Reklama

Teściowa zawsze była osobą, której trudno było przypisać dobre intencje. Nigdy nie powiedziała niczego wprost, ale jej spojrzenia, drobne gesty i dobór słów potrafiły wzbudzać niepokój. Gdy któregoś dnia podarowała mi koszyczek borówek, pomyślałam naiwnie, że to zwyczajna, miła niespodzianka. Nawet się ucieszyłam, choć między nami nie było zbyt serdecznych relacji. Nie spodziewałam się wtedy, że w tych owocach kryje się wiadomość. Delikatna, subtelna, ale wyraźna – jakby teściowa chciała coś powiedzieć, ale nie używając ani jednego słowa. Początkowo tego nie zrozumiałam, ale z każdym dniem układało się to w dziwną układankę.

Reklama

Język aż mnie świerzbił

Teściowa weszła jak zawsze – nie pukając. Po prostu otworzyła drzwi, jakby to nadal był jej dom. Miała na sobie ten swój beżowy płaszczyk i apaszkę zawiązaną pod szyją jak Krystyna Loska. W dłoni trzymała koszyk, a w nim... borówki.

Przyniosłam ci owoce – oznajmiła z dumą w głosie.

– O, dziękuję – powiedziałam zdziwiona. – To... miłe.

Sama zbierałam. Z naszej działki. Zdrowe, ekologiczne – dodała, stawiając koszyk na kuchennym blacie. – Takie, jakie dzieci powinny jeść.

Dzieci. A więc jednak chodziło o to. Ostatnio między mną a mężem, atmosfera była napięta. Nic wielkiego, ale w jej oczach zapewne byłam już tą złą. Tą, która nie umie zadbać o rodzinę. Tą, która robi wszystko źle.

– Moje wnuki je uwielbiają – dodała, patrząc na mnie, jakby oceniała, czy potrafię odróżnić borówkę od trutki na szczury.

– To... naprawdę miłe z twojej strony – powiedziałam, choć język aż mnie świerzbił, by zapytać wprost, co się kryje za tym gestem.

Uśmiechnęła się tak, jak tylko ona potrafiła. Lodowato.

Nie robię tego dla ciebie – powiedziała cicho. – Robię to dla mojego syna.

Zamarłam. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, co dokładnie miała na myśli.

Zrobiło mi się słabo

Nie podsłuchiwałam celowo, naprawdę. Tego dnia po prostu zapomniałam mleka i wróciłam do osiedlowego sklepu. I wtedy ją zobaczyłam – stała przy warzywach z sąsiadką, która ciągle zbiera podpisy w sprawach „dla dobra wspólnoty”.

– I co, młoda ogarnia dom? – spytała sąsiadka, obracając pomidora w dłoni.

– Jakby to powiedzieć… – zaczęła teściowa, poprawiając apaszkę. – Stara się. Ale wiesz, czasem starania to za mało. Niektóre rzeczy albo się ma, albo nie.

– No tak… a dzieci?

– Dzieci... to już moje zmartwienie... – odpowiedziała z dziwną dumą. – Ja im przynajmniej witaminki daję. Nie jak niektóre, tylko telefon i telefon.

Zrobiło mi się gorąco, mimo że na zewnątrz było chłodno. Schowałam się za regałem z herbatą i zacisnęłam palce na kartonie mleka. Wiedziałam, że mówi o mnie. Te borówki, ten cały teatrzyk z koszyczkiem, to nie był gest dobrej woli. To była aluzja. Do mojej niezaradności, mojej rzekomej obojętności wobec dzieci, do wszystkiego, co mogłabym robić lepiej, a czego nie robiłam.

– A Krystian? Coś mówi?

On jest zajęty pracą. I ślepy – westchnęła teściowa. – Ale matka widzi więcej. Matka czuje.

Poczułam, że robi mi się słabo. Wyszłam ze sklepu bez mleka.

Coś się we mnie złamało

Wróciłam do mieszkania z głową ciężką jak kamień. Koszyk z borówkami wciąż stał na blacie. Przypominał mi teraz coś zupełnie innego niż wcześniej – nie troskę, lecz oskarżenie. Jakby każda borówka była dowodem mojej nieudolności. Siadłam przy stole, zapatrzona w te owoce i zastanawiałam się, co by się stało, gdybym po prostu je wyrzuciła. Krystian wrócił z pracy późnym popołudniem. Był zmęczony i jak zwykle od razu poszedł pod prysznic. Nie miałam odwagi powiedzieć mu, co usłyszałam. Zamiast tego, wieczorem postawiłam mu miseczkę borówek obok talerza z kanapkami. Zjadł je bez słowa.

– Mama dzwoniła do ciebie dzisiaj? – rzuciłam mimochodem, udając, że układam sztućce.

– Nie, czemu pytasz?

– Bo była. Przyniosła borówki.

– A, no tak. Mówiła, że chce dzieciom coś zdrowego podrzucić. Dobrze, że pamięta o takich rzeczach – odpowiedział z uśmiechem.

Zacisnęłam zęby.

– A ja? Ja o nie nie dbam? – zapytałam nagle, szybciej, niż bym chciała.

– Co? – zdziwił się. – Co ty mówisz?

– Nic. Nieważne – burknęłam i wstałam od stołu. – Dobranoc.

W łazience usiadłam na krawędzi wanny. Czułam, że coś się we mnie łamie. Że ten koszyk z borówkami to tylko początek. Że za tym kryje się coś więcej. Coś, czego jeszcze nie rozumiem, ale co już zaczęło wsiąkać w nasze życie. Jak sok z rozgniecionej jagody – ciemny, uparty, zostawiający ślad.

Siedziałam napięta jak struna

Następnego dnia Krystian zaproponował wspólny obiad u jego mamy. Nie lubiłam takich spotkań – zawsze kończyły się delikatnymi złośliwościami, ukrytymi pod pozorem troski i uśmiechami, które miały więcej z grymasu niż życzliwości. Ale nie miałam argumentu, by odmówić. Dzieci były podekscytowane, a on wyglądał na szczerze zadowolonego.

– Tylko nie zaczynaj niczego – rzucił mi szeptem w aucie, zanim wysiedliśmy.

Nawet nie mam siły – odpowiedziałam równie cicho.

Teściowa przywitała nas jak zwykle – teatralnie, z przesadną czułością wobec dzieci i chłodną uprzejmością dla mnie. Na stole czekał rosół i pieczeń z warzywami. Oczywiście nie obyło się bez komentarzy.

Dzieci jadły dzisiaj warzywa? – zapytała mimochodem, zerkając na mnie przez stół.

– Tak, zupę jarzynową – odpowiedziałam bez emocji.

– Och, ale to nie to samo co świeże z ogródka. Wiesz, ja w dzieciństwie to miałam dostęp do prawdziwych pomidorów. Teraz to wszystko z marketów...

Krystian milczał, zajęty krojeniem mięsa. Dzieci chlipały rosół. Za to ja siedziałam napięta jak struna. A potem padły słowa, których się nie spodziewałam.

– Może czas pomyśleć, czy dzieciom nie byłoby lepiej... w innym środowisku. Czasem zmiana to coś dobrego. Zwłaszcza dla nich – powiedziała spokojnie, ale dobitnie.

Zamarłam. Spojrzałam na niego, czekając na jego reakcję.

– Mamo... nie teraz – odparł tylko.

Ale to już wystarczyło, by zasiać niepokój.

Spojrzałam mu prosto w oczy

Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku obok Krystiana, który od dawna spokojnie oddychał, a w mojej głowie kłębiły się myśli. Te słowa jego matki nie dawały mi spokoju. Przekroczyła granicę. Już nie chodziło o borówki. Ani o subtelne docinki. Chodziło o coś więcej. Zeszłam do kuchni i zapaliłam tylko małą lampkę nad zlewem. Wzięłam do ręki koszyczek, który wciąż stał tam, jakby czekał. Wydawało mi się, że pachną kwaśno. Nie wiem, jak długo siedziałam przy stole, zanim usłyszałam za sobą cichy krok. Krystian. Stał w progu w spodenkach i T-shircie, przecierał oczy.

– Nie śpisz? – zapytał.

– Nie mogę – odparłam. – Twoja mama chce coś powiedzieć, ale nie mówi tego wprost.

Podszedł bliżej.

– O czym mówisz?

– Te borówki. Te wszystkie wizyty. Komentarze. To nie są przypadki. Ona chce mnie odsunąć. A może... może chce odebrać mi dzieci.

Przez chwilę milczał.

– Wiesz, że czasem potrafisz być... przewrażliwiona – powiedział ostrożnie. – Ale... wiem też, że ona bywa bezwzględna. Zwłaszcza jeśli myśli, że robi coś „dla dobra wnuków”.

Spojrzałam mu prosto w oczy.

– A ty? Co zrobisz, jeśli zacznie naprawdę działać?

Krystian nie odpowiedział od razu. Usiadł naprzeciwko i westchnął ciężko.

– Nie wiem. Ale chyba pora postawić granice.

Poznałam jej prawdziwe oblicze

Kilka dni później teściowa znów pojawiła się pod naszymi drzwiami. Tym razem nie miała koszyka. Tylko reklamówkę z jakimiś bułkami i dziecięcymi jogurtami. Wpuściłam ją, bo nie chciałam robić awantury. Siedziała przy stole jak u siebie, z tym samym, wiecznie niezmąconym uśmiechem.

– A Krystian? W pracy? – zapytała, jakby nie wiedziała.

– Nie. Wyszedł z dziećmi do parku – odpowiedziałam spokojnie.

– Och – powiedziała tylko i napiła się herbaty.

Spojrzałam na nią długo. Nie czułam niepewności. Wiedziałam już, że jej działania nie były przypadkowe. Że te borówki były jedynie zapowiedzią. Symbolem tego, że uważa mnie za zbędną. Za słabą. Może nawet niegodną, by być żoną jej syna i matką jej wnuków.

Nie lubisz mnie, prawda? – zapytałam w końcu cicho.

Uniosła brwi, zaskoczona.

Skąd ci to przyszło do głowy?

– Może stąd, że każda rzecz, którą przynosisz, niesie ze sobą coś więcej niż tylko dobre intencje.

– Nie jestem tu, żeby się kłócić – odpowiedziała spokojnie. – Ja tylko robię to, co trzeba.

Wtedy wszedł mąż z dziećmi. I w jego oczach zobaczyłam coś nowego. Stanął obok mnie i objął mnie ramieniem.

– Mamo – powiedział cicho, ale stanowczo. – To jest mój dom. I moja rodzina. I nie pozwolę, żeby ktoś podejmował za nas decyzje.

Spojrzała na nas długo, ale nie powiedziała już nic. Tego dnia wyszła wcześniej niż zwykle. Bez słowa. Bez uśmiechu. Nie wiem, czy to koniec wojny, ale wiem, że poznałam jej prawdziwe oblicze.

Iga, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama