„Teściowa traktowała mnie jak gorszą, bo pochodzę z biedy. Gdy zobaczyłam, co dała wnuczce na komunię, miałam ochotę wyć”
„Czułam, jak krew pulsuje mi w skroniach. Patrzyłam na te wszystkie znajome twarze – udające, że nic się nie dzieje. Nikt nie stanął w mojej obronie. Nawet Wiktor. Zostałam sama. Zacisnęłam pięści pod stołem. To jeszcze nie koniec, myślałam. Jeszcze nie wszystko zostało powiedziane”.

- Redakcja
Jeszcze wczoraj siedziałam po nocy, sortując serwetki w różyczki. O drugiej w nocy, zmęczona, układałam plan stołów na sali, a dzisiaj — dzisiaj miał być najpiękniejszy dzień dla mojej Nadii. Najpiękniejszy, wymarzony... choć we mnie od rana kłębiło się więcej strachu niż radości. Kątem oka spojrzałam na siebie w lustrze. Podkrążone oczy sprytnie zamaskowałam korektorem, ale zmęczenie i tak mnie zdradzało. W kuchni już kręciła się moja teściowa, Stefania. Oczywiście. Stała przy blacie, bez słowa, ale jej mina mówiła wszystko: coś zrobiłam źle. Zawsze coś robiłam źle.
– Talerze nie powinny być tutaj – mruknęła, przesuwając porcelanę.
Zacisnęłam szczęki. "Dziś nie. Dziś się nie dam" – obiecałam sobie w duchu. Ale wiedziałam, że to obietnica bez pokrycia. Jak zawsze. Wiktor od rana był jak duch – przemykał od pokoju do pokoju, unikając konfrontacji. Oczywiście, bo przecież najłatwiej udawać, że nie ma problemu. Że nie widzi, jak jego matka traktuje mnie jak pomoc domową. Jak od lat udaje, że "tak już jest".
W pokoju Nadii było cicho. Moja mała księżniczka pewnie podziwiała swoją białą sukienkę, te rękawiczki, które wybierałyśmy godzinami... chciałam, żeby zapamiętała ten dzień jako coś pięknego. Nie chciałam, żeby widziała mój stres, ten ciężar w klatce piersiowej, te łzy, które paliły mnie pod powiekami. Patrzyłam, jak Stefania sprawdza, czy wszystko jest na miejscu, jakby oceniała moje przygotowania na zimnej komisji egzaminacyjnej. I nagle poczułam, że mdli mnie z bezsilności. Przez moment miałam ochotę rzucić tymi talerzami o ścianę, powiedzieć jej wszystko, co latami cisnęło mi się na usta. Ale nie. Dziś był dzień mojej Nadii. Tylko jej. Chciałam jej dać świat, choć sama ledwo trzymałam go w rękach.
Co za piękna... katastrofa
Kościół pachniał kadzidłem i białymi liliami. Słońce wpadało przez wysokie okna, malując kolorowe plamy na białych sukienkach dzieci. Wśród nich — moja Nadusia. Moja mała dziewczynka wyglądała jak anioł. Sukienka z delikatnym haftem, wianek z białych róż na głowie, błyszczące oczy, pełne nadziei. Gdy podeszła do ołtarza, ukłoniła się... może nie idealnie, może trochę niezdarnie, ale dla mnie to był najpiękniejszy ukłon świata. Poczułam, jak ściska mnie w gardle.
Obok mnie Stefania spojrzała na scenę z miną, która zwiastowała katastrofę.
– Widziałam, jak Nadia nie umiała się ładnie ukłonić przed ołtarzem – szepnęła mi do ucha z lodowatą uprzejmością. – To brak odpowiedniego wychowania.
Zamrugałam, próbując się nie rozpłakać.
– Dla mnie była cudowna – odpowiedziałam cicho, z całą siłą, na jaką było mnie stać.
Stefania westchnęła teatralnie.
– Ale powinno się dziecko nauczyć takich rzeczy. W takiej chwili wszystko powinno być perfekcyjne.
Poczułam, jak moje ręce drżą. Słowa grzęzły mi w gardle, a serce waliło jak oszalałe. Chciałam coś powiedzieć. Obronić moją córeczkę. Obronić siebie. Ale wtedy Wiktor delikatnie dotknął mojego łokcia — sygnał, żeby dać spokój, żeby nie robić scen. Patrzyłam, jak Nadia wraca na swoje miejsce, dumna, szczęśliwa, a ja walczyłam sama ze sobą, żeby nie wybuchnąć. Nie dziś. Nie tu. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że najgorsze dopiero przed nami.
Obraziła mnie przy wszystkich
Sala była udekorowana jak z katalogu: białe obrusy, różowe wstążki, świeże kwiaty w wazonach. Goście siedzieli przy stołach, śmiejąc się i rozmawiając. Nadia biegała pomiędzy nimi w swojej sukience, jak promyk światła. Kiedy na stół wjechał tort — piętrowy, biały, ozdobiony delikatnymi różyczkami — wszyscy wstali, by zaśpiewać "Sto lat". Było ciepło, serdecznie. Przez chwilę naprawdę wierzyłam, że ten dzień uda się jakoś ocalić.
A potem Stefania znowu wstała. I tym razem nie zamierzała mówić niczego szeptem.
– Trudno oczekiwać dobrych manier od dziecka, skoro matka sama ich nie ma – powiedziała głośno, z lodowatym uśmiechem, jakby opowiadała anegdotkę.
Rozmowy przy stołach ucichły. Wszyscy spojrzeli na mnie. Ktoś chrząknął. Ktoś inny odwrócił wzrok. A ja czułam, jak robi mi się gorąco, jakby ktoś oblał mnie wrzątkiem.
Powoli odłożyłam widelczyk na talerzyk.
– Proszę mnie nie obrażać przy wszystkich – powiedziałam zimno, patrząc jej prosto w oczy.
Wiktor szybko wstał i stanął między nami.
– Dajmy spokój... to przecież dzień Nadii – próbował ratować sytuację, nerwowo poprawiając marynarkę.
Stefania wzruszyła ramionami.
– Prawda w oczy kole – rzuciła beznamiętnie, jakby właśnie powiedziała "pada deszcz" albo "kawa jest zimna".
Czułam, jak krew pulsuje mi w skroniach. Patrzyłam na te wszystkie znajome twarze – udające, że nic się nie dzieje. Nikt nie stanął w mojej obronie. Nawet Wiktor. Zostałam sama. Zacisnęłam pięści pod stołem. To jeszcze nie koniec, myślałam. Jeszcze nie wszystko powiedziała. A ja... ja też nie powiedziałam tego, co mi leżało na żołądku. Oj, nie!
Traktowała mnie jak kogoś gorszego
Przez resztę przyjęcia chodziłam jak na szpilkach. Niewiele mi było trzeba, żeby wybuchnąć. Jedna mikroskopijna iskierka wystarczyła. I oczywiście — Stefania musiała to zrobić. Stałam przy stole, poprawiając sukienkę Nadii, kiedy podeszła do mnie. Blisko. Zbyt blisko.
– Widzę, że nawet dziecku nie potrafisz dobrze wybrać stroju – powiedziała lodowatym tonem. – Sukienka jest przykrótka. Gdzieś ty to kupiła? W jakimś lumpeksie?
Zakręciło mi się w głowie. Ktoś za nami umilkł w pół zdania. Wiktor spojrzał na mnie błagalnie, jakby prosząc: "Zignoruj. Przełknij jeszcze raz". Ale ja nie zamierzałam. Już nie mogłam ani więcej, ani dłużej tego znosić. Odwróciłam się do niej powoli, czułam, jak krew odpływa mi z twarzy, a serce bije chyba gdzieś w uszach.
– Przez całe lata traktowałaś mnie jak kogoś gorszego – zaczęłam, głosem cichym, ale drżącym od emocji. – Nigdy nie byłam dla ciebie dość dobra. Nigdy nie byłam wystarczająca. Zawsze wiedziałaś lepiej, zawsze musiałaś coś poprawić, skrytykować, musiałaś upokorzyć.
Wszystko ucichło. Goście patrzyli na nas z otwartymi ustami.
– Sama sobie jesteś winna – rzuciła Stefania ze wzgardą. – Powinnaś dziękować Wiktorowi, że cię jeszcze znosi!
Wiktor zbladł.
– Może nie teraz... – próbował coś powiedzieć, ale głos mu ugrzązł w gardle.
– Teraz albo nigdy! – podniosłam głos, aż echo poniosło się po sali. – Przez lata milczałam. Udawałam, że wszystko jest w porządku. Dla Wiktora. Dla Nadii. Ale mam dość. Wystarczy. Cisza. Tylko Nadia patrzyła na mnie z końca sali — przestraszona, niepewna, maleńka. I wtedy poczułam łzy spływające po policzkach. Pierwsze od bardzo dawna.
Przekroczyłam granicę i poczułam ulgę
Stefania stała jeszcze chwilę, z otwartymi ustami, jakby nie mogła uwierzyć, że się jej postawiłam. Potem zrobiła coś, czego nigdy bym się po niej nie spodziewała — odwróciła się na pięcie, złapała torebkę i wyszła. Trzaskając drzwiami. Kilku członków rodziny spojrzało na siebie niepewnie. W końcu jej siostra, szepcząc "Niech to diabli", również wstała i poszła za nią. Zaraz potem kolejni. Przyjęcie się rozpadło w kilka minut, jak domek z kart. Stałam wśród tych przewróconych krzeseł, wśród porzuconych talerzy z niedojedzonym tortem. Czułam, jak moje życie właśnie się wali. Wiktor nie odezwał się ani słowem. Po prostu usiadł ciężko jak stary człowiek i wbił wzrok w podłogę. Nadia podeszła do mnie ostrożnie. Jej biała sukienka wyglądała absurdalnie niewinnie na tle tego chaosu.
– Mamusiu, co się stało? – zapytała cicho.
Przyklękłam przy niej i przytuliłam ją mocno. Pachniała dzieciństwem, nadzieją, czymś czystym, czego nie chciałam stracić.
– Nic kochanie... Po prostu... czasem dorośli się kłócą – wyszeptałam, choć serce łamało mi się na pół.
Bo wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo. Że przekroczyłam granicę, spoza której nie da się wrócić. Ale po raz pierwszy od lat czułam też coś innego — ulgę. Tak wielką, że aż bolało. Jakby ktoś w końcu zdjął mi z ramion kamień, który nosiłam przez całe moje małżeństwo.
Elżbieta, 37 lat
Czytaj także:
- „Córka nie podeszła do matury i zniszczyła sobie życie. To moja wina, zawiodłam jako matka”
- „Gdy żona zmarła, sam zacząłem wybierać garnitur do trumny. Sądziłem, że żadna kobieta mi jej nie zastąpi”
- „Na Dzień Matki wyłożyłam masę kasy na drogi prezent dla teściowej. Zamiast słów wdzięczności, obrzuciła mnie błotem”