Reklama

W moim świecie wszystko miało swoje miejsce. Biel kuchennych kafelków współgrała z zasłonami – dokładnie wyprasowanymi, rozwieszonymi w idealnej symetrii. Odkurzacz stał w szafce gospodarczej, zawsze opróżniony, bo nienawidziłam zapachu kurzu. Nawet przyprawy na półce były ustawione alfabetycznie. Moje życie – uporządkowane, spokojne – wyglądało idealnie. Dla kogo to wszystko? Sama nie wiem. Może dla mamy, dla znajomych z pracy, może dla tego głosu w mojej głowie, który krzyczał, że trzeba być... normalną. Żoną. Pracownicą. Kobietą bez skazy.

Reklama

Zamknęłam się w tym idealnym pudełku, jak w gablocie muzealnej. Nikt nie widział, co we mnie siedzi, a ja nikomu nie pozwalałam nawet zajrzeć przez szybkę. Nosiłam subtelny makijaż, ale zawsze staranny. Mówiłam to, co wypada. Nie przeklinałam. Umiałam słuchać, choć rzadko mówiłam, co naprawdę myślę. Nawet Marek, mój mąż, widział tylko połowę mnie – tę, którą chciałam mu pokazać.

Ale był element, którego nie potrafiłam wpasować w ten idealny obrazek. Teściowa. Halina. Matka mojego męża. Uosobienie wszystkiego, czego się wstydziłam. Wsiowa krzykliwość, cekiny, rozdeptane klapki, i to jej "kochanie" wypowiadane z miękkim akcentem, który wbijał się w moje uszy jak zardzewiały kolczyk.

Najgorsze było to, że ona niczego złego nie robiła. Nie biła dzieci. Nie piła. Nie poniżała nikogo. Ona po prostu... była sobą. Ale ja nie umiałam jej znieść. Zawsze się spinałam, kiedy miała przyjechać. I zawsze, jak tylko odjeżdżała, wycierałam po niej każdą filiżankę, jakby zacierając ślady jej obecności.

Nie potrafiłam zrozumieć tej odrazy. Czułam się przez nią podle. Czasami – po nocach – myślałam: może coś ze mną jest nie tak? Ale rankiem nakładałam korektor pod oczy i dalej grałam kobietę z klasą. Może to ja byłam nienormalna?

Nie chciałam jej widzieć

W czwartek zadzwoniła do mnie Halina. Zawsze dzwoniła z informacją, nigdy z zapytaniem.

– Natalka, kochanie, ja jutro będę u was po południu. Mam dla was parę przetworów, trochę serka od sąsiadki i ciasto drożdżowe. Takie, jak Marek lubi.

Wysłuchałam w milczeniu. Nie pytała, czy może przyjechać. Nie zapytała, czy mamy jakieś plany. Po prostu oznajmiła. Tak jakby była u siebie. Odłożyłam słuchawkę i przez chwilę wpatrywałam się w pustą ścianę. Zrobiło mi się duszno. Wiedziałam, że muszę coś wymyślić, bo nie zniosę kolejnego popołudnia, kiedy sąsiadka z naprzeciwka zobaczy Halinę na klatce schodowej w tej jej jaskrawej kurteczce i z reklamówką z jakimś żenującym napisem.

W piątek wróciłam z pracy trochę później. Nie spieszyłam się do domu. Marek miał dyżur do późna, więc byłam sama. Usiadłam przy stole z filiżanką kawy i przez chwilę łudziłam się, że może zapomni, może coś jej wypadnie. Ale w końcu zadzwonił domofon. Zamarłam. Wiedziałam, że to ona. Wyłączyłam światło i zgasiłam lampkę w salonie. Wszystko po cichu, jakby mnie nie było. Domofon zadzwonił jeszcze raz. Potem trzeci.

Po pięciu minutach usłyszałam stukanie do drzwi. Zerknęłam przez wizjer. Halina stała tam z dużą torbą i jakimś zawiniątkiem pod pachą. Miała na sobie tę samą różową kurtkę, której tak nie znosiłam, i pantofle, które wyglądały jak z lumpeksu. Stała z lekkim uśmiechem i wyglądała, jakby się naprawdę cieszyła, że nas odwiedza. Po chwili z mieszkania obok wyszła sąsiadka.

– Dzień dobry pani – powiedziała Halina z tym swoim przyjaznym tonem. – Ja do syna, ale chyba nikogo nie ma. Chyba że się pomyliłam?

Sąsiadka spojrzała na moje drzwi i miałam wrażenie, że dostrzegłam w jej oczach cień zrozumienia. A może tylko mi się tak wydawało. W każdym razie wzruszyła ramionami i szybko weszła do swojego mieszkania. A teściowa nadal stała. Przeszła się kawałek w jedną stronę, potem wróciła. Usiadła na schodku. Wyjęła coś z torby, chyba kawałek ciasta, i odłamała sobie kęs. Potem schowała je z powrotem. Siedziała tak jeszcze długo. W końcu wstała, przeciągnęła się, rozejrzała i z wolna odeszła.

Czekałam jeszcze dziesięć minut, zanim podeszłam do drzwi i upewniłam się, że na pewno zniknęła. Wróciłam do kuchni. Na stole stygła niedopita kawa. A we mnie nie było już ulgi – tylko dziwna pustka i niepokój.

