„Teściowa uznawała tylko 1 sposób parzenia kawy. Nie zamierzałam pić jej błotnistej lury, więc wymyśliłam mały fortel”
„Teściowa odwróciła się do zlewu, stukając filiżankami tak głośno, jakby chciała nimi wybić marsza żałobnego. Mąż westchnął ciężko, a ja poczułam, że właśnie dostałam łatkę trudnej synowej na najbliższe pięć pokoleń. Obiad jeszcze się nie zaczął, a atmosfera już siadła. A to był zaledwie początek”.

- Redakcja
Nie umiem trzymać języka za zębami. Serio, gdyby za każdą moją szczerą uwagę dawali punkty lojalnościowe, już dawno mogłabym je wymienić na roczną prenumeratę luksusowego magazynu o podróżach. Problem w tym, że w moim otoczeniu jest sporo osób, które preferują słodkie kłamstewka zamiast gorzkiej prawdy. Na przykład moja teściowa – kobieta, dla której kawa po turecku z fusami to świętość większa niż niedzielna msza.
I właśnie od tej kawy zaczęła się cała historia. Z pozoru błaha rzecz – filiżanka czarnego naparu – a skończyło się na fochach teściowej, wykładzie moralnym od męża i moim wewnętrznym postanowieniu, że skoro już mam być „tą złą”, to przynajmniej zrobię to po swojemu. Bo ja nie potrafię siedzieć cicho i kiwać głową, kiedy coś mi nie pasuje. Nawet jeśli chodzi o łychę fusów w moim kubku. A tego dnia fusów było tyle, że można by z nich wywróżyć przyszłość całej rodziny.
Nie będę robić z siebie męczennicy
– Alinka, usiądź, zrobię ci kawkę – powiedziała teściowa, jakby miała zaraz odkryć przede mną sekret wiecznej młodości.
– O, to miłe, ale wiesz… ja wolę z ekspresu – odpowiedziałam ostrożnie.
– Z ekspresu? – jej brew powędrowała w górę. – A ta jest lepsza. Po turecku, prawdziwa, aromatyczna.
– Z fusami? – upewniłam się. – Nie, dziękuję, takiej w ogóle nie pijam.
Zapadła cisza. Tak ciężka, że aż zegar na ścianie przestał tykać. Drzwi do kuchni skrzypnęły i wszedł mój mąż. Spojrzał na nas, jakby wpadł w środek westernu tuż przed strzelaniną.
– Co tu się dzieje? – zapytał.
– Twoja żona nie chce pić mojej kawy – odparła teściowa z miną męczennicy.
– Mogłaś, chociaż udawać! – syknął do mnie mąż. – Mama robi ją tylko dla ciebie, bo sama kawy pić nie może.
– To po co się męczy? – odparłam. – Niech zrobi herbatę. Albo wodę z cytryną.
– Alina, nie o to chodzi! – jęknął. – Czasem można coś wypić dla świętego spokoju. Żeby komuś zrobić przyjemność.
– I udawać, że błoto smakuje jak latte? – zapytałam, unosząc brwi. – To chyba nie w moim stylu.
Teściowa odwróciła się do zlewu, stukając filiżankami tak głośno, jakby chciała nimi wybić marsza żałobnego. Mąż westchnął ciężko, a ja poczułam, że właśnie dostałam łatkę „trudnej synowej” na najbliższe pięć pokoleń. Obiad jeszcze się nie zaczął, a atmosfera już była tak gęsta, że można by ją kroić nożem do tortu. I byłam pewna, że to dopiero początek.
Wiedziałam, że to nie koniec
Usiedliśmy do obiadu. Na stole pachniał rosół, ale w powietrzu unosiła się też wyczuwalna nuta urazy.
– Proszę, Alinko, ziemniaczków? – powiedziała teściowa tonem, który równie dobrze mógł oznaczać: „Proszę, spróbuj się nimi udławić”.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się słodko, nakładając sobie porcję.
– Ty to zawsze masz swoje zdanie – rzuciła niby od niechcenia, ale wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi.
– Lepiej mieć swoje niż cudze – odparłam, starając się, by zabrzmiało to jak żart.
– Ale czasem można coś przemilczeć – wtrącił mąż, patrząc na mnie z ukosa.
– Jasne, a potem wszyscy udają, że błoto to czekolada – parsknęłam.
Teściowa teatralnie westchnęła.
– Wiesz, ja w twoim wieku to już umiałam docenić cudzy wysiłek.
– Doceniam, że się starałaś – odpowiedziałam spokojnie – tylko że ja naprawdę tej kawy nie wypiję.
Mąż zaczął kopać mnie pod stołem, jakby sygnałami Morse’a chciał nadać „PRZESTAŃ”.
– Alina, no już – szepnął w końcu przez zęby.
– Co „no już”? – uniosłam brew. – Mówię tylko prawdę.
Nastąpiła cisza, w której słychać było tylko stukot sztućców. Ja jadłam spokojnie, teściowa kroiła mięso tak, jakby każde wbicie noża miało mnie trafić prosto w serce, a mąż udawał, że nic nie widzi, ani nie słyszy. I wtedy dotarło do mnie, że ta historia z kawą nie skończy się na jednym obiedzie. To będzie nowa rodzinna legenda. A ja zostanę główną bohaterką w roli czarnego charakteru.
Czułam, że za to zapłacę
Wieczorem, kiedy wróciliśmy do domu, mąż najwyraźniej postanowił dokończyć to, co zaczął przy stole.
– Alina, możemy porozmawiać? – zapytał, stając w drzwiach kuchni, gdzie właśnie robiłam sobie latte.
– Słucham, ale ostrzegam: kawy z fusami nie mam – rzuciłam.
– Ty naprawdę musisz z tego żartować? Mama się starała.
– Starała się zrobić coś, czego sama nie pija, po to, żebym ja udawała, że lubię. Logika jak z kabaretu.
– Czasem można coś wypić dla świętego spokoju.
– Aha, czyli mam pić szlam, żeby nikomu nie było przykro? – uniosłam kubek z moim pachnącym latte. – Ja wolę święty spokój w wersji aromatycznej.
Przewrócił oczami.
– Ty naprawdę czasem jesteś… – zaczął, ale urwał.
– Szczera? Tak, wiem – wtrąciłam.
– Uparta jak osioł.
– Lepiej być osłem niż baranem, co kiwa głową na wszystko.
Usiadł przy stole i westchnął.
– Wiesz, mama ci to będzie pamiętać.
– Wiem. Będzie miała temat na zimowe wieczory. „Pamiętacie, jak ta wredna synowa odmówiła mojej pysznej kawy?” – sparodiowałam ton teściowej.
Mąż pokręcił głową i w końcu się uśmiechnął, choć próbował to ukryć.
– Jesteś niemożliwa.
– Ale autentyczna – mrugnęłam, upijając łyk mojego latte.
A w duchu wiedziałam, że ta „autentyczność” będzie mnie jeszcze drogo kosztować w rodzinnych relacjach. Ale przynajmniej nie w smakowych doznaniach.
Wymyśliłam niezły fortel
Następnego dnia, idąc z pracy, wpadłam do małego sklepu z kawami. Zapach świeżo mielonych ziaren uderzył mnie od progu.
– Szukam czegoś wyjątkowego – powiedziałam do sprzedawczyni. – Dla kogoś, kto kawy nie lubi.
– O, to mam coś idealnego – uśmiechnęła się. – Delikatna mieszanka z nutą czekolady.
Aromatyczna, ale łagodna.
– Brzmi jak dobry plan ratunkowy – mruknęłam.
Wzięłam, choć paczka nie była tania. Poprosiłam o zapakowanie w ozdobny papier, z kokardką, żeby wyglądało, jakbym wręczała trofeum. Wieczorem mąż spojrzał na mnie podejrzliwie, gdy zobaczył torbę.
– Co to?
– Broń pokojowa.
– Jaka znowu broń?
– Kawa dla twojej mamy. Żeby miała, czym mnie częstować i nie musiała udawać baristy z XIX wieku. Albo Turka.
– Alina… – jęknął, ale w jego oczach mignęło coś jak ulga. – Myślisz, że to pomoże?
– Nie wiem, ale przynajmniej tym razem jak powie „kawka?”, nie będę musiała sięgać po wymówki.
Przez resztę wieczoru czułam się jak dyplomata na tajnej misji. Plan był prosty: w niedzielę podać prezent po obiedzie, najlepiej w momencie, gdy atmosfera jest jeszcze neutralna.
– Tylko proszę cię, bez tych twoich komentarzy – poprosił mąż, kładąc się spać.
– Spokojnie – uśmiechnęłam się pod nosem. – Tym razem dam fusom fory.
W myślach widziałam już minę teściowej, gdy otwiera paczkę. I choć wiedziałam, że ryzykuję kolejną rundę rodzinnej afery, byłam dziwnie podekscytowana.
To był mój moment
W niedzielę po obiedzie atmosfera była podejrzanie spokojna. Teściowa sprzątała ze stołu, mąż rozmawiał z ojcem w salonie. To był mój moment.
– Mamo – zaczęłam, wchodząc do kuchni z uśmiechem jak Gioconda. – Mam coś dla ciebie.
– Dla mnie? – spojrzała podejrzliwie.
– Tak. – Podałam jej paczkę w ozdobnym papierze z kokardką. – Kawa. Dobra kawa. Bez fusów. Taka, żebyś miała czym mnie częstować.
Zmarszczyła brwi.
– Przecież ja nie piję kawy, bo nie mogę.
– Wiem. Dlatego ta jest dla gości. Żebyś nie musiała robić czegoś, czego nikt nie posmakuje.
Przez chwilę trzymała paczkę, jakby ważyła, czy to prezent, czy prowokacja. W końcu rozpakowała. Aromat świeżo palonych ziaren rozszedł się po kuchni.
– No… pachnie inaczej – przyznała niechętnie. – I ładne opakowanie.
– To może zaparzymy? – zaproponowałam, nim zdążyła się rozmyślić.
– Dobrze, ale sama zrobisz. Nie wiem, jak to się przyrządza – mruknęła, ale w jej tonie zabrzmiała nuta ciekawości.
Zaparzyłam kawę, nalałam do filiżanek. Usiadłyśmy przy stole.
– No i? – zapytałam po jej pierwszym łyku.
Teściowa spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
– To nawet… dobre.
– Czyli mamy rozejm? – uśmiechnęłam się.
– Na razie – odparła, ale kąciki jej ust drgnęły.
Mąż wszedł do kuchni, rozejrzał się zdumiony.
– Co tu tak ładnie pachnie?
– Moja dyplomacja – odpowiedziałam, upijając łyk.
I po raz pierwszy od dawna poczułam, że ta „wojna kawowa” ma szansę zakończyć się bez ofiar.
Nie jest idealnie, ale jest dobrze
Czy od tamtej niedzieli nasze relacje z teściową nagle stały się idealne? Oczywiście, że nie. W końcu to my – ja i ona – dwie kobiety, które mają zupełnie inne podejście do życia, kuchni i dyplomacji. Ale jedno jest pewne, że temat kawy przestał być polem bitwy. Teraz, gdy pyta:
– Alinka, kawkę?
– Tak, poproszę – odpowiadam bez wahania, bo wiem, że dostanę coś, co da się wypić bez zaciskania zębów i wykrzywiania ust.
Mąż odetchnął z ulgą. Widać, że cieszy go brak codziennych „raportów z frontu” w stylu: „Twoja żona znów…”, „Twoja mama tym razem…”. Może i wciąż mam opinię tej „zbyt szczerej”, ale przynajmniej nikt nie może powiedzieć, że siedzę cicho i kiszę w sobie pretensje. Sama teściowa czasem jeszcze rzuci drobną szpilę w stylu: „No, teraz to już pijesz kawę, co?”, ale robi to z lekkim uśmiechem. I wiecie co? Ja też się uśmiecham. Bo w gruncie rzeczy chyba obie trochę się nauczyłyśmy – ja, że można znaleźć kompromis, ona, że nie każda odmowa to atak personalny.
A paczka tej kawy? Zniknęła w tempie ekspresowym. Podobno parzy ją tylko „dla gości”, ale mam wrażenie, że czasem robi ją też dla siebie, tylko się nie przyznaje. Może więc jednak lubi kawę… tylko ta z fusami też jej nie smakowała. I tak z drobnej kłótni o fusy narodziła się nowa tradycja – niedzielna kawa bez fusów i bez fochów. A ja, choć wciąż sarkastyczna i bezkompromisowa, czasem potrafię dolać do tej kawy odrobinę… życzliwości.
Alina, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy mój mąż zmarł, ludzie się nade mną litowali. Nie wiedzieli, że długo wdową nie pobędę, bo mam dla niego zastępstwo”
- „Mąż wmawiał synowi, że każda zła ocena to grzech i straszył go piekłem. Nie wiedziałam, jak mam pomóc własnemu dziecku”
- „Z teściem pod jednym dachem czuję się jak w reality show bez przerw na reklamy. Tylko dramy i nerwy”