„Teściowa przez własną głupotę prawie zrujnowała ślub swojej siostrze. Na myśl o tej historii, aż uszy więdną”
„Wracając z niedzielnego spaceru, postanowiliśmy z Basią nie iść zwyczajnie, drogą, tylko łąkami na przełaj, a potem przez nasz sad i ogród. Śniegu już prawie nie było, stopniał w ostatnich dniach, jednak w nocy chwycił lekki mróz i ścięte kałuże przyjemnie trzeszczały pod stopami”.

- Wojciech, 40 lat
Popatrz, krety się już obudziły – żona wskazała na kilka niewielkich kopczyków pod drzewkami owocowymi. – To znaczy, że wiosna już blisko.
– Żeby tylko nie zryły warzywnika! Pamiętasz, jak dwa lata temu babcia płakała nad truskawkami, że wszystkie poniszczyły – uśmiechnąłem się pod nosem na wspomnienie babci Haliny.
Biedaczka całymi godzinami czatowała na truskawkowych grządkach z łopatą w rękach, czekając, aż poruszy się ziemia. Ale nic to nie dawało, krety chyba ją wyczuwały, bo nie udało się jej upolować ani jednego. A rankiem następnego dnia następne kopczyki pojawiły się pomiędzy krzaczkami.
Rzeczywiście te czarne, małe zwierzaki zniszczyły wtedy całą plantację naszych ulubionych owoców.
Teściowa trochę się dziś tego wstydzi
W domu przy herbacie Basia powiedziała domownikom, że widzieliśmy już pierwsze krecie kopce. Nie ucieszyło to mojej teściowej ani tym bardziej jej matki, babci Haliny.
– Znowu będzie plaga tych szkodników! – pokręciła siwiutką głową niezadowolona. – Skoro tak wcześnie się pokazały… Że też nie ma żadnej trutki na to cholerstwo.
Moja żona zaraz się obruszyła:
– Babciu, przecież to takie milutkie zwierzaczki są! Pamiętam z dzieciństwa dobranockę z krecikiem. Cudny był…
– Dziecko, nie mieszaj rzeczywistości z bajkami – przerwała jej babcia. – Kret to wielki szkodnik, chociaż rzeczywiście ładne zwierzątko – uśmiechnęła się chytrze i spojrzała na matkę Baśki, moją teściową. – A u nas w rodzinie zawsze wydawaliśmy wojnę kretom i nawet Miecia, jak brzdącem jeszcze była, zaczaiła się razu pewnego na jednego…
– Dajże, mamo, spokój! Nie masz o czym opowiadać? – Teściowa speszyła się trochę. – Głupoty się ciebie trzymają.
– Ładne mi głupoty – roześmiała się staruszka. – Przecież wtedy przez ciebie i przez tę twoją zasadzkę na kreta, moja siostra o mało co na własny ślub nie miałaby w czym pójść! Dramat był!
No takiej okazji, żeby usłyszeć tę pikantną rodzinną historyjkę, to nie mogliśmy przepuścić. Pomimo sprzeciwu teściowej, i to dość ostrego, zaczęliśmy z Basią namawiać babcię Halinkę, żeby nam wszystko opowiedziała.
Babci Halinki długo nie trzeba było przekonywać
– Oczywiście, że wam opowiem!
Starsza pani dolała sobie herbaty, pewnie po to, żeby jej w gardle nie zaschło, i usadowiła się wygodnie w swoim fotelu.
– To było dawno, jakieś kilkanaście lat po wojnie – zamyśliła się na moment, wracając do czasów swojej młodości.
– Mieszkaliśmy wtedy wszyscy jeszcze w tym starym domu. Ja już byłam mężatką, Miecia miała z pięć lat, gdy moja młodsza siostra do ślubu szła. A wiecie pewnie z książek, jak to wtedy było, w tych pierwszych latach po wojnie…No bieda wielka, zwłaszcza tu u nas, na wsi. Nasze chłopy, ojciec mój i mąż dojeżdżali do miasta, do fabryki, ale kobiety to na gospodarce tylko robiły, w polu i w obejściu, przy gadzinie. Na szczęście ja miałam smykałkę do szycia, do roboty na drutach, na szydełku, toteż zawsze jakąś bluzkę uszyłam, sweter czy skarpety zrobiłam, i coś tam dorobić się dało. Pamiętam, jak ojciec kupił mi maszynę do szycia od szabrowników…
– Od kogo? – przerwała Basia.
Babcia wróciła pamięcią do czasów powojennych
– Ano tak, skąd ty dziecko możesz wiedzieć, kto to byli szabrownicy... – Babcia pokiwała głową. – Wiesz, zaraz po wyzwoleniu, gdy przyłączyli do nas te ziemie na zachodzie, te po Niemcach, wielu ludzi jeździło tam na szaber. Rabowali z poniemieckich domów, co się dało, sprzęty, porcelanę, maszyny do szycia właśnie. Potem przywozili swoje zdobycze i sprzedawali. To oczywiście karalne było, ale kto by tam wtedy się przejmował! No i właśnie taką mi właśnie ojciec kupił porządną, singerowską maszynę do szycia. A że miałam do tego dryg, to w krótkim czasie nie mogłam opędzić się od klientek. Przychodziły do mnie kobiety z całej wsi, żebym im szyła i przerabiała stare sukienki na nowszą modę…
– Ale gdzie ten kret, babciu? – Basia, trochę zniecierpliwiona, jej przerwała.
– Czekaj, zaraz będzie i kret – zaśmiała się staruszka. – No więc ja tak się wyrobiłam w tym szyciu, że nawet całkiem niezłe kreacje mi wychodziły, jak od prawdziwej krawcowej! I kiedy moja młodsza siostra wybierała się za mąż, uprosiła mnie, żebym jej suknię ślubną uszyła. Zdobyła skądś kawałek białego atłasu, ja zrobiłam szydełkiem koronki z nici, kreacja wyszła jak z żurnala. Ale że szyłam też sukienki prawie wszystkim kobietom z naszej rodziny na to weselisko, więc trochę spóźniona byłam z robotą. Na koniec zostawiłam sobie tę sukienkę panny młodej, bo nawet w noc przed ślubem mogłam ją wykończyć. Niedużo mi zostało przy niej roboty i w piątek, już pod wieczór, usiadłam do maszyny… Siedzę, chcę nawinąć nici na pierścień, otwieram maszynę, a tu pierścienia w niej nie ma!
– Jakiego znowu pierścienia, babciu? – nie rozumiała Basia.
– Widzisz, dziecko, przedwojenne singerowskie maszyny nie miały okrągłego bębenka na nici jak te teraz, współczesne, tylko taki podłużny, mosiężny pierścień, podobny w kształcie trochę do łuski pocisku – wyjaśniła babcia Halina.
Trzeba było przeszukać dwadzieścia kopców
– Pewnie gdzieś spadł? Gdzieś się potoczył? – domyśliłem się.
– A skąd! – Babcia machnęła ręką. – Na podłodze pierścienia nie było, a bez niego przecież ani rusz. Co myśmy się wtedy go naszukali, to głowa boli, ale jak kamień w wodę. Moja siostra płacze, ja też się popłakałam. Wiedziałam, że jak pierścienia nie znajdę, to chyba całą noc będę tę suknię kończyć w rękach. No ale co było robić? Już nawlekałam igłę, gdy nagle sobie przypomniałam, że przecież moja Miecia lubiła się bawić pierścieniem, błyszczał tak ładnie, podobało się to dziecku.
– Pamiętam dobrze ten drobiazg, rzeczywiście bardzo ładny był, jak ze złota – wtrąciła teściowa. – I miał taki dziwny kształt, wyglądał jak pocisk, więc ja się tak nim bawiłam, że niby strzelam do wrogów. Mało to się nasłuchałam jako dziecko tych wszystkich wojennych opowieści? I wtedy też się nim bawiłam…
– Ale jak! – przerwała jej babcia ze śmiechem. – Wiesz, Basiu, co ta twoja matka wymyśliła? Z początku to przyznać się wcale nie chciała, że go wzięła, ale jakżeśmy ją przycisnęli, to wreszcie powiedziała, że wzięła pocisk na kreta…
– Jak to na kreta? – zdumiałem się.
Każdy orze, jak może, prawda?
– Ano tamtego roku była prawdziwa plaga kretów i słyszałam, jak mój dziadek świętej pamięci mówił, że trzeba to dziadostwo powystrzelać, bo niedługo nawet krowy nie będą się miały gdzie paść, tyle kretowisk już było na łące – opowiadała teściowa. – A ja małym dzieckiem przecież byłam, chciałam jakoś pomóc, no to umyśliłam sobie, że wezmę ten błyszczący pocisk i zastrzelę nim podłego kreta. Poszłam więc na łąkę, w koszyczku elegancko pocisk ukryłam, no i zakopałam go w jednym z krecich kopczyków. Taka to sprytna dziewuszka była ta moja Miecia – śmiała się babcia Halina. – No i jak w końcu się przyznała, że go wzięła, to myśmy z dziadkiem z latarkami na łąkę poszli, szukać pierścienia w kretowisku. Trzeba było ich chyba ze dwadzieścia rozkopać, zanim znaleźliśmy pierścień. Bo przecież Miecia nie pamiętała, w którym błyskotkę ukryła.
– No to rzeczywiście niezły sposób wymyśliłaś sobie, mamo, na walkę z kretami – śmiała się Basia. – Może by go tak opatentować, pieniądze na nim zarobić?
– Naprawdę dzieciaki to mają wyobraźnię! – kręciłem głową.
Pośmialiśmy się trochę nad wyczynem mojej teściowej, babcia wyciągnęła skądś stare zdjęcia, pokazała nam małą Miecię.
– Ale wiecie, że dziwnym trafem krety po tym zdarzeniu wyniosły się z łąki – powiedziała w pewnej chwili teściowa.
– Bo już tak ją zryły, że bardziej nie można było! – pokiwała głową babcia Halinka. – Tak po prawdzie, to nie ma żadnego lekarstwa na nie, i to do dzisiaj.
Na koniec staruszka, patrząc na stare fotografie, stwierdziła, że właściwie krety to całkiem sympatyczne zwierzątka.
– A że trochę pokopią w ziemi? No cóż… Każdy orze, jak może, prawda? Bo przecież i one, małe i bezbronne, jak każde boże stworzenie mają prawo żyć tu na ziemi, obok nas, ludzi – zakończyła kreci temat babcia Halinka.