„Teściowa zabrała ze sobą do grobu przepis na ciasto na pierogi. Nikt w rodzinie nie potrafił odtworzyć tego smaku”
„Dwa tygodnie później, między jednym a drugim praniem, znalazłam zeszyt. Leżał w szufladzie z bielizną pościelową w starej szafie u teściowej. Taki zwykły, szkolny, w kratkę”.

- Redakcja
Kiedy teściowa zmarła, oprócz żalu i pustki, zostawiła po sobie też zeszyt z przepisami. Okazało się, że zabrakło w nim jednej kartki. Tylko jednej! Tej z recepturą na ciasto na pierogi, które od lat pojawiały się na naszym stole w święta, na imieniny, chrzciny i wszystkie ważniejsze imprezy rodzinne. Tylko ona umiała je zrobić tak, że ciasto było cienkie, ale się nie rwało. W środku farsz był przepyszny, ale to ciasto! Próbowałam, naprawdę próbowałam. Z mężem. Z ciotką z Podlasia. Z sąsiadką, co była kiedyś w sanepidzie. I nic. Wszyscy mówią, że przepis musiała zabrać do grobu. Ja twierdzę, że zrobiła to złośliwie.
Próbowałam wszystkiego
– Może to był zwykły przepis? Mąka, woda, jajko… Coś ci się musiało pomylić – powiedział mój mąż, siorbiąc kawę.
– Zwykły? A te pierogi twojej mamy to było coś wspaniałego. Jakby ręka Matki Boskiej ciasto zagniatała – prychnęłam i wytarłam dłonie o fartuch.
Staliśmy w kuchni już trzecią godzinę. Miałam na stole trzy różne wałki, dwie miski i sześć typów mąki.
– Może zapomniałaś dodać oleju?
– Dodawałam. W jednej wersji dałam nawet masło, w drugiej smalec, bo kiedyś wspominała, że „za Niemca” tylko na smalcu się robiło. I co? Jeden wielki zakalec. Jakby człowiek pieroga z gumy gryzł.
Mąż wzruszył ramionami.
– A może ona sama już nie pamiętała, co tam dawała? Może to był przypadek?
– Nie bluźnij – spojrzałam na niego z wyrzutem. – Twoja matka przypadków nie uznawała.
Milczał chwilę, po czym wyjął telefon.
– Może Halina coś wie. W końcu przez lata jej pomagała przy świętach.
– Dzwoniłeś już do niej. Powiedziała, że teściowa kazała jej „odwracać wzrok, jak zagniatała”. No to odwracała.
– Złośliwa była – podsumował.
– Do samego końca. I jeszcze po.
Spojrzeliśmy po sobie i zamilkliśmy. Przepisu dalej nie było, a ciasto w misce znowu się kleiło jak plastelina po trzech latach w szufladzie.
– Wiesz co? Może trzeba będzie iść do jasnowidza – mruknęłam.
Mąż nie zaprzeczył.
Ręce mi drżały z emocji
Dwa tygodnie później, między jednym a drugim praniem, znalazłam zeszyt. Leżał w szufladzie z bielizną pościelową w starej szafie u teściowej. Taki zwykły, szkolny, w kratkę.
– Kazik! – zawołałam go z dołu. – Chodź tu na moment!
– Znowu? – jęknął. – Przecież wczoraj nosiłem ci komodę.
– Nie marudź, znalazłam coś!
Przyszedł, jeszcze w kapciach i z gazetą pod pachą. Podałam mu zeszyt. Ręce mi drżały z emocji.
– To jej pismo – powiedział, przyglądając się literom. – I nawet tu pisze: „pierogi – wersja ostateczna”. No widzisz?! Mówiłem, że nie zabrała do grobu!
– No właśnie nie mówiłeś – warknęłam. – Ty mówiłeś, że to był przypadek i że może miała sklerozę.
– Dobrze, dobrze, nie czepiaj się teraz.
Przysiedliśmy na starym tapczanie i zaczęliśmy czytać.
– „1 kg mąki… jajko… gorąca woda…” – czytał Kazik. – Toż to samo co wszędzie!
– Czekaj, dalej jest dopisek: „mąkę przesiać, ale nie byle jak – trzy razy. Wodę gotować z liściem laurowym i zielem, żeby była pachnąca. Zagniatać w chustce lnianej, nie ręką, bo ciepło dłoni psuje strukturę…”
Spojrzeliśmy na siebie zdumieni.
– No to nie dziwota, że nie wychodziły – mruknął mąż. – Przecież to jak obrzęd.
– Ja ci mówiłam, że ona z tego zrobiła rytuał. Chustka lniana… Matko jedyna, kto teraz ma chustki?
– Ja mam. Zostały po niej. Leżą w szafie z ręcznikami.
Zrobiło się cicho. Jakby teściowa rzeczywiście była z nami.
Wyrabiałam ciasto w ciszy
Weszliśmy do kuchni jak do laboratorium. Ja z zeszytem pod pachą, Kazik z chustką lnianą, którą wyjął jak relikwię.
– Trochę śmierdzi naftaliną – skrzywił się.
– Może tak ma być.
Zaczęłam od przesiewania mąki. Trzy razy, przez to samo sitko.
– „Gorąca woda z zielem i liściem” – mruknęłam, czytając z zeszytu. – Przecież to brzmi jak eliksir.
– Mówiłem ci, że to był obrzęd. – Kazik nalał wody do garnka. – Daj te przyprawy. O, tu liść… i trochę ziela.
– Tylko nie za dużo. Ma być „pachnąca”, ale nie jak zupa grochowa.
Kazik raz po raz próbował coś „ulepszyć”, ale go pacnęłam w łokieć.
– Trzymaj się przepisu, Einsteinie.
Kiedy przyszedł czas na zagniatanie, rozłożyłam chustkę na stole.
– No i co teraz? Mam przez to ugniatać?
– Nie. Masz zawinąć ciasto w chustkę i zagniatać przez materiał – powiedział Kazik z powagą. – Tak pisało.
Zawinęłam. Wyrabiałam ciasto w ciszy z zamkniętymi oczami.
– Czuję, że coś się zmienia – wyszeptałam.
– To brzmi trochę jak opętanie – zauważył mąż.
Po chwili rozwinęliśmy chustkę. Ciasto wyglądało… inaczej. Elastyczne, błyszczące. Jakby się samo chciało lepić.
– No to co, lepimy?
– Lepimy. Tylko bez farszu z soczewicy, błagam. Ma być jak dawniej – powiedział Kazik.
– Jak u mamy?
– Jak u mamy.
Pracowałam w skupieniu
W kuchni unosił się znajomy zapach.
– Ugotujmy najpierw tylko kilka – zaproponowałam. – Na próbę.
– No co ty, jak wyjdą, to będzie cud – Kazik już szykował duży gar.
– A jak nie wyjdą, to i tak ktoś będzie musiał wszystko zjeść.
Wrzuciliśmy pierwsze pięć pierogów do wrzątku. Kazik nawet włączył stoper w telefonie.
– Teściowa zawsze mówiła: „trzy minuty ani sekundy dłużej”.
– A potem jeszcze je podsmażała – dodałam. – Z masełkiem.
– I cebulką.
– I miłością – powiedzieliśmy jednocześnie.
Kiedy wyjęłam je łyżką cedzakową, wyglądały… prawie jak kiedyś. Trochę mniej błyszczące, ale już blisko. Kazik poszedł po patelnię, a ja pokroiłam cebulkę. Byliśmy tak skupieni, że milczeliśmy jak mnisi. Usiedliśmy przy stole. Po jednym pierogu na talerzu. Kazik polał je roztopionym masłem z cebulą.
– No to… na zdrowie – powiedział, podnosząc widelec.
– Czekaj! – zatrzymałam go. – Musimy je zjeść w ciszy. Pamiętasz, jak mama mawiała: „pierogi się smakują, a nie gadają”.
– Zaczynam się bać, że w ciebie wstąpiła.
Wzięliśmy po kęsie. Żuliśmy w milczeniu. Nie patrzyliśmy na siebie.
– No i?
– Malwina…
– Mhm?
– To jest to. Naprawdę jest to.
Poczułam, że łzy napływają mi do oczu.
– Kazik… odtworzyliśmy jej pierogi.
– A może one przypomniały nam, że ona tu dalej jest. W kuchni.
Spojrzeliśmy na siebie. I na gar z kolejnymi pięćdziesięcioma pierogami.
– Jemy?
– Jemy.
Czułam dumę
Na Wigilię zaprosiłam wszystkich. Kazik był przeciwny.
– Za dużo roboty. Poza tym, po wigilii czeka nas sprzątanie.
– W tym roku mamy asa w rękawie – odparłam. – Pierogi. Te pierogi.
Przez trzy dni z rzędu lepiłam pierogi z Kazikiem, córką i synem. Ostatniego dnia po dziesięciu godzinach staliśmy przy stole z oczami jak guziki, ale szczęśliwi. Zamroziliśmy je w trzech partiach. W Wigilię stół wyglądał jak z katalogu. Obrus wykrochmalony, serwetki w choinki, sianko pod talerzami. I ciotka Wiesia w odświętnym berecie.
–Dziecko, to ty wszystko sama? – zapytała, poprawiając korale.
– A kto jak nie ja? – odparłam, podsuwając jej barszcz.
– A pierogi też?
– Takie, jak robiła mama Kazika – powiedziałam z dumą.
Wszyscy spojrzeli z niedowierzaniem.
– Teściowa? – zapytał szwagier. – Tego się nie da podrobić. Ona je chyba chrzciła święconą wodą.
Kazik tylko się uśmiechnął. Podałam pierogi. Gorące, pachnące, polane złotym masłem z cebulką. Wszyscy zamilkli. Widelce poszły w ruch. Czas się zatrzymał.
– No ja nie wiem, co ty tu zrobiłaś… – mruknęła Wiesia, przełykając – …ale to jest dokładnie ten smak.
– Jak za dzieciaka – dodał ktoś z końca stołu.
Kazik spojrzał na mnie ukradkiem i uśmiechnął się szeroko. Znałam ten uśmiech. To był uśmiech dumy.
– Twoja teściowa chyba się w grobie przewraca… ale z radości.
Spojrzałam w górę, jakby tam miała siedzieć na chmurce.
– Może w końcu mi wybaczyła, że dałam do zupy kostkę rosołową w ’97.
Strzegłam sekretu
Po Wigilii zeszyt schowałam do kuchennej szuflady. Kazik zaproponował, żeby zeskanować przepis.
– Co jak kiedyś się zaplami barszczem?
– Albo jak wnuki zrobią z tego zeszyt do techniki – dodałam.
– Albo jak się spalą… – Kazik zawiesił głos.
– No właśnie. To może zróbmy z tego rodzinne dziedzictwo. Zeszyt teściowej. Przekazywany z pokolenia na pokolenie.
Kazik się zaśmiał, ale widziałam wzruszenie w jego oczach. Wtedy zrozumiałam: to nie chodziło tylko o ciasto. Chodziło o to, że w końcu – po tylu latach – czuliśmy, że nie wszystko zabrał czas. Kilka dni po świętach zadzwoniła do mnie kuzynka Kazika.
– Malwina, słuchaj… podobno odtworzyłaś ten przepis?
– A kto ci tak powiedział?
– Ciocia Wiesia. Mówiła, że aż się popłakała przy stole.
– No, bo chyba coś jej do oka wpadło – mruknęłam.
– Nie bądź złośliwa. Możesz mi wysłać ten przepis?
Zamilkłam. W końcu odpowiedziałam:
– Nie, ale możesz przyjechać i ulepimy je razem.
Bo pewnych rzeczy nie wysyła się mailem. Trzeba je przeżyć. Jak rodzinną opowieść, którą się opowiada tylko przy stole. A pierogi? Wyszły znowu. I znowu. I jeszcze raz. Teraz już wiem, że się nie zgubią. Nie, póki ja żyję.
Malwina, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż z teściem zniszczyli mi całą magię świąt. Zamiast rodzinnego ciepła, czułam się jak aktorka w słabym spektaklu”
- „Dałam synowej drogi krem BB pod choinkę, a ona wyrzuciła go do śmieci. Po takiej zniewadze nie pozostałam jej dłużna”
- „Synowa traktuje mnie jak bankomat. Oczekuje, że kupię wnukom prezenty za całą emeryturę i będę się miło uśmiechać”