Reklama

Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mi, że zamieszkam z mężem u jego mamy, parsknęłabym śmiechem. A jednak. Chcieliśmy z Piotrem zaoszczędzić na wkład własny do mieszkania, więc na jakiś czas wprowadziliśmy się do jego rodzinnego domu. I właśnie tutaj, w domu pachnącym smażoną cebulą i liściem laurowym, zaczęła się moja kulinarna batalia. Już pierwszego dnia zderzyłam się z tradycją. Na obiad był rosół i schabowe. A na mój talerz – nic. Tylko puste miejsce i spojrzenie teściowej, które mówiło jasno, że mam nie wydziwiać. Gdy odmówiłam, usłyszałam:

Reklama

Ty i twoje fanaberie.

Zatkało mnie. Próbowałam spokojnie tłumaczyć, że jestem weganką od lat, że to mój świadomy wybór. Ale teściowa tylko machnęła ręką. Z każdym dniem siadam do stołu z coraz większą gulą w gardle.

To co, może chociaż kotlecika zjesz? – rzuciła teściowa, kładąc przede mną półmisek z tłustą zasmażką.

– Dziękuję – powiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

– Kiedyś to kobiety potrafiły gotować, a dziś? – westchnęła ciężko. – Byle zielsko, soja i tofu. Jakby królik w kuchni rządził.

Piotr spojrzał na mnie, potem na matkę, i wymamrotał:

Mamo, daj spokój...

Ale teściowa już była w swoim żywiole. Spojrzałam na męża, ale już nic nie powiedział. Czułam się jak… intruz.

Coś we mnie pękło

Z każdym dniem było coraz trudniej. Przychodziłam do kuchni, siadałam przy stole i wiedziałam, że znowu będzie to samo. Teściowa z talerzem pełnym mięsa, Piotr próbujący robić dobrą minę do złej gry i ja – z miską warzywnego gulaszu, który codziennie przygotowywałam tylko dla siebie. Tamtego dnia już od rana czułam, że coś we mnie pęka. Nie miałam siły uśmiechać się z grzeczności, robić uników, udawać, że wszystko jest w porządku. Kiedy usiadłam przy stole, a teściowa położyła przed Piotrem i sobą talerze z rosołem, a przede mną nic.

– Mam dość – wybuchłam nagle, głośniej, niż zamierzałam.

Piotr spojrzał na mnie zaskoczony, jakby nie wiedział, o co mi chodzi, a teściowa zmarszczyła brwi.

W tym domu jada się normalnie, a nie jak królik – odpowiedziała spokojnie, z wyraźną nutą pogardy w głosie.

– Normalnie? – powtórzyłam. – Czyli jak? Tłusto, ciężko i bez szacunku do innych?

Piotr próbował coś powiedzieć, podnieść rękę w geście pojednania.

– Nie. Nie próbuj teraz łagodzić. Od tygodni siedzisz cicho, jakby cię to nie dotyczyło – wstałam z krzesła. – Codziennie czuję się tu, jakbym miała przepraszać za to, że istnieję. A wszystko dlatego, że nie jem schabowego?

Nikt ci nie każe przepraszać – wtrąciła się teściowa. – Ale trochę szacunku do domu, w którym mieszkasz, by się przydało.

Zatkało mnie. Szacunku? Codziennie starałam się być miła, pomocna, gotowa do rozmowy. Nigdy nie narzekałam. Ale kiedy chodziło o mój talerz, robiły się problemy. Nie wytrzymałam. Wyszłam z kuchni, zanim łzy zdążyły popłynąć.

Wzięłam sprawy w swoje ręce

Następnego dnia wstałam wcześnie. Jeszcze zanim Piotr się obudził, zaczęłam szykować obiad. Tym razem nie tylko dla siebie. Miałam dość bycia gościem w kuchni. Chciałam pokazać, że moje jedzenie to nie tylko sałata i tofu, że potrafię gotować, i to z sercem. Z szafki wyjęłam mleko kokosowe, ciecierzycę, marchew, ziemniaki, imbir, czosnek, pomidory w puszce. I moją tajną broń – przyprawy. Kumin, kolendra, curry, chili. Kroiłam warzywa z jakąś dziwną czułością, jakby każdy kawałek miał udowodnić coś więcej niż tylko smak. W kuchni unosił się zapach, który nie miał nic wspólnego z rosołem. O trzynastej wszystko było gotowe. Ustawiłam talerze na stole i zawołałam ich na obiad. Teściowa podeszła do stołu, spojrzała na gulasz i skrzywiła się lekko.

Dziwnie pachnie – mruknęła, siadając.

Ale spróbowała. Najpierw nie mówiła nic. Potem sięgnęła po chleb.

Całkiem zjadliwe – powiedziała cicho, jakby to nie było nic ważnego.

Zamarłam. Jak na nią – to był komplement.

Zaczęłam jeść ze smakiem, a w środku pojawiło się coś, czego dawno nie czułam przy wspólnym stole. Nadzieja.

Zostałam doceniona

Myłam naczynia po obiedzie, kiedy usłyszałam za sobą przesuwane krzesło. Teściowa weszła do kuchni i bez słowa zaczęła wycierać sztućce. Przez chwilę panowała cisza. Myślałam, że zaraz wyjdzie. Ale nie.

– To curry było… niezłe – powiedziała. – Masz może przepis?

Odwróciłam się powoli. Byłam pewna, że się przesłyszałam.

– Przepis? – powtórzyłam głupio.

– No, przepis. Na ten sos. Nie wiem, jak to się nazywało. To, co się tak mieszało z mlekiem kokosowym – spojrzała na mnie kątem oka, jakby bała się, że się z niej śmieję.

– Jasne. Chcesz teraz?

Może lepiej mi pokażesz kiedyś, jak to robisz – wzruszyła ramionami. – Ja też kiedyś próbowałam czegoś innego ugotować. Ale... wszyscy tylko narzekali. Więc przestałam kombinować.

Zamilkłam, bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Ta twarda kobieta nagle wyznała, że też kiedyś miała w sobie coś z ciekawości. Zaryzykowała. I nikt tego nie docenił.

A jakbyśmy kiedyś razem coś ugotowały? – zaproponowałam.

Popatrzyła na mnie długo, z wyrazem twarzy, którego jeszcze u niej nie znałam. I tylko kiwnęła głową.

Przejęłam inicjatywę

Pewnego dnia po prostu stanęłyśmy obie przy kuchennym blacie. Teściowa kroiła marchewkę do rosołu, ja obierałam bataty do curry. Milczałyśmy, ale to nie było już to samo napięte milczenie co kiedyś. Tego dnia zrobiłyśmy dwa obiady – ona swój, ja swój. Ale jedliśmy razem. A mąż tylko się uśmiechał pod nosem, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę się dzieje.

– Wiesz, może nie wszystko rozumiem – powiedziała nagle, kiedy podsmażałyśmy czosnek i kumin. – Ale wiem, że lubisz to, co robisz. A to się liczy.

Zamieszałam ostrożnie na patelni, trochę zaskoczona tym, jak bardzo mnie to wzruszyło.

– Dzięki. Naprawdę to dla mnie dużo znaczy.

Uśmiechnęła się lekko. I pierwszy raz razem się zaśmiałyśmy, kiedy przypaliłam cebulkę i próbowałam ją ratować curry.

– E tam, teraz to się nazywa karmelizowana – rzuciła.

I już wiedziałam, że jesteśmy o krok bliżej.

Zostałam zaakceptowana

Nie spodziewałam się, że tak to się potoczy. Nie chodzi o to, że teściowa nagle pokochała hummus i mleko roślinne. Nadal gotowała rosół w każdą niedzielę i smażyła schabowe, które Piotr zjadał ze smakiem. Ale już nie komentowała mojego talerza. Nawet kiedy przynosiłam na stół coś zielonego, coś dziwnego, coś z sezamem albo imbirem – milczała. A czasem sama dopytywała, co tam znowu wymyśliłam. Zdarzało się, że przy rodzinnych obiadach, gdy ktoś zaczynał się śmiać z „trawy na talerzu”, teściowa przerywała i mówiła:

Kasia dobrze gotuje. Nie wszystko musi być z mięsa, żeby było smaczne.

Nie wierzyłam własnym uszom. Nie zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Między czasem pojawiało się napięcie, ale było coś jeszcze. Ciepło. Porozumienie. Wciąż czułam się trochę obca w tym domu. Ale już nie jak ktoś z zewnątrz. Raczej jak gość, który został zaproszony do stołu i dostał własny talerz. Bo czasem naprawdę wystarczy ugotować coś razem. Czasem porozumienie nie przychodzi w rozmowie, nie rodzi się w ciszy.

Reklama

Katarzyna, 31 lat

Reklama
Reklama
Reklama