Prawda wyszła na jaw

Marek wrócił późnym wieczorem. Zdjął buty, odwiesił kurtkę, ale nie pocałował mnie jak zwykle. W kuchni nalał sobie wody i usiadł przy stole bez słowa. Patrzył przed siebie. Poczułam napięcie, którego nie umiałam nazwać.

– Coś się stało? – zapytałam, choć znałam już odpowiedź.

– Widziałem wszystko. Monitoring – powiedział cicho, ale bardzo wyraźnie.

Nie odezwałam się. Poczułam, jak robi mi się gorąco, jakby ktoś mnie przyłapał na kradzieży.

– Mama czekała pod klatką ponad godzinę. Patrzyła w nasze okno. Jadła ciasto na schodach. Czekała, aż ją wpuścisz.

Chciałam coś powiedzieć. Wyjaśnić. Skłamać. Ale nic nie przeszło mi przez gardło.

Dlaczego to zrobiłaś?

– Nie wiem... Nie chciałam się z nią widzieć.

Marek wstał. Wziął szklankę, odstawił do zlewu. Potem spojrzał na mnie z taką obojętnością, że aż zabolało.

– Nie wiem, kim ty jesteś – powiedział i wyszedł z kuchni.

Od tego dnia przestał mówić do mnie „kochanie”. Nie mówił też „żona”. Byłam już tylko „ty”.

Tak mnie wychowano

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, słysząc jak Marek w sąsiednim pokoju kaszle i przekłada poduszkę. W ciszy, która między nami zapadła, wyraźnie wracały mi do głowy zdania, których dawno nie słyszałam, ale które znałam na pamięć.

– Jak się pokazujesz, tak cię będą traktować – mówiła moja matka, prostując mi kołnierzyk w szkole podstawowej.

– Ludzie patrzą, dziecko. Masz być porządna – dodawała, poprawiając mi grzywkę.

Wychowałam się w mieszkaniu, gdzie z dywanu odkurzało się linie od ściany do ściany, a goście zawsze dostawali najlepsze filiżanki, choć sami piliśmy z obtłuczonych kubków. Byłam uczona, że trzeba dobrze wyglądać, ładnie mówić, nie wystawiać się na śmieszność. Wstyd był czymś, czego należało unikać za wszelką cenę. Lepiej skłamać niż się skompromitować.

Pamiętam, że kiedyś przyprowadziłam do domu koleżankę, której mama pracowała w kiosku. Mama przez cały wieczór nie odezwała się ani słowem, a potem powiedziała, że ta dziewczynka nie pasuje do naszego domu. Nie zrozumiałam wtedy, o co chodzi. Teraz rozumiem aż za dobrze.

Może dlatego tak bardzo wstydziłam się teściowej. Nie jej samej, ale tego, że może mnie ktoś z nią zobaczyć. Że ktoś pomyśli, że ja też jestem... od niej. Że nie jestem taka porządna, jak chciałam być.

Ale świadomość tego nie przynosiła ulgi. Wręcz przeciwnie – budziła jeszcze większy smutek. Bo nie tylko zawiodłam Marka. Zdradziłam też własne przekonania. Zbudowałam całe życie na pozorach, a teraz wystarczyła jedna kamera, by wszystko się posypało.

Chciałam to naprawić

Pojechałam do teściowej bez słowa. Marek nie zapytał, gdzie wychodzę, a ja nie poczułam potrzeby, by się tłumaczyć. Wsiadłam do pociągu, przesiadłam się na autobus, a ostatni odcinek przeszłam pieszo. Jej blok stał na końcu ulicy, za sklepem z farbami i fryzjerem. Wychyliła się przez okno, kiedy zadzwoniłam domofonem.

– A, to ty – powiedziała zwyczajnie, jakby widziała mnie wczoraj.

Wpuściła mnie do mieszkania pachnącego duszoną kapustą. Na stole leżały te same przetwory, które chciała nam dać. Słoiki stały równiutko, jakby czekały. Usiadła naprzeciwko mnie. Uśmiechnęła się delikatnie i nalała herbaty.

– Marek mówił, że jesteś bardzo zapracowana – zaczęła. – Ale ja swoje wiem. Ty jesteś z tych, co się swoich wstydzą.

Nie zaprzeczyłam. Próbowałam coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle. W końcu wykrztusiłam:

Chciałam... przeprosić.

– Nie trzeba – przerwała mi. – Ja nie jestem głupia. Może i jestem prosta, ale wiem, kiedy ktoś nie chce mnie widzieć.

Milczałyśmy przez chwilę. Halina ukroiła kawałek drożdżowego ciasta, które już trochę zesztywniało. Podała mi na talerzyku.

– Jedz. Sama piekłam. Trochę mi się przypaliło z jednej strony, ale w smaku dobre.

Zjadłam mały kęs. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wszystko, co mogłabym powiedzieć, brzmiałoby jak wymówka. Teściowa spojrzała przez okno.

– Marek ma dobre serce. Zawsze taki był. Ty... jesteś z nim, a to znaczy, że coś w tobie też musi być dobrego. Ale wiesz, trzeba się czasem obejrzeć, komu się drzwi przed nosem zamyka.

Nie odpowiedziałam. Chciałam jej podziękować za te słowa, za herbatę, za spokój, którym mnie zalała – mimo wszystkiego. Ale nie miałam siły. Wyszłam od niej cicho. Ona jeszcze przez chwilę patrzyła za mną przez okno.

Natalia, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama