„Teściowa skrytykowała mój barszcz i pierogi. Chciała zniszczyć nam Święta, ale dałam starej bździągwie do wiwatu”
„– Widzę, że nie tylko gotowania musisz się nauczyć, Elizo – powiedziała oschle teściowa, a jej mina mówiła wszystko. Poczułam, że zaraz wybuchnę. Moja cierpliwość właśnie zaczęła się kruszyć. Już dość udawania”.
- Redakcja
Czy zdarzyło wam się kiedyś robić wszystko, żeby kogoś zadowolić, a mimo to czuć, że nic nigdy nie jest dobrze? Tak właśnie wyglądały moje relacje z teściową. Nie była złą osobą. Ona po prostu uważała, że jest najlepszym wzorem do naśladowania.
W każde święta wkładałam całe serce w przygotowania. Kuchnia była moją pasją, a planowanie potraw na rodzinne spotkania to coś, co napędzało mnie do działania.
Teściowa zawsze sprowadzała mnie do parteru, a ja z każdym rokiem czułam coraz większe zmęczenie. O Marku nie wspomnę. On wolał unikać starcia z matką i wycofywał się w ostatniej chwili.
To gwóźdź do trumny
Świąteczny stół lśnił czystością, naczynia poukładane symetrycznie, a na środku stała wielka waza z barszczem, z którego byłam szczególnie dumna. Spędziłam dwie noce nad zakwasem, który musiał być „idealny”, bo przecież Wanda zawsze mówiła, że gotowy z butelki to „profanacja”. Dodałam czosnek, buraki, przyprawy, zgodnie z przepisem od starszej sąsiadki. Chciałam, żeby teściowa nie miała się do czego przyczepić.
Jednak gdy weszła do jadalni, obrzuciła wzrokiem stół i uniosła brwi. Wiedziałam, co zaraz nastąpi.
– Barszcz? – rzuciła, siadając powoli na swoim miejscu. – Wygląda ciekawie...
Postawiłam przed nią talerz i nalałam gorącej zupy. Wanda wzięła łyżkę i nabrała odrobinę.
– Hmm – zaczęła. – Smaczny, ale… czy to zakwas własny, czy ze sklepu?
– Własny – odpowiedziałam z uśmiechem, siląc się na spokój.
– No dobrze, ale kwaśność… Jakby ci to powiedzieć. Brakuje mu tego charakterystycznego „czegoś”. W moich czasach… – Zawiesiła głos, a mnie już gotowało się w środku. – W moich czasach zawsze dawało się odrobinę miodu i pieprzu pod koniec gotowania. Taki balans smaku – teściowa powiedziała tonem, jakby zwracała się do dziecka.
– Mamo, przecież jest dokładnie tak, jak mówiłaś w zeszłym roku – odparłam, ale ona już nie słuchała. Przeszła do pierogów.
– A pierogi? Kupne? No nie… Rozumiem, że młodzi mają teraz mniej czasu, ale domowe, własnoręczne… To jest zupełnie inna liga – skwitowała, pokręciwszy głową.
Czułam, jak mój uśmiech stawał się coraz bardziej sztuczny.
– Naprawdę, mamo!? – powiedziałam cicho, choć wiedziałam, że Marek patrzy na mnie z przerażeniem. – Może jeszcze powiesz, że nie staram się wystarczająco?!
Teściowa spojrzała na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby chciała powiedzieć: „No, a czy nie tak właśnie jest?”.
W pokoju zapadła cisza. Zrozumiałam, że moja cierpliwość właśnie zaczęła się kruszyć.
– Barszcz jest smaczny, kochanie – dodał Marek, próbując przerwać ciszę.
Wanda jednak nie odpuściła.
– Chcę, tylko żebyś wiedziała, że zawsze można się czegoś nauczyć. Nie ma w tym nic złego.
To był dla mnie jak gwóźdź do trumny. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważył, jak trzęsą mi się ręce, kiedy sięgałam po karafkę z kompotem.
Dość tego!
Z każdym kolejnym kęsem czułam, jak napięcie we mnie rośnie. Kiedy przyszła kolej na sałatkę jarzynową, powtarzałam sobie w myślach: „To tylko słowa, ona zawsze tak ma”. Wtedy Wanda oznajmiła:
– Marchewka jest trochę zbyt rozgotowana. W moich czasach sałatka musiała być chrupiąca, wiesz?
Nie wytrzymałam.
– Dość tego! – wyrwało mi się, zanim zdążyłam się powstrzymać. Odłożyłam widelec na talerz z taką siłą, że aż zadźwięczało.
Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni. Marek zamarł z kawałkiem pieroga na widelcu. Wanda spojrzała na mnie z lekko uniesionymi brwiami, ale na jej twarzy malowała się satysfakcja, jakby czekała na ten moment.
– Mamo, przez cały czas tylko krytykujesz! – zaczęłam. Głos mi drżał, ale w końcu odważyłam się powiedzieć, co myślę. – Zamiast narzekać, spróbuj docenić, że robię to wszystko, żebyśmy mieli rodzinne święta.
Teściowa odchyliła się na krześle, jakby chciała podkreślić swoją niewzruszoną postawę.
– Rodzinne? – odpowiedziała zimno. – A co to za rodzina, gdzie tradycji się nie szanuje? Nie dziw się. Mówię, jak jest.
– Jak jest?! – podniosłam głos. – Że jestem nieudacznikiem, który nawet nie potrafi ugotować barszczu? Że moje pierogi są gorsze, bo nie lepiłam ich od rana? Nie masz pojęcia, ile pracy i serca w to wszystko wkładam, ale łatwo ci mówić, kiedy siedzisz sobie z boku i tylko oceniasz!
Wanda zmrużyła oczy, a jej ton stał się jeszcze bardziej oschły.
– Kochanie, ty po prostu masz jeszcze mało doświadczenia. Kiedyś zrozumiesz, że…
– Nie, nie zrozumiem! – przerwałam jej, już nie kontrolując swoich emocji. – Może to ty powinnaś zrozumieć, że twoje wieczne uwagi tylko psują atmosferę! Nawet gdyby wszystko byłoby idealne i tak znalazłabyś coś, co mogłabym poprawić. Może powiesz, że jestem leniwa? Albo, że zabrałam ci syna? No, śmiało!
Zaraz wybuchnę
Marek w końcu odważył się wtrącić.
– Eliza, uspokój się, proszę… – zaczął cicho, jakby obawiał się eksplozji.
– Uspokój się? Serio, Marek?! – odwróciłam się do niego, niemal krzycząc. – A może w końcu ty też byś coś powiedział?! Siedzisz cicho, jakby cię to nie dotyczyło!
Mój głos zaczął drżeć od złości. Wanda spojrzała na mnie z wyższością.
– Widzę, że nie tylko gotowania musisz się nauczyć, Elizo – powiedziała oschle teściowa, a jej mina mówiła wszystko.
Poczułam, że zaraz wybuchnę jeszcze bardziej, ale coś mnie powstrzymało. Chwyciłam serwetkę, rzuciłam ją na stół i wyszłam, trzaskając drzwiami.
Wanda zaś siedziała niewzruszona, jakby wszystko poszło zgodnie z jej planem.
Zrobiła ze mnie kozła ofiarnego
Stanęłam w kuchni, oparłam się o blat i wzięłam kilka głębokich wdechów. W głowie wciąż brzmiały słowa Wandy: „Nie tylko gotowania musisz się nauczyć”. Jakby cały sens mojego istnienia ograniczał się do bycia wystarczająco dobrą żoną jej syna.
– Eliza? – usłyszałam za sobą głos Marka. Wszedł do kuchni, zamknął za sobą drzwi i spojrzał na mnie z wyrazem niepokoju. – Możemy porozmawiać?
– O czym? – odpowiedziałam ostro, nawet na niego nie patrząc. – O tym, że twoja mama znów zrobiła ze mnie kozła ofiarnego? Czy o tym, że siedzisz jak mysz pod miotłą, kiedy ona traktuje mnie jak niedorobioną kucharkę?
Marek westchnął i położył ręce na blacie.
– Nie musisz tak wszystkiego brać do siebie. Ona… No wiesz, taka już jest. To nie jest złośliwość.
Odwróciłam się gwałtownie.
– Serio? Tak ją usprawiedliwiasz? „Taka już jest”? To nie pierwszy raz, kiedy rzuca mi uwagi przy wszystkich. Czy kiedykolwiek powiedziała coś dobrego o tym, co robię? Czy raz w życiu zauważyła, że się staram?
Marek spojrzał na mnie z niepewnością, a potem spuścił wzrok.
– Nie chcę wybierać między wami – powiedział cicho. – To są święta, Eliza. Czy nie moglibyśmy po prostu jakoś się dogadać?
– Dogadać? – parsknęłam gorzko. – Z kim? Z osobą, która twierdzi, że nie mam pojęcia o gotowaniu, tradycji ani rodzinie?
W tym momencie drzwi do kuchni uchyliły się, a w szparze ukazała się twarz Wandy.
– Czyżbyście o mnie rozmawiali? – zapytała złośliwie.
Marek wyprostował się gwałtownie jak uczeń przyłapany na ściąganiu.
– Mamo, mogłabyś dać nam chwilę? – powiedział z wyraźną próbą stanowczości w głosie.
– Ależ oczywiście – odpowiedziała Wanda, unosząc brwi. – Tylko może przypomnę, że goście czekają. Wszyscy zauważyli, że atmosfera nie jest zbyt świąteczna. Może powinniście się zastanowić, co jest ważniejsze: kłótnie czy rodzina? – Jej spojrzenie zatrzymało się na mnie, a ja wiedziałam, co w tym momencie naprawdę miała na myśli.
– Wiesz co, mamo? – odezwał się Marek, ku mojemu zaskoczeniu. – Może czasem powinnaś pomyśleć o tym, jak twoje słowa wpływają na innych.
Wanda wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, jakby nie wierzyła, że jej ukochany syn właśnie odważył się podnieść na nią głos.
– Marek, mówisz tak, bo cię podburzyła – rzuciła chłodno, a potem odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni, zostawiając za sobą echo trzaśnięcia drzwiami.
Zamarłam.
Mam już dość udawania
– Naprawdę to powiedziałeś? – zapytałam, nie wierząc własnym uszom.
– Nie mogłem tego słuchać dłużej – odpowiedział, wciąż patrząc na drzwi. – Ale wiesz, ona… Ona i tak tego nie zrozumie. Po prostu taka już jest.
– Taka już jest – powtórzyłam z goryczą. – Świetne usprawiedliwienie. Świetne.
I choć przez chwilę czułam satysfakcję, że mąż wreszcie spróbował przeciwstawić się matce, wiedziałam, że to tylko zaostrzy sytuację.
Wróciłam do jadalni. Rozmowy przy stole ucichły. Przycupnęłam na swoim miejscu i wymusiłam uśmiech, ale Wanda nie zamierzała odpuścić.
– Wszystko w porządku, Elizo? – zapytała lodowatym tonem. – Może porozmawiamy o tym, jak ważny jest szacunek w rodzinie?
I wtedy nie wytrzymałam.
– A może porozmawiamy o tym, dlaczego Marek wyprowadził się z domu tak szybko? – rzuciłam, nie zważając na szok w jej oczach.
Wanda powoli wstała od stołu, a jej twarz zrobiła się blada jak kreda.
– To było podłe – powiedziała cicho. – Myślałam, że jesteś lepsza.
Marek spojrzał na mnie z bólem w oczach.
– Naprawdę musiałaś?
– Tak – wyszeptałam. – Bo mam już dość udawania.
Eliza, 37 lat