Reklama

Według mojej teściowej nie odróżniam piekarnika od pralki. Dla niej jestem chodzącą katastrofą kulinarną. Gość, który raz przypalił ryż i zepsuł mikrofalówkę, automatycznie dostał dożywotni zakaz wchodzenia do kuchni. Przynajmniej w jej oczach. Co roku, w pierwszy czerwcowy weekend, cała rodzina zbiera się u teściów na wielkim, rodzinnym pikniku. Karkówka z grilla, domowe sałatki i oczywiście na deser dzieło teściowej. Tym razem jednak postanowiłem nie być tylko biernym uczestnikiem. Postanowiłem upiec ciasto. Własnoręcznie. Z truskawkami. Puszyste jak chmurka, słodkie jak zwycięstwo i lekkie jak moje poczucie humoru. Chciałem udowodnić, że mężczyzna w kuchni to nie tylko widok do kabaretu. A jeśli przy okazji wkurzę teściową? Cóż... tym lepiej.

Reklama

Teściowa nadepnęła mi na odcisk

W sobotnie przedpołudnie, zamiast wcierać marynatę w karkówkę, włóczyłem się między regałami w osiedlowym sklepie, w koszyku niosąc pudełko mascarpone, świeże truskawki, jajka i mąkę. Ekspedientka przy kasie zmrużyła oczy i zerknęła z podejrzliwością.

Panie, to do sernika czy pan sobie robisz maseczkę? – rzuciła z uśmiechem.

– A jeśli powiem, że jedno i drugie? – odparłem, nie zamierzając zdradzać swojego planu.

Rok temu, podczas rodzinnego grillowania, teściowa rzuciła przy stole:

„Dominik umie tylko stanąć przy kuchence, bo nigdy nic nie piecze”.

Wszyscy się śmiali. Ja też. Ale wtedy coś we mnie pękło. Od tamtej pory te słowa wracały do mnie. Jak uporczywa piosenka z radia – niby śmieszna, ale wkurzająca.

Wróciłem do domu z zakupami i rozpakowałem je z czułością, jakbym trzymał trofea z wyprawy myśliwskiej.

– Ty coś gotujesz? – Marta stanęła w drzwiach kuchni, unosząc brwi.

– Gotuję? Nie. Ja... tworzę – odparłem z powagą. – A konkretnie ciasto, które zmiecie twoją mamę z kulinarnego piedestału.

– To już wolę, jak przypalasz ryż. Przynajmniej nie zostaje po tym bałagan – mruknęła i zniknęła w salonie.

Niech sobie żartują. Ja miałem misję. Zamiast grilla, wybieram mikser. I truskawki. Byłem gladiatorem w fartuchu.

Pracowałem w pełnym skupieniu

W kuchni czułem się jak prowadzący program kulinarny dla amatorów z deficytem talentu, ale nadmiarem ambicji. Znalazłem przepis w internecie. Niby prosty. A potem przeczytałem go drugi raz i zrozumiałem, że to nie ciasto, tylko chemiczna reakcja wrażliwa na drgania powietrza.

– Najpierw oddziel białka od żółtek – mruknąłem do siebie i z chirurgiczną precyzją rozpocząłem operację.

Jedno jajko. Drugie. Trzecie. Czwarte… I bach – żółtko do białka.

– A nie mówiłam, żebyś tak nie szalał? – Marta pojawiła się obok, oparta o framugę.

To tylko jedno żółtko! – jęknąłem. – Poza tym białko i żółtko to jedna drużyna. Czemu nie mogą współpracować?

– Bo wtedy ciasto siada.

Wzruszyłem ramionami, przełożyłem żółtko do pozostałych, dodałem cukier i wziąłem się do ubijania. Mikser jęczał, jakby prosił o litość, ale po chwili miałem puszystą masę. Dodałem mascarpone, budyń śmietankowy i ubitą pianę z białek. Wymieszałem wszystko delikatnie z truskawkami. Masę przelałem do formy, którą wcześniej wyłożyłem papierem. Z namaszczeniem wsunąłem ją do piekarnika.

– I co teraz? – spytała Marta.

Teraz się modlimy, żeby nie eksplodowało. I żeby teściowa nie miała racji.

Zegar ruszył. Co chwilę nerwowo spoglądałem w stronę kuchni. Tam właśnie piekło się moje ciasto. I moje być albo nie być na rodzinnym stole.

Denerwowałem się

Niedzielne popołudnie. Upalne, pachnące grillem, koperkiem i perfumami cioci Haliny. Wkraczam na teren teściów niczym tortowy gladiator. W rękach – blacha z moim dziełem. Ciasto z truskawkami. Jeszcze ciepłe.

– A co to takiego? Gotowiec z dyskontu?

Zamarłem.

– Z dyskontu? Nie, to mój własny wypiek – odparłem z uśmiechem.

– Hm... no, zobaczymy.

Teściowa zmarszczyła brwi i ruszyła do kuchni, zostawiając mnie z ciocią Haliną, która przyniosła swój klasyczny makowiec.

– Ja to zawsze piekę na maślance. Klasyka, kochanieńki – pochwaliła się ciocia.

– A ja na przekorze i mascarpone – mruknąłem pod nosem.

Marta popatrzyła na mnie z altanki, unosząc lekko kciuk. Drobny gest wsparcia. Na stole obok sałatek i mięsiw pojawiło się też moje ciasto. I zaczęła się degustacja. Kuzynka Ania zjadła pierwszy kawałek.

– Ej, serio to twoje? – spytała. – Jakie to lekkie!

Uśmiechnąłem się, ale z tyłu głowy czekałem na najważniejszy werdykt. Bo jeśli na tym froncie ktoś miał ostatnie słowo, to była to teściowa. I właśnie stanęła z widelczykiem w ręce.

Czekałem na werdykt

Widziałem to w zwolnionym tempie. Teściowa podniosła widelec, nabrała kawałek ciasta i przyłożyła do ust. W tym czasie rozmowy przy stole jakby przycichły. Albo to tylko ja przestałem słyszeć. Wszyscy czekali.

– No i? – odezwała się ciocia Halina, patrząc z zaciekawieniem.

Teściowa przełknęła. Zastygła na moment. A potem, powoli, jakby każde słowo kosztowało ją wysiłek:

– Puszyste… nie za słodkie… dobrze dopieczone…

Mój mózg nie wiedział, co z tym zrobić. To była pochwała?

– Zrobiłeś to sam? – spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Sam. Bez asysty – odpowiedziałem spokojnie.

No…jestem pod wrażeniem.

Nie wiedziałem, czy to pułapka, czy cud. Marta aż się zachłysnęła lemoniadą.

– Powtórz to, proszę, bo nie jestem pewien, czy słyszałem dobrze – rzuciłem z ironią.

– Nie przesadzaj. Nie sądziłam, że potrafisz coś więcej niż zagotować wodę.

– A widzisz – uśmiechnąłem się. – Potrafię nawet ubić pianę z białek.

Marta objęła mnie ramieniem.

Właśnie się wkupiłeś do klubu – szepnęła.

Tego dnia ciasto szynko zniknęło ze stołu. I nawet nikt nie pytał, czy zostało coś „na wynos”. W końcu nie chodziło już o deser. Chodziło o zwycięstwo.

Byłem z siebie dumny

Siedziałem na tarasie, popijając kompot z rabarbaru i patrzyłem, jak ostatni kawałek mojego ciasta znika z talerzyka.

Nie podejrzewam cię o takie zdolności – rzucił z uznaniem wujek Henio.

– A widzisz. Mam jeszcze wiele innych talentów – odpowiedziałem z uśmiechem.

Marta nachyliła się do mnie.

Mama nadal nie może uwierzyć, że to twoje. Zaczęła podejrzewać, że ja ci pomagałam.

– I co jej powiedziałaś?

– Że przecież nie odróżniam piekarnika od pralki – szepnęła z rozbawieniem.

Zamknąłem oczy i przez chwilę po prostu chłonąłem to uczucie. To nie był tylko triumf kulinarny. To było coś więcej.

– Coś ci powiem – mruknąłem do Marty. – Mam już przepis na tartę cytrynową.

– Strach się bać.

– Czekam na imieniny twojej mamy. Wtedy się wykażę.

A potem wstałem i z dumą zabrałem pustą blaszkę.

Wygrałem

Późnym popołudniem, kiedy już prawie wszyscy zbierali się do wyjścia, a dzieciaki wyjadały resztki bezy z ciasta mojej kuzynki, usiadłem jeszcze raz przy stole. Pusta blacha po moim wypieku stała jak puchar na podium. Teściowa przemykała obok i co chwilę rzucała ukradkowe spojrzenia. Sprawiała wrażenie osoby, która nie może się zdecydować, czy pogratulować mi raz jeszcze, czy może odszczekać wcześniejszy komplement. Nie powiedziała już nic, ale jej mina, kiedy pakowała do plastikowego pojemnika swój ledwie nadgryziony sernik, mówiła wszystko. I choć pewnie dalej będzie się czepiać, a za rok znów przyniesie własny wypiek w porcelanowej paterze, to ja już swoje zrobiłem. Zaszczepiłem w niej wątpliwość, a to więcej niż połowa zwycięstwa.

Wracając do domu, Marta rzuciła:

– Wiesz, mama naprawdę się na tobie dziś zawiodła.

O to mi właśnie chodziło.

– Już nie nie mogła narzekać, że „Dominik to nawet wodę w czajniku przypali” – uśmiechnęła się.

– Dzisiaj Dominik był pogromcą stereotypów, bohaterem bitew cukierniczych i obrońcą honoru wszystkich zięciów.

Może i nie umiem zrobić wykwintnego obiadu, może zdarza mi się wrzucić czerwone skarpetki do białego prania. Ale jeśli piekarnik to broń – to właśnie oddałem celny strzał. I w dodatku pachniał truskawkami.

Dominik, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama