Reklama

Nigdy nie byłam mistrzynią w kamuflowaniu emocji. Mój mąż twierdzi, że każda moja myśl odbija się jak w lustrze na twarzy i może ma rację. Zwłaszcza, gdy chodziło o jego matkę. Nie umiem udawać, że jej obecność nie działa mi na nerwy. Jednak przy okazji rodzinnych obowiązków – takich jak ten – staram się trzymać fason. Bo przecież nie wypada rzucać sarkazmem, gdy wybieramy się na cmentarz. Tym razem celem była daleka ciotka, o której nikt nie słyszał od dekady. Umarła w sanatorium, zostawiła po sobie spadek w postaci porcelanowego kota i dwa srebrne pierścionki. No i oczywiście pochówek w zapomnianej części cmentarza parafialnego, gdzie nie dochodzi sygnał, a grabarz nosi gumiaki przez cały rok.

Teściowa zaciągnęła nas tam w sobotę rano. O dziewiątej. W listopadzie. Po drodze opowiadała o ciotce, jakby były nierozłączne – mimo że ostatni raz widziały się przed upadkiem muru berlińskiego. A ja siedziałam z tyłu w samochodzie, próbując oddychać przez usta, bo jej zapach – taki intensywny miks naftaliny, kadzideł i dziwnego kremu z lat 80. – rozlewał się po kabinie jak gęsta mgła. Nie potrzebowaliśmy żadnej mapy, GPS-u ani wskazówek. Zapach teściowej był jak przewodnik – unosił się za nią niczym orszak żałobny, kiedy ruszyła między groby. A my szliśmy za nią. Jak zawsze.

W teatrze rodzinnych złudzeń

– Trzy znicze wystarczą? – zapytała teściowa, wyjmując z bagażnika plastikową torbę, z której wystawały sztuczne chryzantemy i biały krzyżyk z brokatem.

– Na jeden grób? Myślę, że tak – odpowiedziałam, przyglądając się, jak torba ugina się pod ciężarem tego żałobnego asortymentu.

– To nie jest „jeden grób”, Oliwio – poprawiła mnie. – To grób naszej ciotki Walerii. Rodziny nie wybierasz.

Nie skomentowałam. Miałam na końcu języka „To dlaczego mnie wybrano do tej rodziny?”, ale ugryzłam się w język. Waleria – jak głosiła legenda – mieszkała całe życie z kotami i hodowała pelargonie na parapecie. Nawet jej pogrzeb odbył się bez udziału rodziny, bo „nikt nie zdążył dojechać”.

Skąd wiadomo, że to tutaj? – zapytał mój mąż, stojąc z rękami w kieszeniach, wyraźnie rozdrażniony faktem, że przerwał sobotnie lenistwo.

– Zapamiętałam po lewej stronie krzyż z zatartym napisem „Zdzisław” i doniczkę z plastikowym storczykiem. Zaraz, zaraz… – Teściowa ruszyła między nagrobki, a jej płaszcz w kolorze zgniłej śliwki szurał po mokrych liściach. I już jej nie było.

– Kochanie, to wszystko wygląda tak samo – mruknął mój mąż.

– Nieprawda – odpowiedziałam. – Jej zapach prowadzi nas dokładnie tam.

Zatrzymał się i spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Ty tak serio?

– Totalnie. Czuję naftalinę. Tamtędy – wskazałam ręką w lewo.

I rzeczywiście. Za chwilę usłyszeliśmy triumfalne:

– Mam! Tu jest! – krzyknęła teściowa. – Pamiętałam!

Oczywiście, że pamiętała. Ciotka Waleria mogła być jej rywalką w konkursie na najbardziej nieprzemakalną osobowość.

Walerka, kochana… przyszłam – dodała cicho, kładąc dłoń na zimnym kamieniu.

A my – jak zawsze – staliśmy z boku. Statyści w teatrze rodzinnych złudzeń.

Patrzyłam na nią z politowaniem

– Zawsze była skromna – westchnęła teściowa, przecierając palcem literki na pomniku. – Nie chciała pompy, mówiła: „Jak umrę, wystarczy znicz i dobre słowo”.

– No to dziś będzie miała aż trzy znicze i średnie słowo – mruknęłam pod nosem.

– Co powiedziałaś, Oliwio?

– Że ładny marmur. Jak na samotną staruszkę – uśmiechnęłam się słodko.

Mąż prychnął cicho.

– A kto się w końcu nią opiekował? – zapytał, siadając na betonowej ławeczce. – Bo z tego, co wiem, to chyba nie my?

– Och, nie. Jakaś sąsiadka z parteru. Basia czy Beata. Dobrze się nią zajmowała. Nawet pisała do mnie listy z sanatorium – odpowiedziała teściowa z powagą, jakby te listy były testamentem narodowym.

– Listy? Ty odpisywałaś? – dopytywałam z niezdrową ciekawością.

– Czasem. Jak miałam chwilę. Albo jak był Dzień Matki. Chociaż ona nie miała dzieci.

Ale za to miała ciebie – rzuciłam z przekąsem.

– Nie bądź niemiła – syknął mąż.

– Nie jestem. Po prostu uważam, że stawianie zniczy raz na dziesięć lat nie czyni z nas rodziny.

Teściowa spojrzała na mnie spod kapelusza z woalką, którą chyba odziedziczyła po praprababce. Była gotowa do sesji zdjęciowej na cmentarzu – cała w czerni, z torebką wielkości piekarnika.

– Może nie była twoją rodziną, ale była mi bardzo bliska... duchowo – powiedziała z dumą.

– No dobrze, to może ją trochę odgrzebiemy… to znaczy w przenośni. Czego o niej nie wiemy?

– Ponoć była zaręczona z aptekarzem, który potem zniknął w tajemniczych okolicznościach – rzuciła teściowa teatralnie.

– Jakich „tajemniczych”? – zapytałam.

Wyjechał do Kanady i przestał pisać. To wystarczy, żeby nazwać to tajemnicą, prawda?

Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Ja z politowaniem. Ona z dumą. Jak zwykle.

Ciotka miała swoje zasady

– Słyszałam też, że ciotka Waleria nosiła pistolet w torebce – dodała nagle teściowa, poprawiając pasek od swojej nieproporcjonalnie ciężkiej torby.

– Pistolet?! – zakrztusiłam się powietrzem. – Gdzie, w sanatorium?

– No nie wiem, może wtedy, jak jeszcze mieszkała sama. Mówiła, że kobieta musi być przygotowana na wszystko. Zawsze miała w torebce gaz pieprzowy, latarkę, nożyk i, ponoć, broń. Albo to była zabawka. Trudno powiedzieć.

– No super, czyli była gotowa zarówno na włamywacza, jak i na apokalipsę zombie – skomentowałam, rozglądając się po pustym cmentarzu.

– Może przesadzała, ale miała swoje powody. Kiedyś ktoś próbował ją okraść – kontynuowała teściowa. – A ona wykręciła mu rękę i zaciągnęła na komisariat. Sama. W kapciach.

– Co ty mówisz?! – Mój mąż zerwał się z ławki. – Naprawdę?!

– No przecież mówię.

– Czyli… była silna, samotna i niebezpieczna? – zadałam, unosząc brwi.

– Tak. I z klasą. Miała swoje zasady. Nie przyjmowała prezentów od mężczyzn, nie jadała nic z puszki i nie nosiła poliestru – wymieniała z podziwem teściowa.

– Czyli wszystko, czego ty się wyrzekłaś, mamo – wtrącił mój mąż, patrząc na jej błyszczącą pelerynę, która wyraźnie nie znała naturalnych włókien.

– Ja… – teściowa aż się zacięła. – Ja żyję w nowoczesnych czasach. Waleria żyła w epoce zasad.

– I pistoletów – przypomniałam.

– I samotności – dodała cicho teściowa. – Do końca życia.

Zapadła cisza. A potem... zaczął padać deszcz. Nie ulewa, nie burza. Tylko taki delikatny, listopadowy kapuśniaczek. Jakby sama Waleria mówiła: „Starczy tych wspominek. Wracajcie do siebie”.

Teściowa nas zaskoczyła

– No to co, wracamy? – zapytałam, poprawiając kaptur. Deszcz z minuty na minutę stawał się bardziej upierdliwy niż nostalgiczny.

– Poczekajcie jeszcze chwilę – rzuciła teściowa. – Chcę chwilę pomyśleć.

– Serio? Pomyśleć? W listopadzie? Na cmentarzu? W deszczu? – wyliczałam, zamaszyście wycierając okulary rękawem.

– Może to jej jedyni goście od lat. Pozwól jej pomilczeć – odparł mąż, zerkając na telefon. Pewnie sprawdzał, czy mecz się jeszcze nie zaczął.

– Jeśli jeszcze chwila, to ja się przespaceruję. Może znajdę miejsce na moje własne przyszłe lokum – mruknęłam, idąc kilka kroków w bok.

Oliwia, to niestosowne – rzuciła teściowa przez ramię.

– Dlaczego? Wolę zaplanować z wyprzedzeniem. Może za drzewem, żeby mieć trochę cienia.

– Ty się śmiejesz, a ja kiedyś wykupiłam miejsce obok Walerii – powiedziała nagle, jakby mimochodem.

Zatrzymałam się.

– Przepraszam… co?

– No, miejsce na grób. Tu, z boku. Patrz – wskazała dłonią obok tabliczki z imieniem ciotki. – Stare małżeństwo się wycofało, bo się pogodzili z dziećmi i przenieśli gdzie indziej.

A ty… to kupiłaś? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Oczywiście. Tu spokojnie. Blisko do wejścia. No i nie mam złudzeń – jestem sama. Przynajmniej będę miała z kim pogadać po śmierci.

Zamrugałam.

– Mamo… – powiedział mój mąż, nagle miękko, jakby pierwszy raz dostrzegł w niej kobietę, a nie generała z torebką.

– Co? Nie mam prawa pomyśleć o sobie?

Staliśmy tak i nagle cała moja złośliwość wyparowała. W tym milczeniu było coś więcej niż nostalgia. Było przygotowanie się na koniec.

Nie jest taka straszna

– Nie powiedziałaś o tym wcześniej – odezwał się mój mąż po dłuższej chwili ciszy. – O tym miejscu.

– A po co? I tak byście się śmiali. A może nawet kłócili, że „nie pora na takie tematy”.

– Trochę racji ma – mruknęłam. – No bo serio, kto sobie kupuje miejsce obok zmarłej ciotki?

– Ja – odparła spokojnie. – Bo wiem, że nikt się nie pokłóci po mojej śmierci. Nie będzie walki o miejsce, o krzyżyk, o to, czy trumna ma być dębowa. Chcę mieć to z głowy.

Mąż odchrząknął, jakby coś stanęło mu w gardle.

Ale przecież… masz nas.

– Mam – przytaknęła. – Ale wy macie też swoje życie. I może kiedyś dzieci. A ja już jestem „matką”. „Teściową”. Etap zamknięty. Ja wiem, na czym stoję.

Nie umiałam się odezwać. Ten dzień miał być groteskową wycieczką wśród chryzantem. A tu nagle takie wyznanie.

– Chciałabyś, żebyśmy częściej cię odwiedzali? – zapytałam cicho.

– Nie trzeba. Ale… fajnie, jak człowiek wie, że komuś zależy. Choćby trochę.

I wtedy mój mąż zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Ujął matkę pod ramię, delikatnie, jakby była z porcelany.

– Chodźmy już. W domu zrobię ci herbatę. Z cytryną, jak lubisz.

– Bez cukru – przypomniała.

– Bez cukru – powtórzył z uśmiechem.

Stałam chwilę w miejscu, patrząc na nich. A potem ruszyłam za nimi. Nie mówiliśmy już nic. Grób ciotki Walerii został za nami – z trzema zniczami i plastikiem z napisem „Na zawsze w naszych sercach”. Pierwszy raz od lat pomyślałam, że może teściowa nie jest taka straszna. Może jest po prostu… człowiekiem.

Coś poukładało się na nowo

W drodze powrotnej nie grało radio. Nikt nie wciskał przycisku, nikt nie szukał stacji z przebojami. Siedzieliśmy w ciszy – tej, która nie krępuje, tylko otula. Jakby deszcz, zapach naftaliny i samotny grób ciotki poukładały coś między nami na nowo.

– Może wyskoczymy w przyszłym tygodniu na cmentarz do mojego taty – rzucił mąż, skręcając na naszą ulicę. – Tak, bez okazji.

– W listopadzie jeszcze? – zapytałam, ale już nie z przekąsem.

– A czemu nie?

– Dobrze – zgodziłam się po chwili. – Możemy też do mojej babci podjechać. Leży niedaleko.

Teściowa nie odezwała się ani słowem. Spojrzałam w lusterko – siedziała z zamkniętymi oczami. Pomyślałam przez chwilę, że zasnęła, ale nie. Po prostu chłonęła tę chwilę. Jakby robiła w głowie zapis: „Nieczęsto się zdarza. Zapamiętać”. Kiedy dotarliśmy pod blok, wysiadła pierwsza.

– Dziękuję – powiedziała cicho, zamykając drzwi.

– Za co? – zapytałam.

– Za to, że nie zawsze jesteście tacy złośliwi, jak mi się wydaje.

Zamrugałam.

– Nie ma za co. To była… ciekawa wycieczka.

– Czasem trzeba odwiedzić zmarłych, żeby coś o żywych zrozumieć – rzuciła i ruszyła do klatki schodowej.

Patrzyliśmy za nią chwilę w milczeniu.

– Ej… – powiedziałam do męża. – Jak umrę pierwsza, nie zakopuj mnie koło niej.

– Spokojnie – uśmiechnął się. – Ty mnie przeżyjesz.

– Wątpię. Ale jeśli nie, to przynajmniej postaw normalny znicz. Bez kiczowatego brokatu.

Roześmiał się i odpalił silnik.

Oliwia, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama