Reklama

Kiedy teściowa zmarła, oprócz żalu i pustki, zostawiła po sobie też zeszyt z przepisami. Okazało się, że zabrakło w nim jednej kartki. Tylko jednej! Tej z recepturą na ciasto na pierogi, które od lat pojawiały się na naszym stole w święta, na imieniny, chrzciny i wszystkie ważniejsze imprezy rodzinne. Tylko ona umiała je zrobić tak, że ciasto było cienkie, ale się nie rwało. W środku farsz był przepyszny, ale to ciasto! Próbowałam, naprawdę próbowałam. Z mężem. Z ciotką z Podlasia. Z sąsiadką, co była kiedyś w sanepidzie. I nic. Wszyscy mówią, że przepis musiała zabrać do grobu. Ja twierdzę, że zrobiła to złośliwie.

Próbowałam wszystkiego

– Może to był zwykły przepis? Mąka, woda, jajko… Coś ci się musiało pomylić – powiedział mój mąż, siorbiąc kawę.

– Zwykły? A te pierogi twojej mamy to było coś wspaniałego. Jakby ręka Matki Boskiej ciasto zagniatała – prychnęłam i wytarłam dłonie o fartuch.

Staliśmy w kuchni już trzecią godzinę. Miałam na stole trzy różne wałki, dwie miski i sześć typów mąki.

Może zapomniałaś dodać oleju?

– Dodawałam. W jednej wersji dałam nawet masło, w drugiej smalec, bo kiedyś wspominała, że „za Niemca” tylko na smalcu się robiło. I co? Jeden wielki zakalec. Jakby człowiek pieroga z gumy gryzł.

Mąż wzruszył ramionami.

– A może ona sama już nie pamiętała, co tam dawała? Może to był przypadek?

Nie bluźnij – spojrzałam na niego z wyrzutem. – Twoja matka przypadków nie uznawała.

Milczał chwilę, po czym wyjął telefon.

Może Halina coś wie. W końcu przez lata jej pomagała przy świętach.

– Dzwoniłeś już do niej. Powiedziała, że teściowa kazała jej „odwracać wzrok, jak zagniatała”. No to odwracała.

Złośliwa była – podsumował.

– Do samego końca. I jeszcze po.

Spojrzeliśmy po sobie i zamilkliśmy. Przepisu dalej nie było, a ciasto w misce znowu się kleiło jak plastelina po trzech latach w szufladzie.

– Wiesz co? Może trzeba będzie iść do jasnowidza – mruknęłam.

Mąż nie zaprzeczył.

Ręce mi drżały z emocji

Dwa tygodnie później, między jednym a drugim praniem, znalazłam zeszyt. Leżał w szufladzie z bielizną pościelową w starej szafie u teściowej. Taki zwykły, szkolny, w kratkę.

– Kazik! – zawołałam go z dołu. – Chodź tu na moment!

– Znowu? – jęknął. – Przecież wczoraj nosiłem ci komodę.

– Nie marudź, znalazłam coś!

Przyszedł, jeszcze w kapciach i z gazetą pod pachą. Podałam mu zeszyt. Ręce mi drżały z emocji.

– To jej pismo – powiedział, przyglądając się literom. – I nawet tu pisze: „pierogi – wersja ostateczna”. No widzisz?! Mówiłem, że nie zabrała do grobu!

– No właśnie nie mówiłeś – warknęłam. – Ty mówiłeś, że to był przypadek i że może miała sklerozę.

– Dobrze, dobrze, nie czepiaj się teraz.

Przysiedliśmy na starym tapczanie i zaczęliśmy czytać.

– „1 kg mąki… jajko… gorąca woda…” – czytał Kazik. – Toż to samo co wszędzie!

– Czekaj, dalej jest dopisek: „mąkę przesiać, ale nie byle jak – trzy razy. Wodę gotować z liściem laurowym i zielem, żeby była pachnąca. Zagniatać w chustce lnianej, nie ręką, bo ciepło dłoni psuje strukturę…”

Spojrzeliśmy na siebie zdumieni.

– No to nie dziwota, że nie wychodziły – mruknął mąż. – Przecież to jak obrzęd.

– Ja ci mówiłam, że ona z tego zrobiła rytuał. Chustka lniana… Matko jedyna, kto teraz ma chustki?

– Ja mam. Zostały po niej. Leżą w szafie z ręcznikami.

Zrobiło się cicho. Jakby teściowa rzeczywiście była z nami.

Wyrabiałam ciasto w ciszy

Weszliśmy do kuchni jak do laboratorium. Ja z zeszytem pod pachą, Kazik z chustką lnianą, którą wyjął jak relikwię.

Trochę śmierdzi naftaliną – skrzywił się.

– Może tak ma być.

Zaczęłam od przesiewania mąki. Trzy razy, przez to samo sitko.

– „Gorąca woda z zielem i liściem” – mruknęłam, czytając z zeszytu. – Przecież to brzmi jak eliksir.

– Mówiłem ci, że to był obrzęd. – Kazik nalał wody do garnka. – Daj te przyprawy. O, tu liść… i trochę ziela.

– Tylko nie za dużo. Ma być „pachnąca”, ale nie jak zupa grochowa.

Kazik raz po raz próbował coś „ulepszyć”, ale go pacnęłam w łokieć.

Trzymaj się przepisu, Einsteinie.

Kiedy przyszedł czas na zagniatanie, rozłożyłam chustkę na stole.

– No i co teraz? Mam przez to ugniatać?

– Nie. Masz zawinąć ciasto w chustkę i zagniatać przez materiał – powiedział Kazik z powagą. – Tak pisało.

Zawinęłam. Wyrabiałam ciasto w ciszy z zamkniętymi oczami.

Czuję, że coś się zmienia – wyszeptałam.

– To brzmi trochę jak opętanie – zauważył mąż.

Po chwili rozwinęliśmy chustkę. Ciasto wyglądało… inaczej. Elastyczne, błyszczące. Jakby się samo chciało lepić.

– No to co, lepimy?

– Lepimy. Tylko bez farszu z soczewicy, błagam. Ma być jak dawniej – powiedział Kazik.

– Jak u mamy?

– Jak u mamy.

Pracowałam w skupieniu

W kuchni unosił się znajomy zapach.

– Ugotujmy najpierw tylko kilka – zaproponowałam. – Na próbę.

– No co ty, jak wyjdą, to będzie cud – Kazik już szykował duży gar.

– A jak nie wyjdą, to i tak ktoś będzie musiał wszystko zjeść.

Wrzuciliśmy pierwsze pięć pierogów do wrzątku. Kazik nawet włączył stoper w telefonie.

– Teściowa zawsze mówiła: „trzy minuty ani sekundy dłużej”.

– A potem jeszcze je podsmażała – dodałam. – Z masełkiem.

– I cebulką.

– I miłością – powiedzieliśmy jednocześnie.

Kiedy wyjęłam je łyżką cedzakową, wyglądały… prawie jak kiedyś. Trochę mniej błyszczące, ale już blisko. Kazik poszedł po patelnię, a ja pokroiłam cebulkę. Byliśmy tak skupieni, że milczeliśmy jak mnisi. Usiedliśmy przy stole. Po jednym pierogu na talerzu. Kazik polał je roztopionym masłem z cebulą.

– No to… na zdrowie – powiedział, podnosząc widelec.

– Czekaj! – zatrzymałam go. – Musimy je zjeść w ciszy. Pamiętasz, jak mama mawiała: „pierogi się smakują, a nie gadają”.

Zaczynam się bać, że w ciebie wstąpiła.

Wzięliśmy po kęsie. Żuliśmy w milczeniu. Nie patrzyliśmy na siebie.

No i?

– Malwina…

– Mhm?

To jest to. Naprawdę jest to.

Poczułam, że łzy napływają mi do oczu.

– Kazik… odtworzyliśmy jej pierogi.

– A może one przypomniały nam, że ona tu dalej jest. W kuchni.

Spojrzeliśmy na siebie. I na gar z kolejnymi pięćdziesięcioma pierogami.

– Jemy?

– Jemy.

Czułam dumę

Na Wigilię zaprosiłam wszystkich. Kazik był przeciwny.

Za dużo roboty. Poza tym, po wigilii czeka nas sprzątanie.

– W tym roku mamy asa w rękawie – odparłam. – Pierogi. Te pierogi.

Przez trzy dni z rzędu lepiłam pierogi z Kazikiem, córką i synem. Ostatniego dnia po dziesięciu godzinach staliśmy przy stole z oczami jak guziki, ale szczęśliwi. Zamroziliśmy je w trzech partiach. W Wigilię stół wyglądał jak z katalogu. Obrus wykrochmalony, serwetki w choinki, sianko pod talerzami. I ciotka Wiesia w odświętnym berecie.

–Dziecko, to ty wszystko sama? – zapytała, poprawiając korale.

– A kto jak nie ja? – odparłam, podsuwając jej barszcz.

A pierogi też?

– Takie, jak robiła mama Kazika – powiedziałam z dumą.

Wszyscy spojrzeli z niedowierzaniem.

– Teściowa? – zapytał szwagier. – Tego się nie da podrobić. Ona je chyba chrzciła święconą wodą.

Kazik tylko się uśmiechnął. Podałam pierogi. Gorące, pachnące, polane złotym masłem z cebulką. Wszyscy zamilkli. Widelce poszły w ruch. Czas się zatrzymał.

– No ja nie wiem, co ty tu zrobiłaś… – mruknęła Wiesia, przełykając – …ale to jest dokładnie ten smak.

– Jak za dzieciaka – dodał ktoś z końca stołu.

Kazik spojrzał na mnie ukradkiem i uśmiechnął się szeroko. Znałam ten uśmiech. To był uśmiech dumy.

– Twoja teściowa chyba się w grobie przewraca… ale z radości.

Spojrzałam w górę, jakby tam miała siedzieć na chmurce.

– Może w końcu mi wybaczyła, że dałam do zupy kostkę rosołową w ’97.

Strzegłam sekretu

Po Wigilii zeszyt schowałam do kuchennej szuflady. Kazik zaproponował, żeby zeskanować przepis.

– Co jak kiedyś się zaplami barszczem?

– Albo jak wnuki zrobią z tego zeszyt do techniki – dodałam.

– Albo jak się spalą… – Kazik zawiesił głos.

– No właśnie. To może zróbmy z tego rodzinne dziedzictwo. Zeszyt teściowej. Przekazywany z pokolenia na pokolenie.

Kazik się zaśmiał, ale widziałam wzruszenie w jego oczach. Wtedy zrozumiałam: to nie chodziło tylko o ciasto. Chodziło o to, że w końcu – po tylu latach – czuliśmy, że nie wszystko zabrał czas. Kilka dni po świętach zadzwoniła do mnie kuzynka Kazika.

– Malwina, słuchaj… podobno odtworzyłaś ten przepis?

– A kto ci tak powiedział?

– Ciocia Wiesia. Mówiła, że aż się popłakała przy stole.

– No, bo chyba coś jej do oka wpadło – mruknęłam.

– Nie bądź złośliwa. Możesz mi wysłać ten przepis?

Zamilkłam. W końcu odpowiedziałam:

– Nie, ale możesz przyjechać i ulepimy je razem.

Bo pewnych rzeczy nie wysyła się mailem. Trzeba je przeżyć. Jak rodzinną opowieść, którą się opowiada tylko przy stole. A pierogi? Wyszły znowu. I znowu. I jeszcze raz. Teraz już wiem, że się nie zgubią. Nie, póki ja żyję.

Malwina, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama