„Teściowa traktowała mnie jak zwykłą wyrobnicę. Miałam jej gotować obiadki i myć okna, ale co z moimi marzeniami?”
„Zaczęłam jeździć z teściową na rehabilitację, do lekarza, na zakupy. Gotowałam jej obiady, przypominałam o lekach. Gdy tylko pomyślę o sobie, czuję się winna. Jakbym zdradzała Marka. Jakbym zostawiała starą kobietę, którą obiecałam chronić. Czasem patrzę w lustro i nie poznaję samej siebie”.

- Redakcja
Kiedy Marek umierał, nie płakałam. Byłam zbyt zajęta trzymaniem jego dłoni, pilnowaniem, żeby oddychał spokojnie, żeby czuł się bezpieczny, że ktoś przy nim jest. Dopiero kilka dni później, kiedy zostałam sama w naszym łóżku, rozdarło mnie na pół.
Jego mama, Zofia, była jak cień. W szpitalu, zaraz po ostatnim tchnieniu Marka, objęła mnie drżącymi rękami i powiedziała:
– Karolinko, nie mam już nikogo. Zostałaś tylko ty…
Pokiwałam głową. Powiedziałam, że się nią zaopiekuję. Że nie pozwolę jej zostać samej. Przysięgłam to – głosem, który nie należał już do mnie.
Początki były... dobre. Łączyły nas łzy, wspomnienia, długie wieczory przy herbacie, kiedy opowiadała mi o małym Marku, który zawsze chował ciasteczka w kieszeniach.
Ale miesiące mijały. I zaczęło się coś zmieniać.
Zaczęłam jeździć z nią na rehabilitację, do lekarza, na zakupy. Gotowałam jej obiady, przypominałam o lekach. Kiedyś powiedziała sąsiadce, że jestem „lepsza niż własna córka”.
Ale coś we mnie zaczęło się kruszyć.
Nie wróciłam do pracy. Nie projektuję już wnętrz – nie mam kiedy. Mój dom stał się jej domem, a moje życie... cichym przedłużeniem jej potrzeb. Gdy tylko pomyślę o sobie, czuję się winna. Jakbym zdradzała Marka. Jakbym zostawiała starą kobietę, którą obiecałam chronić.
Czasem patrzę w lustro i nie poznaję tej kobiety. Nie pamiętam, co mnie kiedyś cieszyło. Nie pamiętam, co chciałam robić. Nie wiem, czy jeszcze istnieję.
Moje życie to ciągłe obowiązki
– Zrobiłam dziś naleśniki z serem, twoje ulubione – powiedziałam, stawiając talerz przed Zofią.
– Ach, kochana, jak ty mnie rozpieszczasz – uśmiechnęła się, ale nawet nie spojrzała mi w oczy. – Pamiętasz, że dziś o trzynastej wizyta u lekarza?
– Tak, pamiętam – westchnęłam, siadając naprzeciwko niej. – Zofia... myślałam ostatnio o czymś. Jest takie studio projektowe, szukają kogoś na pół etatu. Tylko kilka godzin dziennie...
– A kto mnie wtedy zawiezie do lekarza? – przerwała, nie podnosząc głosu, ale w jej tonie było coś twardego jak kamień.
Zawahałam się.
– Mogłabym to jakoś pogodzić. Może udałoby się przesunąć godziny... Albo ktoś inny mógłby raz w tygodniu cię zawieźć, może sąsiedzi?
– Sąsiedzi? – spojrzała na mnie jak na kogoś, kto właśnie zaproponował, że odda ją obcym ludziom. – Karolinko, przecież obiecałaś Markowi, że się mną zaopiekujesz. I robisz to wspaniale. Ale praca? Po co ci to? Przecież masz mnie.
Przecież masz mnie.
Te słowa dudniły mi w głowie cały dzień. Leżałam potem na kanapie, wpatrzona w sufit. Czy ona naprawdę nie rozumie? Czy tylko udaje? A może rzeczywiście... może to ja jestem samolubna?
Z dnia na dzień coraz bardziej czułam, że moje życie przestało być moje. Że pełniłam róże role, ale w żadnej nie byłam sobą. Byłam kierowcą, kucharką, powierniczką.
Zamknęłam oczy. Przed oczami miałam stare projekty, które kiedyś z dumą pokazywałam klientom. Miałam talent. Miałam pasję. Miałam życie.
Teraz mam tylko obowiązek.
Przecież mu to obiecałam
– Karola, ty tam nie żyjesz, ty wegetujesz – powiedziała Asia, mieszając cappuccino z takim impetem, jakby chciała rozpuścić w nim moje milczenie.
Siedziałyśmy w naszej ulubionej kawiarni, po raz pierwszy od miesięcy. Asia spojrzała na mnie zmartwiona, z cieniem złości.
– To nie jest takie proste – zaczęłam cicho. – Obiecałam Markowi, że nie zostawię jego mamy. Wiesz, jak to było... Ona nie ma nikogo.
– A ty? Ty masz tylko siebie! – przerwała. – Karola, przecież ty gaśniesz z dnia na dzień. Nawet nie wyglądasz już jak ty.
Dotknęłam włosów. Kiedy ostatni raz byłam u fryzjera?
– Ale to nie tylko o nią chodzi. To... to też moje poczucie, że coś jestem winna. Że jak odejdę, to jakbym go zdradziła.
– Przysięga nie oznacza poświęcenia siebie – powiedziała ostro. – On by nie chciał, żebyś tak żyła. Ty to wiesz. Ale się boisz. Bo jak przestaniesz być opiekunką Zofii, to nie wiesz, kim będziesz, prawda?
Zamilkłam. Trafiła w punkt. Od dwóch lat całe moje istnienie kręciło się wokół potrzeb kogoś innego. Bez tego... czułam się pusta.
– Karola, zacznij małymi krokami. Zrób coś dla siebie. Cokolwiek. Bo w końcu znikniesz.
Po naszym spotkaniu długo siedziałam w aucie. Silnik był wyłączony, ale ja czułam mały przypływ determinacji. Jakby gdzieś głęboko zapalało się małe światełko.
Nie umiałam jeszcze powiedzieć tego Zofii. Ale pierwszy raz od dawna chciałam coś zrobić dla siebie. I nie czułam się z tym jak potwór.
Ta obietnica była więzieniem
– Znalazłam zlecenie – powiedziałam przy śniadaniu, próbując brzmieć naturalnie. – Projekt wnętrza. Tylko jeden. Na początek.
Zofia spojrzała znad talerza.
– Projekt? A co z moimi wizytami u lekarza?
– Da się to pogodzić. Spotkania są rano, a twoje wizyty popołudniami. Już to sprawdziłam.
– To teraz moje potrzeby już się nie liczą? – zapytała cicho, takim tonem, który znałam aż za dobrze. – Gdyby Marek żył, nie pozwoliłby na coś takiego.
Poczułam, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w żołądek. Przysięgałam sobie, że nie dam się złamać. Ale te słowa... wbijały się w środek mojej duszy.
Zaczęłam zbierać naczynia, byle uciec spojrzeniu.
– Ja też mam prawo do... do swoich potrzeb– wyszeptałam, prawie niezauważalnie.
– Masz wszystko – odpowiedziała ostro. – Dach nad głową, wspomnienia z moim synem. Chcesz to wszystko zostawić dla jakichś mebli?
Nie odpowiedziałam. Zamknęłam się w łazience i oparłam czoło o zimne lustro. Nie widziałam swojego odbicia – tylko cień kobiety, która kiedyś miała marzenia.
Łzy płynęły cicho. Nie ze smutku. Z wściekłości.
Na nią. Na siebie. Na Marka, że umarł i zostawił mnie z tą obietnicą, która stała się więzieniem.
Nie poznawałam siebie
Nie poszłam na spotkanie z klientem. Napisałam, że coś mi wypadło. Że może kiedy indziej. Może kiedyś. Może nigdy.
Nie miałam siły. Czułam się jak wydmuszka – pusta, wyprana z energii, jakby każda decyzja była zbyt ciężka, by ją udźwignąć.
Zofia chodziła po domu z satysfakcją ledwie skrywaną za troskliwym tonem.
– Dobrze, że jednak zostałaś. Kobieta powinna znać swoje miejsce – rzuciła któregoś popołudnia, patrząc przez okno, jakby mówiła to do siebie.
Zamknęłam oczy. Te słowa dobiły mnie bardziej niż wszystkie inne. Jakby nagle moje życie zostało sprowadzone do podstawowych funkcji– nie człowieka, nie kobiety, ale mebla. Cichego, użytecznego, przewidywalnego.
W nocy zaczęłam się pakować. Ręce mi się trzęsły. Wrzucałam ubrania do walizki bez ładu, nie wiedząc nawet, dokąd pójdę.
Ale kiedy usiadłam na łóżku, nie miałam siły zamknąć walizki. Patrzyłam na nią długo. Jak na symbol porażki albo odwagi. Sama nie wiedziałam.
Kim ja w ogóle jestem? Projektantką? Wdową? Opiekunką? Czy zostało coś z Karoliny, która śmiała się do łez, biegała boso po mieszkaniu, piła czerwone wino z butelki i śmiała się, że jej życie to chaos? Czy ta kobieta w ogóle jeszcze istnieje?
Zasnęłam z walizką obok łóżka. Nad ranem jeszcze raz otworzyłam oczy i pomyślałam tylko jedno:
„Albo odejdę, albo zniknę”.
Podjęłam decyzję
Nie powiedziałam nic. Po prostu wstałam wcześniej niż zwykle, ubrałam się, spakowałam walizkę – tym razem do końca. Zamknęłam ją z kliknięciem, które brzmiało jak wyrok. Dla niej. Dla mnie.
W kuchni pachniało jeszcze wczorajszą zupą. Zofia siedziała przy stole, jak co rano, w szlafroku, z gazetą rozłożoną przed sobą.
– Wychodzisz tak wcześnie? – zapytała, nie podnosząc wzroku.
– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Na dłużej.
Spojrzała na mnie powoli, jakby dopiero teraz zauważyła walizkę.
– Czyli jednak. Zostawiasz mnie.
Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że każda próba tłumaczenia byłaby jak podpalanie mostu, który już dawno się zawalił.
Zadzwoniłam do Asi. Drżał mi głos.
– Mogę się u ciebie zatrzymać?
– Na ile chcesz – odpowiedziała bez wahania. – Już ci robię kawę.
Wróciłam wieczorem po resztę rzeczy. Zofia była w tym samym miejscu, jakby czas się zatrzymał.
– Nigdy ci nie zapomnę, co mi zrobiłaś – powiedziała, zimno, z wyrzutem, który mógłby ściąć lód.
Nie odpowiedziałam. Ani słowa. Tylko spojrzałam na nią po raz ostatni. I wyszłam.
Drzwi zamknęły się cicho. A w środku mnie coś pękło i... ulżyło.
W końcu czuję się sobą
Minęło kilka tygodni.
Wciąż budzę się czasem z uczuciem, że powinnam coś zrobić – ugotować obiad, przypomnieć o lekach, sprawdzić godzinę rehabilitacji. To odruch. Jak cień, który jeszcze za mną chodzi.
Zofia nie dzwoni. Asia mówi, że nie powinnam się tym przejmować. Że to jej duma. Albo kara. Cokolwiek to jest – boli. Ale nie cofam się.
Czasem sobie wyobrażam, jak siedzi w kuchni, z tą swoją gazetą, i opowiada sąsiadce, że ją „porzuciłam”. Że obiecałam, a potem zdradziłam. Może nawet płacze. Może udaje, że nie.
Nie wiem.
Ale wiem jedno – gdybym została, to zdradziłabym siebie.
Zaczęłam znowu pracować. Na razie zdalnie, z laptopem na kolanach i kubkiem kawy obok. Projektuję niewielką kawiarnię, w której ktoś pewnie kiedyś będzie prowadził rozmowę podobną do tej, którą ja odbyłam z Asią. Śmieję się na tę myśl.
Gotuję. Dla siebie. Dla nikogo innego. Włączam muzykę, tańczę po kuchni w skarpetkach. Nie codziennie. Ale są dni, kiedy czuję, że żyję.
Patrzę w lustro i widzę kobietę, którą pamiętam sprzed lat. Trochę starszą. Trochę bardziej poobijaną. Ale też silniejszą. I wolną.
Nie jestem bohaterką. Nie zrobiłam nic spektakularnego. Po prostu wyszłam z domu, który już nie był mój.
I po raz pierwszy od dawna – czuję się sobą.
Karolina, 43 lata
Czytaj także:
- „Mąż sknerus zatruwał mi życie awanturami, a ja chciałam tylko kupić dziecku nowe buty. Wystawiłam mu paragon za zniewagę”
- „Teściowa wybałuszyła gały, bo podałam szparagi na wielkanocny stół. Mam ją gdzieś, mój dom, to moje zasady”
- „Nie chciałam tego dziecka i Bóg mnie ukarał. Córka mieszka w Warszawie i nie chce mnie znać. Nikt się jej nie dziwi”