla.
– Co ona może zrobić? Co? Zielony placek z tofu? – parsknęła teściowa, przekładając kotlety na półmisek tak, jakby to była koronacja królowej Anglii.
– Nie każdy musi jeść tłuszcz z cebulą, zasmażką i glutaminianem sodu – powiedziałam słodko, ale z jadem.
– To nie tłuszcz, to smak! – oburzyła się. – Kiedyś nie było wyboru, a ludzie byli zdrowsi niż teraz! Nikt nie umierał od mielonego!
– Tak, umierali dopiero na zawał po czterdziestce – mruknęłam pod nosem.
– Słucham?! – Teściowa poderwała głowę jak pies tropiący. – Co ty powiedziałaś?
– Że… smacznego – odpowiedziałam, pociągając olbrzymi łyk wina.
Ale w środku już we mnie wrzało. Wiedziałam, że to dopiero początek. A jeszcze nie zdążyliśmy zjeść zupy...
Teściowa nie dawała za wygraną
– Uwaga, gorące! – zawołała teściowa triumfalnie, wchodząc do jadalni z parującym półmiskiem czegoś, co przypominało rozdeptanego żółwia zatopionego w zamarzniętym jeziorze.
– Mamusiu… co to? – zapytałam, udając niewinność.
– No jak to co? Galareta z nóżek! Tradycyjna! Przepis mojej mamy, jeszcze sprzed wojny. Świniak z gospodarstwa cioci Zosi. Samo zdrowie.
Marek spojrzał na mnie błagalnie. Chciał ratunku, ale wiedział, że ja sama tonę po uszy w irytacji.
– Galareta… – powtórzyłam powoli, starając się nie zwymiotować przy stole. – Mniam, marzyłam o kolagenowym kisielu z kopyt.
– Dziecko, nie wybrzydzaj – teściowa pochyliła się ku mnie konspiracyjnie. – W twoim wieku skóra już nie taka elastyczna. To ci dobrze zrobi. I na stawy.
– Ale ja jestem wegetarianką – palnęłam bezwiednie, choć nie byłam. Po prostu nie miałam odwagi przełknąć tego trzęsącego się horroru.
– O, Matko Boska! Wegetarianka! – jęknęła. – Dzisiejsza młodzież to już nic nie je, tylko trawę i pestki! W PRL-u człowiek się cieszył, jak dostał śledzia! A wy? Marchewka z hummusem i tofu jak plastik!
– Lepsze plastikowe tofu niż galaretka z ryja – wymamrotałam, podnosząc kieliszek do ust.
Zapadła cisza.
– Coś ty powiedziała?! – teściowa odłożyła widelec. Oczy miała jak dwa groźne guziki.
– Że chyba się napiję jeszcze wina – poprawiłam się szybko. – Do tej… delicji.
– A nie, nie, nie. Wino to się pije do pasztetu, do galarety tylko wódka! – oznajmiła, sięgając do barku po piersiówkę.
Marek chrząknął. Dzieci bawiły się w salonie, a ja poczułam, że właśnie zaczynam walkę o godność. Albo wygram, albo skończę z pasztetem w dekolcie.
Awantura dopiero się rozkręcała
– Dzieciaki, ręce umyte?! – zawołałam do salonu, w duchu licząc, że ich obecność ostudzi nieco atmosferę. Naiwna ja.
– Beaciu, to dla ciebie – powiedziała teściowa z uśmiechem godnym kata przed egzekucją i położyła przede mną talerz z gigantycznym schabowym. Panierka aż ociekała tłuszczem, jakby ktoś obtoczył mięso w oleju, a potem jeszcze raz w oleju.
– Mamusiu, nie trzeba było – wydukałam. – Naprawdę, chętnie zjem sobie sałatkę…
– Jaką sałatkę?! – oburzyła się. – Ty jesteś gościem w polskim domu. U nas się je mięso. Schabowy to podstawa!
– Ale ja nie jem mięsa od dwóch lat.
– Przestań wymyślać! Zawsze byłaś dziwna, ale teraz to już przesadzasz. Co ty sobie w ogóle myślisz? Że jesteś lepsza od nas, bo nie jesz kotleta?! – głos jej podniósł się o ton wyżej.
– Myślę tylko, że nie każdy musi jeść to samo. Możemy mieć różne smaki. I poglądy. I układy trawienne! – próbowałam jeszcze żartować, ale ona już się zagotowała.
– Marek, powiedz coś! – spojrzała na syna, oczekując sojusznika.
– Mamo, Beata… no, ona po prostu nie lubi schabowego – wyjąkał.
– Jak to nie lubi?! – wrzasnęła. – Synu, ty chyba rozum postradałeś! Jak można nie lubić schabowego?! Toż to jest zbrodnia narodowa!
– Może nie każdy uważa PRL za złotą epokę kulinarną – powiedziałam sucho.
– W PRL-u przynajmniej kobiety wiedziały, jak gotować, a nie jak układać rukolę na talerzu jak bukiet pogrzebowy!
– Przynajmniej nie zabijały świń, żeby udowodnić, że mają rację!
Nastała cisza. Dzieci przestały się bawić. Marek wbił wzrok w podłogę. Teściowa patrzyła na mnie jak na demona. I wiedziałam, że awantura dopiero wybuchła.
Wyśmiała moje warzywne frykasy
– Dobrze, Beata. Skoro już mamy demokrację przy stole, to może powiesz, co ty takiego wielkiego dziś ugotowałaś? – zapytała teściowa, unosząc brew z takim dramatyzmem, jakby właśnie występowała w telenoweli.
– Proszę bardzo – uśmiechnęłam się. – Sałatka z komosy ryżowej z pieczonymi warzywami, hummus z kolendrą, pieczone bataty z sezamem. I ciasto marchewkowe bez cukru.
– Bez czego?! – prawie zakrztusiła się wodą z ogórków. – Ty ludzi na obiedzie gościsz ciastem bez cukru?!
– Są rodzynki – powiedziałam spokojnie.
– Marek, czy ty to słyszysz?! Twoja żona chyba na głowę upadła. Rodzynki! Bataty! I ta komosa… jakbyśmy mieszkali w Peru, a nie na warszawskiej Ochocie!
– Mamo… – próbował wtrącić Marek.
– Ziemniaki się skończyły?! Makaronu nie ma?! Ty się, dziecko, naczytałaś tych internetów i teraz gotujesz jakieś niezjadliwe wymysły! To jakiś koszmar!
– Wolę gotować jak weganka niż jak babcia z kolejki po ocet – wypaliłam. I natychmiast tego pożałowałam.
– Co ty powiedziałaś?! – Jej głos zmienił się w syk węża. – Ty mnie porównałaś do babci z kolejki?!
– To tylko… metafora – rzuciłam szybko, ale już wiedziałam, że za późno.
– Żeby mnie własna synowa obrażała w moim wieku! Ja tu, rozumiesz, dźwigam przez pół osiedla, żeby nogi wieprzka zdobyć, a ty mi tu z komosą i kolendrą wyskakujesz?! Kto to w ogóle zje?!
– Ludzie. Na przykład tacy, co nie mają cholesterolu 300 i nie piją wódki do galarety!
– Jeszcze jedno słowo i… – zaczęła, ale wtedy dzieci wbiegły do jadalni.
– Mamusiu, mogę jeszcze ciasta marchewkowego? – zapytała córeczka Marka.
Teściowa zamarła. Spojrzała na wnuczkę. Spojrzała na mnie. Potem na talerz z „marchewkową trucizną”. I…
– No… skoro dzieciom smakuje… – wymamrotała.
Ale wiedziałam, że to cisza przed burzą.
Teściowa obraziła się i wyszła z hukiem
– Marek, zrób coś z nią! – wrzasnęła teściowa, gdy tylko dzieci wróciły do swojej zabawt. – Bo przysięgam, ja jej jeszcze zaraz tym półmiskiem z galaretą w łeb przyłożę!
– Mamo! – zawołał Marek. – Uspokój się, przecież to tylko obiad!
– Tylko obiad?! – teraz to już krzyczałyśmy obie. – Ona mnie cały czas prowokuje!
– Ja?! – zaśmiałam się nerwowo. – To ja jestem ofiarą! Przychodzisz do mojego domu i obrażasz wszystko, co gotuję!
– Bo to nie jest gotowanie, tylko... sama nie wiem co! Ale ja nie będę siedzieć i udawać, że ten twój humus to jedzenie! Wiesz, co to jest? Pasta ze ścierki!
– A twoja galareta to trzęsące się wspomnienie komunizmu, które nie chce umrzeć!
– Ty chcesz, żebym umarła, co?! – wstała gwałtownie, a ścierka, którą trzymała w ręce, wylądowała dramatycznie na stole.
– Ja tylko chcę, żebyś raz w życiu pozwoliła nam zjeść coś po swojemu! Nie wszystko musi być po twojemu!
– Po mojemu?! Po mojemu to byś z Markiem nawet śniadania nie jadła, bo przecież twój jogurt musi mieć siedem składników i kosztować więcej niż schabowy!
– Ale przynajmniej nie zawiera świńskich kopyt w formie deseru!
Marek próbował coś powiedzieć, ale obie go zagłuszyłyśmy. Potem ścierka poleciała w moją stronę. Potem ja rzuciłam łyżką. I skończyło się na tym, że mój cudowny hummus rozmazał się na teściowej nowej bluzce z bazarku. Wtedy zapadła taka cisza, że nawet zegar przestał tykać. Patrzyłyśmy na siebie, sapiąc jak dwa byki gotowe do taranowania.
– Ty to zrobiłaś specjalnie… – wycedziła.
– Może i tak. Ale przynajmniej nie udaję, że mnie twoje teksty nie ranią.
– Nigdy więcej nie przyjdę do was na obiad – oznajmiła z godnością, zbierając torebkę.
– Obiecujesz? – uśmiechnęłam się słodko.
Drzwi trzasnęły z hukiem. A ja usiadłam przy stole, wzięłam łyk wina i spojrzałam na Marka.
– I co? – zapytałam.
– Kocham cię, ale chyba jesteś szalona – odpowiedział.
– Może. Ale przynajmniej nie każę ci jeść galarety.
Przyszła pora na pojednanie
Minęły dwa tygodnie. Cisza była jak balsam dla mojej duszy. Żadnych komentarzy o „prawdziwym jedzeniu”, żadnych tłustych oparów znad patelni, żadnych pogadanek o pasztetowej z czasów Gierka. Ale Marek chodził markotny. Widać było, że mu głupio. To jednak jego matka. Nawet jeśli gotuje jakby wciąż stała w kolejce po kartki.
Więc kiedy zadzwonił telefon i zobaczyłam, że to ona – od razu pomyślałam, że przyszła pora na pogodzenie.
– Beata? – zapytała chłodno.
– Tak?
– Słuchaj. Przyniosłam ci trochę kiszonej kapusty. Sama kisiłam. Może chociaż to ci nie przeszkadza?
– Kapusta spoko – powiedziałam. – O ile nie ma nóżek. – próbowałam niezdarnie zażartować.
Po drugiej stronie zaległa cisza. A potem… usłyszałam coś, czego się nie spodziewałam.
– Wiesz… dzieci mówiły, że to twoje marchewkowe było dobre. Masz może przepis?
Zaniemówiłam. To nie była kapitulacja, ale piękny gest. Mały, ale jak na teściową Grażynę – ogromny.
– Mam. Dam ci razem z hummusem – odparłam.
– Nie przesadzaj od razu – parsknęła.
I tak zaczęło się nasze pojednanie. Od kiszonej kapusty i ciasta bez cukru. Bez wielkich słów, bez przeprosin. Może byłam zbyt złośliwa. Może dałam się ponieść. Ale ja naprawdę nie znoszę tłustego jedzenia. A jeszcze bardziej jak ktoś nie rozumie, że ktoś inny może mieć inaczej. Każdy ma swoje smaki i nikomu nic na siłę nie można wmuszać. Poza tym ja uważam, że takie gotowanie szkodzi zdrowiu i to jest fakt nie opinia. Teściowa musi więc spuścić z tonu, albo... Ale nie teraz, teraz już będe może trochę bardziej wyrozumiała dla niej.
Beata, 33 lata
Czytaj także:
- „Mąż wylicza mi wszystko, nawet ile papieru toaletowego zużywam. Po ostatniej awanturze w końcu przejrzałam na oczy”
- „W Ciechocinku po latach spotkałem dawną miłość. Los dał mi drugą szansę, której nie mogę zaprzepaścić”
- „Po pogrzebie mamy dowiedziałam się, że całe moje życie było iluzją. Musiałam pojechać do Francji, żeby poznać prawdę”