Reklama

Lubię mieć wszystko pod kontrolą. Może to mało porywające wyznanie, ale prawdziwe. I dotyczy też imprez. Szczególnie takich, które organizujemy u siebie w ogrodzie – gdzie każda donica, każde kolorowe światełko jest rozmieszczone w idealnej symetrii, kiełbaski zamarynowane 24 godziny wcześniej, a playlista z muzyką przechodzi selekcję ostrzejszą niż uczestnicy talent show.

Reklama

Ten grill miał być właśnie taki – spokojny, przewidywalny, udany. My z Adamem, parę znajomych, trochę rodziny, lemoniada z miętą i melonem, a do tego nasza ulubiona sałatka z granatem, która wygląda na bardziej skomplikowaną, niż jest w rzeczywistości. Miał być wieczór śmiechu, rozmów i tego przyjemnego „mmm” przy pierwszym kęsie ciepłej kiełbaski. I byłby taki. Gdyby nie... Barbara. Moja teściowa.

W całym scenariuszu imprezy tylko jednej rzeczy nie byłam w stanie przewidzieć. Moja teściowa nie przychodzi. Ona wkracza. Z impetem. Zawsze z jakimś „pomysłem”. Zawsze musi coś wnieść, coś „ożywić”. A że czasem to „coś” przypomina petardę wrzuconą do basenu – no cóż. Tak już bywa.

Z lekkim niepokojem popijałam lemoniadę, rozglądając się po ogrodzie. Wszystko było gotowe. Goście mieli się pojawić lada chwila. Adam przestawiał jeszcze jeden lampion. I tylko ja wiedziałam, że jedna osoba może rozwalić cały wieczór. Dosłownie i w przenośni.

– Skarbie, wszystko gotowe? – zapytał Adam, uśmiechając się zadowolony.

– Prawie – odpowiedziałam. – Jeszcze tylko czekamy na twoją mamę.

I wtedy usłyszeliśmy ten charakterystyczny dźwięk silnika. A to był dopiero początek.

Teściowa znowu coś wymyśliła

Barbara zaparkowała na środku trawnika. Dosłownie. Zamiast zostawić auto na ulicy, tak jak reszta gości, wjechała na nasze podwórko, jakby była honorowym gościem koncertu plenerowego, a nie uczestniczką spokojnego grilla. Wysiadła z impetem, miała na sobie coś pomiędzy sukienką na wesele a kostiumem scenicznym – jaskrawa czerwień, cekiny, a na ramieniu... wielka torba. Już wtedy poczułam, że to nie będzie zwykła torba z sałatką jarzynową czy ciastem z rabarbarem. Miałam rację.

– No i jestem! – zawołała radośnie, zmierzając w naszą stronę z pewnym siebie uśmiechem i niedopiętą torbą, która teraz wyraźnie zdradzała zawartość – kable, głośniki, mikrofon.

– Mamo, co ty tam niesiesz? – zapytał Adam, choć brzmiało to bardziej jak ostrzeżenie niż zwykła ciekawość.

Karaoke, kochanie! – odparła z entuzjazmem. – Dzisiaj będzie zabawa, jak się patrzy! Każdy coś zaśpiewa, a ja już mam przygotowane podkłady. Pożyczyłam super sprzęt!

Patrzyłam, jak rozstawia głośnik na stole ogrodowym między miską z chipsami a świeżo upieczonymi grzankami z czosnkiem. Ktoś z gości jeszcze nie zdążył dobrze wejść, a już leciał pierwszy sygnał dźwiękowy – "Check, raz dwa trzy, check". Głos Barbary przez mikrofon niósł się po ogrodzie jak wezwanie na apel.

– No co ty, Dominika! Raz się żyje! Śpiewaj coś! – zaśmiała się, podstawiając mi mikrofon pod nos, jakbym właśnie miała wystąpić w finale muzycznego show.

– Nie wiem, może później... – odparłam, starając się brzmieć delikatnie, ale wystarczająco stanowczo.

– Oj, ale z was drętwe buły... – rzuciła z przekąsem, rozglądając się po gościach. – Adam, synu, może ty coś dasz od siebie? Chociaż jakaś krótka piosenka?

Adam zrobił coś między uśmiechem a grymasem i udawał, że sprawdza grill. Ja też nagle znalazłam milion rzeczy do zrobienia – trzeba było przestawić serwetki, dolać lemoniady, przesunąć krzesło. Wszystko, byle nie brać mikrofonu do ręki. A mimo to czułam, jak Barbara rozkręca się z minuty na minutę. Goście zerkali po sobie ze sztucznymi uśmiechami.

Czułam, jak impreza powoli zaczyna wymykać się spod kontroli.

Robiła wokół siebie cyrk

Barbara złapała mikrofon, jakby właśnie wchodziła na scenę w Opolu. Nie minęło pięć minut, a już śpiewała największe hity z takim zaangażowaniem, że pies sąsiadów zaczął wyć. Stała na środku ogrodu, oczy zamknięte, ręka uniesiona dramatycznie w górę, jakby błogosławiła publiczność. Goście patrzyli na siebie z konsternacją. Ktoś nerwowo sięgnął po chipsy. Ktoś inny udawał, że nagle bardzo interesuje go komar siedzący na ramieniu.

Po trzecim utworze teściowa zaczęła wywoływać kolejnych gości. Większość odmawiała z wymuszonym śmiechem. Wtedy zrobiło się mniej wesoło.

– Jak tak dalej pójdzie, to się wszyscy zanudzimy na śmierć – rzuciła, przekręcając oczami. – Taka okazja, taka pogoda, a wy jak na stypie.

Adam próbował ją delikatnie powstrzymać.

– Może chwilka przerwy, mamo? Sąsiedzi mogą mieć dość...

– Aha. No to już wiem, o co chodzi – odpowiedziała chłodno. – Wolicie siedzieć z tymi swoimi snobami, niż się dobrze bawić.

Zrobiło się cicho. Bardzo cicho. Tylko mikrofon dalej trzeszczał.

Chciałam to odzobaczyć

Teściowa obraziła się na śmierć. W milczeniu zaczęła zwijać kabel od mikrofonu, ale tak demonstracyjnie, jakby kręciła film instruktażowy pod tytułem „Zraniona kobieta odchodzi”. Głośnik wylądował w torbie z głośnym trzaskiem, który wypełnił ciszę w ogrodzie. Przechodząc obok mnie, zatrzymała się na moment.

– Z taką to tylko smutne grillowanie. A mogłeś mieć wesoło w życiu – rzuciła do Adama bez patrzenia w moją stronę, traktując mnie jak powietrze.

Potem skierowała się w stronę auta, ale zanim zamknęła drzwi, dodała jeszcze głośno:

– Dobrze, wychodzę. I więcej nie będę wam przeszkadzać, bo to przecież wasz styl – cicho i nudno.

Kiedy odjechała, przez chwilę nikt się nie odezwał. Ktoś położył talerz na stole. Ktoś inny spojrzał na zegarek. Muzyka już nie grała, mikrofon był spakowany, a atmosfera padła.

– Daj spokój, przecież wiesz, jaka ona jest – mruknął Adam, próbując złapać mój wzrok.

Tylko że ja nie miałam już siły słuchać tych tłumaczeń. Stałam w miejscu i myślałam tylko jedno: ciekawe, czy da się odzobaczyć własną teściową śpiewającą z zamkniętymi oczami i uniesioną ręką.

Teściowa nie uznawała granic

Kiedy ostatni goście wyszli, zostałam w ogrodzie sama. Adam krzątał się gdzieś w kuchni, ale ja nie miałam ochoty nikogo już widzieć. Zgarniałam ze stołu plastikowe kubeczki i pomarszczone od upału ogórki kiszone, w których nikt nie zdążył się zakochać. Cisza była tak gęsta, jakby nawet sam ogród postanowił zapomnieć, że przed chwilą odbył się tu istny koncert disco polo.

Nie płakałam. Nigdy nie płaczę z powodu takich rzeczy. Ale gdzieś w środku czułam ten znajomy ciężar – jakby ktoś przywiązał mi coś do serca i kazał z tym chodzić, uśmiechać się i sprzątać po cudzym chaosie.

Tak bardzo chciałam, żeby ten wieczór wypadł dobrze. Żeby był spokojny, bez dramatów, bez wybuchów, bez emocjonalnych bomb zrzuconych przez kogoś, kto uważa, że życie bez fajerwerków nie ma sensu. Tylko że niektórzy ludzie są jak te petardy – piękni i efektowni przez chwilę, a potem zostawiają po sobie tylko dym i spalone trawniki.

Czasem się zastanawiam, czy naprawdę można mieć dobre relacje z kimś, kto nie uznaje granic. Kto bierze każdą odmowę jako atak, każde „nie” jako osobistą obrazę. Kto nie rozumie, że czasem najpiękniejsze momenty są ciche, zwyczajne. Bez mikrofonu. Bez sceny.

Zebrałam ostatnią serwetkę i zgasiłam lampiony. W tle ktoś z sąsiadów zaczął grać na gitarze. Cicho, bez słów.

I może właśnie tego mi było trzeba.

Reklama

Dominika, 30 lat

Reklama
Reklama
Reklama