Reklama

Są takie chwile, kiedy człowiek wie, że to będzie katastrofa. Nie od razu – to nie jest trzęsienie ziemi, raczej cichy, podstępny wyciek gazu. Tak właśnie pachniał ten wyjazd do Chorwacji. Miało być idealnie: ja, Marta, dzieciaki i święty spokój. Ale nie. Bo na trzy dni przed wyjazdem Marta rzuciła niewinnym tonem:

Reklama

A może zaprosimy mamę? Przecież jej tak ciężko samej…

Znałem ten głos. To był ten sam ton, kiedy zaproponowała adopcję kota, który teraz sika nam do butów. I tak oto Halina, moja teściowa – kobieta, której mina potrafi zepsuć pogodę w promieniu trzystu kilometrów – wylądowała w naszym aucie. Z torbą większą niż bagaż naszej czwórki razem wziętej, z ulubionym wiatraczkiem i wiecznym żalem w oczach. Wiedziałem, że to się źle skończy. Ale to był dopiero początek. Prawdziwa wojna miała się zacząć dopiero nad Adriatykiem.

Wakacje z teściową u boku

– Ja bym to jednak przewietrzyła – oznajmiła Halina, wchodząc do apartamentu jak komornik do kawalerki.

Zignorowała fakt, że klimatyzacja działała, a dzieciaki właśnie padły na kanapę z jękiem ulgi.

– Słońce wali w te okna jak w piekarniku – kontynuowała, rozciągając zasłony z miną ofiary tropikalnego klimatu. – No nic, rozpakujcie się. Gdzie mój pokój?

Marta wskazała sypialnię po lewej.

– Tu, mamo. Ma okno na morze, to ci się spodoba.

– A wy? – Halina zmrużyła oczy. – W salonie? Na tym tapczanie?

– Tak, no... – zacząłem.

– Hm. Dobrze. Chociaż ja bym nie mogła, nieprzyzwyczajona. Ale wy młodzi, wam wszystko jedno – skwitowała tonem, który oznaczał, że zrobiła nam łaskę.

Kiedy wnosiłem jej walizkę – największą z całego bagażu – Halina stanęła w drzwiach sypialni, z rękami na biodrach.

– O, ta narzuta... nie pasuje do zasłon. I lampka jakaś krzywo. Trzeba będzie to ogarnąć – rzuciła z troską, która przypominała bardziej kontrolę sanepidu niż zadowolenie z zakwaterowania.

Marta milczała. Ja milczałem. Dzieci spały. A Halina, królewna z kurortu, właśnie zaczęła swój festiwal drobnych sabotaży.

Ja już swoje wiem

– A krem macie? Taki porządny, nie te wasze marketowe badziewia? – zapytała Halina, gdy próbowałem zasunąć zamek w torbie plażowej.

– Mamy, mamo. Taki jak zawsze – odparła Marta, jakby to był przesłuch.

– Taki jak zawsze... czyli taki, po którym Zuzia była spalona jak schabowy – parsknęła teściowa i już grzebała w swojej torbie. – Mam swój, z apteki. Tu macie.

Wcisnęła mi w rękę tubkę przypominającą smar do rowerów. Pachniało tym jak pastą do butów. Na plażę doszliśmy po trzydziestu minutach negocjacji o parasol, klapki i to, czy idziemy w lewo, czy w prawo. Halina oczywiście postanowiła, że „lewo to lepiej, bo bliżej toalety”, po czym, kiedy już się rozłożyliśmy... poszła w prawo.

– Bo tam leżaki lepsze – rzuciła, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

Rozłożyłem koc. Dzieci rzuciły się do wody. Marta odetchnęła. I wtedy Halina wróciła.

– No nie, przecież tu może być szkło! Kto tu dzieci posyła?! – zawyła, zbierając jakieś dwa okruszki z piasku. – I woda za zimna, niech Zuzia nie siedzi tak długo!

– Zuzia się pluska, mamo. Jest szczęśliwa.

– No to super, tylko żeby nie była potem chora. Ja już swoje wiem.

Po 15 minutach miałem ochotę wrócić do apartamentu.

Zakupy na targu

– Nie no, co wy tu jecie? Same frytki i lody. Gdzie są warzywa? – zapytała Halina, wchodząc do kuchni z miną audytora.

– W lodówce, mamo. I w sałatce, którą zrobiłam wczoraj – odpowiedziała Marta spokojnie.

– E tam. Tu wszystko pryskane. Jedziemy do lokalnego targu, ja wam pokażę, co to znaczy świeże.

Nie wiedziałem, co bardziej mnie przerażało – jazda z Haliną w klimacie 34 stopni czy jej rozmowy z miejscowymi. Ale cóż. Wsiadłem. Na targu Halina rozkwitła. Pokazywała palcem ogórki, macała pomidory, negocjowała z babcią, która nie mówiła po angielsku ani po polsku, ale miała nieszczęście mieć stoisko naprzeciwko.

– Mało wyraziste te arbuzy. Ja to bym nie brała. Ale jak chcecie – powiedziała, po czym... kupiła trzy.

Wróciliśmy objuczeni jak wielbłądy. Halina usiadła na tarasie i oznajmiła:

– No. I teraz można ugotować coś porządnego. W tej kuchni trochę mało garnków, ale damy radę.

„Damy”? Ja tam planowałem zjeść makaron z pesto z paczki. Ale najwyraźniej właśnie zostałem członkiem kulinarnego zespołu.

Dziwne zachowanie teściowej

– To wy idziecie znowu na plażę, tak? – zapytała Halina, siedząc na krześle w apartamencie.

– Tak, dzieci się nie mogą doczekać – Marta uśmiechnęła się ciepło.

– Aha. No dobrze. Ja tu posiedzę sama, przecież nie jestem potrzebna.

– Mamo, chcesz iść z nami? – rzuciłem przez zęby, już wiedząc, co usłyszę.

– Nie, nie. Po co. Będę tylko przeszkadzać. Jestem stara i nudna. A wy chcecie się bawić. Ja zresztą i tak nie mam stroju odpowiedniego. I tak nie mam humoru. Może poczytam. Albo pooglądam tv. Albo nie wiem. Zobaczę.

– Mamo, idź z nami. Zrobimy zdjęcia, może pójdziemy na lody – spróbowała Marta.

– Na co mi te zdjęcia? Żeby potem znajomi oglądali i mówili, że się starzeję?

Spojrzałem na Martę. Marta spojrzała na mnie. Dzieci już były w drzwiach.

– Dobra, mamo. Jakbyś jednak chciała, to wiesz, gdzie nas szukać – rzuciłem. Ale wiedziałem, że nie przyjdzie.

Gdy wróciliśmy po trzech godzinach, Halina siedziała dokładnie w tym samym miejscu, z tą samą miną.

– Fajnie było, co? Opaleni, szczęśliwi... A ja tu. Sama.

Nie wiem jak, ale czułem się winny.

Wy tego nie zrozumiecie

– Nie no, ja nie mówię, że mi źle. Tylko tak jakoś… – zaczęła Halina przy kolacji, mieszając widelcem w makaronie, który sama wcześniej określiła jako „taki sobie”.

– Mamo, co się stało? – zapytała Marta, gotowa do gaszenia pożaru, zanim się rozprzestrzeni.

– Nic, cóż by się miało stać. Po prostu... wiecie, ja już nie jestem taka młoda. Nikt ze mną nie pogada, nie zapyta. Jakbym była powietrzem. Ale jedzcie, jedzcie.

– Przecież cały dzień siedzimy razem, co mamo? – wtrąciłem się, próbując zachować spokój. – Na zakupy, na kolację, na plażę. Wszędzie razem.

– No tak. Ale to nie to samo. Taka obecność to nie obecność. Ale wy młodzi, wy tego nie zrozumiecie.

Zamilkła na chwilę, po czym dodała:

– Może trzeba było nie jechać. Może ja się w ogóle nie powinnam była pakować.

– Mamo, nie mów tak... – Marta już miała łzy w oczach.

– Nie, nie, przepraszam. To moja wina. Znowu coś zepsułam.

Podniosła się od stołu i poszła do pokoju, zostawiając nas z milczeniem, które krzyczało głośniej niż jakiekolwiek słowa.

Spojrzałem na Martę. Ona na mnie.

– Miron...

– Nie. Nic nie mów. Błagam.

Miałem dość dramatów

Nie chcę powiedzieć, że to były najgorsze wakacje w moim życiu. Ale jeśli kiedykolwiek powstanie ranking urlopów, po których człowiek potrzebuje urlopu – to ten będzie w czołówce. Wakacje z Haliną to jak jazda na rollercoasterze z zaciśniętym pasem i poduszką powietrzną... która nie działa. Ostatniego dnia z samego rana Halina ogłosiła, że „ona już się nie wtrąca, nie komentuje, nie psuje atmosfery”, po czym przez kolejne dwie godziny komentowała tempo naszego pakowania, sposób składania ręczników i fakt, że „w tej Chorwacji to jednak nie mają prawdziwego chleba”.

Zamykając bagażnik, czułem jak we mnie narasta wrzenie. Gdyby ktoś wtedy zapytał mnie, czy poleciałbym w kosmos odpowiedziałbym: „Tak, natychmiast, byle nie z Haliną”. W drodze powrotnej Marta zasnęła. Dzieci padły. A Halina? Halina przeprowadzała przez cztery godziny analizę porównawczą, jak inne rodziny zorganizowały sobie urlop lepiej niż my. Kiedy wreszcie dotarliśmy do domu, Marta spojrzała na mnie, zmęczona, ale z ulgą.

– Dziękuję, że się nie wściekałeś – powiedziała cicho, siadając na kanapie.

Patrzyłem na nią przez chwilę i powiedziałem szczerze:

– Kochanie... ja się nie wściekałem, bo ja się w środku wyłączyłem. Po prostu zniknąłem. Tam, na plaży, przy stole, w samochodzie – byłem tylko cieniem człowieka.

Bo nie da się walczyć z kimś, kto z każdej sytuacji potrafi zrobić dramat.

Miron, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama