Reklama

Nie wiem, dlaczego akurat tamtego dnia tak bardzo za nią tęskniłam. Może to przez zapach ciasta drożdżowego, który zawsze unosił się w kuchni babci Michaliny, albo przez ten cichy poranek, w którym nie mogłam znaleźć sobie miejsca i w końcu zaczęłam przeszukiwać stare zeszyty z przepisami.

Reklama

Była najlepsza

Znalazłam przepis na jagodzianki. Zapisany jej charakterem pisma – trochę koślawym, ale wyraźnym. „Jagodzianki na serce”. Tak nazwała ten przepis. Zawsze twierdziła, że dobre ciasto trzeba czuć rękami.

Stałam przy blacie i zagniatałam to wspomnienie. Jagody kupiłam dzień wcześniej na targu, najdroższe, ale nieważne. Robiłam je dla Andrzeja. I trochę dla niej – chociaż już jej nie ma.

Od kiedy wyszłam za mąż, urodziny Andrzeja przestały być nasze. Stały się rodzinne. Jego mama zawsze przynosiła swoje ciasta, stawiała na stole i z gracją zbierała pochwały pod własnym adresem. Robiła to tak, że nikt nie zwracał nawet uwagi, jak cudownie pachnie coś innego. Bo teściowa gotuje najlepiej, teściowa wie wszystko, teściowa nie ma konkurencji.

A ja tylko patrzyłam, uśmiechałam się i mówiłam: „Cudowne, jak zawsze!”. Choć czasem chciałabym, żeby ktoś spróbował czegoś mojego.

– Nie musisz robić żadnego ciasta, mama pewnie coś przyniesie – rzucił Andrzej przy śniadaniu.

Uśmiechnęłam się.

– Jasne – powiedziałam.

I zrobiłam, w tajemnicy. Jagodzianki z przepisu babci Michaliny. Po prostu położyłam je na stole, między blachą z sernikiem teściowej a ciastem z kremem. Niech same się obronią.

Chciałam jej pokazać

Goście zaczęli się schodzić tuż po piętnastej. Najpierw pojawiła się ciotka Ula, potem kuzyn Maciek z nową dziewczyną, którą przedstawiał już jako narzeczoną. Uśmiechałam się, częstowałam herbatą, nalewałam sok i starałam się zachowywać jak najlepsza gospodyni. W kuchni unosił się delikatny zapach drożdży, który mieszał się z aromatem kawy. Patrzyłam na półmiski i zastanawiałam się, kiedy nadejdzie teściowa.

Nie musiałam czekać długo. Weszła bez pukania, jak do siebie, niosąc blachę w obu rękach, owiniętą w ścierkę. Już w progu zaczęła mówić, że trafiła na korek przy rondzie. Andrzej ruszył jej na spotkanie, pocałował w policzek, a ja tylko kiwnęłam głową i wskazałam krzesło.

Postawiła swoje jagodzianki dokładnie na środku. Wielkie, lśniące, każda identyczna jak spod miarki, lukier jeszcze ciepły. Rozejrzała się, jakby sprawdzała, czy wszystko jest na swoim miejscu. Gdy jej wzrok padł na mój półmisek, przechyliła głowę.

– O, ty też coś upiekłaś?

Nie spodziewała się

Nie zareagowałam od razu. Spokojnie poprawiłam serwetkę pod półmiskiem, zanim odpowiedziałam.

– Tak. Przepis babci Michaliny.

Spojrzała na nie z lekkim uśmieszkiem, takim, który znałam od lat i który zawsze oznaczał jedno – że coś będzie zaraz porównywane, oceniane, rozbierane na czynniki pierwsze.

– Ach, no tak. Mnie się jakoś zawsze lepiej rumienią. Trzeba dobrze nagrzać piekarnik, zanim się włoży. Inaczej to takie… blade się robią.

Przytaknęłam, choć wszystko we mnie chciało powiedzieć coś innego. Nic jednak nie powiedziałam. Teściowa odwróciła się i zaczęła rozkładać serwetki. Goście zajmowali miejsca, ktoś już sięgał po napój, Andrzej przynosił talerzyki.

Usiadłam na rogu stołu i obserwowałam, jak ktoś bierze jagodziankę z mojego półmiska. Poczułam, jak moje serce przyspiesza. Nie minęło dziesięć minut, a z mojego półmiska zostały tylko okruchy. Ktoś mruknął „mmm”, inny zapytał, kto robił te pyszności. W odpowiedzi wzruszyłam ramionami i zajęłam się nalewaniem kompotu. Andrzej, zajęty rozmową z kolegą z pracy, nawet nie zauważył, co się dzieje.

– Smak dzieciństwa – rzuciła ciocia Ula, oblizując palce. – Dokładnie takie robiła moja mama. Nie przesłodzone, idealne.

Docenili mnie

Z trudem powstrzymałam się, żeby nie spojrzeć w stronę teściowej. Wiedziałam, że słyszała. Wiedziałam też, że nie zareaguje od razu, to nie w jej stylu. Po chwili jednak podeszła do stołu i spojrzała na swoją blachę. Prawie nienaruszona.

– Moje może trochę za długo były w piecu. Ten piekarnik znów zaczyna wariować – powiedziała gdzieś w przestrzeń. – Ostatnio tak nierówno grzeje, że nie wiadomo, czy ciasto nie będzie w środku surowe, a z wierzchu spalone.

Maciek sięgnął po jedną z jej jagodzianek, przełamał i zerknął do środka.

– Nie, nie są złe. Ale tamte miały w sobie coś

Teściowa uśmiechnęła się krótko i skinęła głową.

– No tak, pewnie przepis z internetu. Teraz młodzi wszystko kopiują. A ja robię po swojemu, jak mnie mama nauczyła.

– To nie z internetu – odezwałam się spokojnie, odstawiając dzbanek z kompotem. – Przepis mojej babci Michaliny.

Było jej głupio

Zapanowała krótka cisza. Teściowa spojrzała na mnie uważnie, ale nie powiedziała nic. Podniosła serwetkę, przetarła blat wokół swojej blachy i usiadła.

– W każdym razie dobrze, że jest w czym wybierać – skwitowała.

Wróciłam na swoje miejsce i spojrzałam na pusty półmisek. Cieszyłam się, ale nie tak, jak się spodziewałam. To było uczucie cichej satysfakcji, które nie domagało się fanfar. Wystarczało, że to się wydarzyło, że ktoś sięgnął po moje ciasto pierwszy raz, drugi, trzeci. Że smak jagodzianek babci Michaliny wciąż działał.

Kiedy talerze już były puste, papierowe serwetki leżały w nieładzie, a rozmowy toczyły się swobodnie, poszłam do kuchni. Nalałam kompotu do szklanek, poprawiłam fartuch i stanęłam na chwilę przy zlewie. Z tyłu usłyszałam kroki. To był Andrzej.

– Dobre te twoje jagodzianki. Naprawdę – powiedział cicho i stanął obok mnie.

Spojrzałam na niego kątem oka.

– Babcia by się ucieszyła – odpowiedziałam.

Andrzej uśmiechnął się pod nosem, jakby coś sobie przypomniał.

– Moja mama trochę się wkurzyła – dodał po chwili.

– Niech się wkurza – powiedziałam spokojnie.

Miałam swoje 5 minut

Zabraliśmy kompot do salonu. Goście śmiali się z jakiegoś starego zdjęcia, które ciotka wyciągnęła z portfela. Teściowa siedziała z boku, poprawiając serwetki, a jej jagodzianki leżały nietknięte. Zatrzymała wzrok na moim półmisku, teraz już pustym. Nie odezwała się. Czułam, że nie będzie o tym rozmowy.

Wieczorem siedziałam sama w kuchni z herbatą. Dom już ucichł, goście się rozeszli, a Andrzej sprzątał talerze w salonie. Patrzyłam na puste półmiski i czułam coś, czego nie umiałam nazwać. To nie była radość. Bardziej spokój.

Myślałam o babci Michalinie. O jej dłoniach w mące, o sposobie, w jaki śmiała się, kiedy coś się nie udało. Przypomniałam sobie, jak kiedyś powiedziała: „Pamiętaj, dziecko, że kuchnia to serce domu. Jak ktoś ci powie, że za twoje ciasto jest blade, to mu nie dokładaj”. Wtedy się śmiałam. Teraz zrozumiałam, o co jej chodziło.

Beata, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama