Reklama

Moja teściowa to kobieta, która przez całe życie potrafiła oszczędzać na wszystkim — zwłaszcza na innych. Jeszcze zanim urodziły się nasze dzieci, miałam wrażenie, że nie pała do mnie szczególną sympatią, ale starałam się to ignorować. Kiedy pojawiły się wnuki, sądziłam, że coś się zmieni. Że może dla nich otworzy portfel szerzej, skoro, jak wszyscy wiemy, nie cierpi na brak środków. Niestety — przeliczyłam się. Ilekroć zbliżają się święta czy urodziny dzieci, mam ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu za to, co one dostają od babci. Niestety byłam w tym sama.

Mąż nic nie rozumiał

Albo raczej nie chciał się angażować. Jego matka zawsze miała swoje zdanie i przekonanie, że wszystko wie najlepiej. Nawet to, co powinno się podobać pięcioletniemu chłopcu i co wypada dać mu na urodziny. A że wypadało, według niej, plastikową hulajnogę z bazaru, mimo że dziecko marzyło o klockach LEGO – cóż, to nie jej problem. Zresztą to nie był pierwszy raz. Pamiętam, jak kupiła córce na urodziny książkę kucharską dla dzieci. Maja miała wtedy cztery lata. Cztery! Nawet jeszcze dobrze nie rozpoznawała liter, a tam były przepisy z użyciem mąki ryżowej i piekarnika z termoobiegiem. Zamiast się cieszyć, zapytała z rozczarowaną miną:

– A gdzie jest miś?

Tłumaczyłam Michałowi, że mnie to boli. Że kiedy moja mama daje dzieciom prezenty, są przemyślane i trafione. A jego mama jakby z przekory szukała rzeczy, które nie wywołają uśmiechu. Czasem nawet miałam wrażenie, że to celowe.

– Przesadzasz – mówił, jak zwykle.

– Serio? A kiedy ostatnio nasza córka ucieszyła się z prezentu od niej? – spytałam. – To wszystko wygląda, jakby babcia chciała tylko odbębnić temat.

Nie powiedział wtedy nic. Jak zwykle. A ja już wiedziałam, że znowu zostanę sama w tej walce o sprawiedliwość dla moich dzieci.Skrzywiłam się, kiedy Staś z piskiem radości rozdarł papier i spojrzał na... skarpetki. Trzy pary, szare, bez wzorów, z jakiegoś taniego sklepu. Maja dostała breloczek – różowy misiek z plastiku, który już na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby zaraz miał się rozlecieć.

– Dziękujemy, babciu – wymamrotały dzieci, a ja czułam, jak wewnątrz mnie gotuje się złość. Nie chodziło o samą wartość tych prezentów.

To nawet nie było biedne, to było... bez serca

Patrzyłam, jak moja mama podaje dzieciom paczki zapakowane w kolorowy papier. Wiedziałam, że tam będą rzeczy, o których wspominały przez ostatni miesiąc. Puzzle 3D, interaktywna mapa świata, książeczki z dźwiękiem. Cokolwiek, co mówiło: „słucham cię, zależy mi”. A potem znów spojrzałam na te trzy pary skarpetek, które Staś właśnie rzucił na dywan.

– Może im się nie podobają – zauważyła teściowa z grymasem. – No trudno. Ja w ich wieku cieszyłam się, jak mama przyniosła mi gumkę do ścierania.

– Mamo, mamy 2025 rok – Michał próbował zażartować.

– I co z tego? Dzieci są dziś rozpieszczone, ot co. Kiedyś to się doceniało, co się miało.

Nie, nie. Nie mogłam tego znieść. Przecież ona nie była biedna. Wręcz przeciwnie – mieszkała sama w trzypokojowym mieszkaniu po świętej pamięci teściu, brała dodatkowe zlecenia jako księgowa, miała oszczędności, o których dobrze wiedzieliśmy. Ale zamiast dać dzieciom choćby coś drobnego z sercem, wolała wcisnąć pierwsze lepsze rzeczy, byle tanio. Gdy dzieci pobiegły się bawić, przyciszonym głosem powiedziałam:

– Wiesz, że Maja prosiła cię o piórnik z Elsą? Kosztował trzydzieści złotych.

– I co, miałam wydać trzydzieści złotych na piórnik? Kiedy mam pod nosem skarpetki za dziewięć złotych, które się przynajmniej przydadzą?

Zacisnęłam zęby. Dla niej te trzydzieści złotych to był majątek, ale nowy szalik z kaszmiru, który widziałam u niej tydzień temu, już nie? To nie były przypadki. To był wybór.Teściowa bardzo lubiła narzekać. Na wszystko – że wszystko drogie, że emerytura marna, że rachunki, że „już nie te czasy”. Dla sąsiadek była niemal bohaterką codzienności: wdową, która dzielnie sobie radzi „o suchym chlebie i herbacie bez cukru”. Problem w tym, że ja znałam prawdę.

– Mama twierdzi, że ledwo wiąże koniec z końcem – powiedziałam kiedyś Michałowi, odkładając telefon. – A wczoraj widziałam ją w drogerii. Wyszła z torbą pełną kosmetyków, takich z wyższej półki.

– Może sobie pozwoliła, raz na jakiś czas – burknął, jak zwykle unikając tematu.

– Michał, ja nie mam nic przeciwko temu, że mama wydaje pieniądze na siebie. Naprawdę. Tylko niech przestanie udawać, że nie ma na coś więcej niż skarpetki dla własnych wnuków. To nie są czasy wojny. To wybór.

Teściowa grała perfekcyjnie

Nie powiedział nic. A ja coraz częściej czułam się jak wariatka. Bo teściowa grała perfekcyjnie – kiedy wchodziła do naszego domu, na twarzy miała zmęczenie świata, a w torbie zawsze coś „z promocji”, jakby chciała udowodnić, że dba, tylko nie ma z czego. A potem przez przypadek otworzyłam szufladę w jej sypialni, szukając starego zdjęcia Michała z dzieciństwa. Znalazłam tam plik banknotów. Gruby. Tysiąc? Może dwa? Schowane w kopercie. I wtedy dotarło do mnie, że ona nie tylko kłamie. Ona pielęgnuje w sobie obraz biedaczki, który pozwala jej usprawiedliwiać swoją skąpstwo.

– Może to na czarną godzinę – rzucił Michał, gdy mu o tym powiedziałam.

– A dzieci to co? Szara godzina? – odpowiedziałam.

Nie zrozumiał. Albo nie chciał zrozumieć. A ja wiedziałam już, że nie tylko oszczędność stała za tymi prezentami. Stało coś znacznie gorszego: zimna kalkulacja i niechęć do dawania komukolwiek więcej niż absolutne minimum.Wigilia w naszym domu zawsze była wydarzeniem. Ubieraliśmy choinkę razem z dziećmi, przygotowywaliśmy pierogi, Maja robiła własnoręcznie sianko na stół, Staś dorabiał ozdoby z papieru. Michał co roku wieszał ten sam, trochę krzywy łańcuch ze swojego dzieciństwa. Było rodzinnie. Ciepło.

Tego roku wyjątkowo zaprosiliśmy moją mamę i teściową. Miałam nadzieję, że może, kiedy obie babcie usiądą obok siebie, teściowa się jakoś... ocknie. Że zobaczy, ile daje moja mama i zrozumie, że dzieci zasługują na więcej.

– Przyszłam z pustymi rękami, ale przecież to nie podarki się liczą, prawda? – rzuciła od progu, zdejmując płaszcz.

Przez chwilę zapadła niezręczna cisza. Moja mama, która upiekła ciasto, przygotowała stroik i jeszcze przyniosła dzieciom książki i ręcznie zrobione skarpetki z bawełny, uśmiechnęła się dyplomatycznie.

– Pewnie, że nie – powiedziała. – Chociaż dzieci tak bardzo lubią rozpakowywać paczki...

– No to niech nie przyzwyczajają się za bardzo. Świat nie jest od dawania – prychnęła teściowa i zajęła miejsce przy stole.

Zacisnęłam usta. Przymknęłam oko, choć już wtedy wiedziałam, że ta Wigilia skończy się dla mnie gorzkim rozczarowaniem. Po kolacji przyszła pora na prezenty. Dzieci, pełne ekscytacji, zaczęły rozdzierać papier. Najpierw paczki od mojej mamy – nowa bluza dla Stasia z jego ulubionym dinozaurem i zestaw do robienia własnych mydełek dla Mai. Dzieci były zachwycone. A potem przyszła kolej na babcię Zosię.

– No, żartowałam na wstępie, mam coś dla was – podała dzieciom dwie torebki. Takie najtańsze, foliowe, z jakiegoś hipermarketu.

Maja wyciągnęła breloczek z odpadającym futerkiem i krzywo nadrukowanym napisem „Cool Girl”. Staś dostał miniaturową piłkę nożną, której nawet nie mógł kopnąć, bo była z pianki. Spojrzałam na Michała. Zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział.

– Dziękujemy, babciu... – wymamrotała Maja.

A mnie w środku aż skręcało

Nie dlatego, że dzieci nie dostały „drogich prezentów”. Tylko dlatego, że babcia nie zadała sobie nawet trudu, by dać im coś z sercem. Jakby to była kara, nie prezent. Tamtej Wigilii nie zapomnę. Nie przez jedzenie, nie przez kolędy, nie przez atmosferę. Zapamiętałam ją jako moment, w którym zrozumiałam, że już nigdy nie liczę na zmianę. Po tej Wigilii długo zbierałam myśli. Nie chciałam robić afery. Nie w święta, nie przy dzieciach. Ale coś we mnie pękło. Wiedziałam, że jeśli teraz znów przemilczę, za rok będziemy dokładnie w tym samym miejscu. Maja dostanie kolejnego odpadającego misia, a Staś kolejną piłkę z pianki, i oboje nauczą się, że od jednej babci można spodziewać się radości, a od drugiej – byle czego. Kilka dni po świętach, kiedy Michał był w pracy, a dzieci u koleżanki, zadzwoniłam do teściowej.

– Mamo, możemy porozmawiać? – zaczęłam spokojnie.

– A coś się stało? – jej głos od razu był oschły, jakby wyczuła, że nie będzie to luźna pogawędka.

– Tak, trochę. Chodzi mi o dzieci i o prezenty, które od pani dostają.

A cóż znowu im nie pasowało?

– Właśnie to, że nigdy nie dostają nic, co by naprawdę je ucieszyło. I nie chodzi o wartość, tylko o to, że widać, że to wszystko jest dane bez myślenia, bez serca. Przykro mi to mówić, ale one już wiedzą, że od jednej babci mogą dostać coś fajnego, a od drugiej coś z łaski.

No nie wierzę. Przesadzacie. Dzieci teraz mają za dużo, to się w głowie przewraca. Myśmy się z kawałka kredki cieszyli.

– Pani nie musi się z nimi ścigać. Wystarczyłoby, żeby pani chciała je poznać. Wiedzieć, co lubią. Co je cieszy. To nie muszą być drogie rzeczy. Ale proszę nie mówić, że nie ma pani pieniędzy, skoro tydzień temu kupiła sobie nową torebkę od Wittchena za ponad czterysta złotych. Widziałam.

Zapadła cisza. A potem w słuchawce usłyszałam cichy syk:

– Podsłuchujesz mnie? Zaglądasz do moich portfela?

– Nie, mamo. Po prostu widzę. I już nie zamierzam udawać, że tego nie widzę. Mam dość. Nie każę ci być bogatą babcią. Tylko sprawiedliwą. I obecną. Bo jak nie, to przestaniemy udawać, że jesteśmy rodziną.

Nie powiedziała nic więcej

Rozłączyła się. I może pierwszy raz poczułam ulgę. Powiedziałam to, co od dawna dusiłam w sobie. Nie dla siebie – dla dzieci. Bo one zasługują na więcej niż resztki miłości. Minęło kilka tygodni. Teściowa nie odzywała się. Nie dzwoniła, nie próbowała się tłumaczyć. Michał miał do mnie trochę żalu, że „postawiłam sprawę na ostrzu noża”, ale w głębi serca wiedział, że miałam rację. Nawet jeśli tego nie powiedział na głos. Któregoś dnia Maja podeszła do mnie z kredkami w ręku.

– Mamo, a czy babcia Zosia nas już nie lubi?

Zamarłam.

– Dlaczego pytasz, kochanie?

– Bo jak mnie ktoś lubi, to się odzywa. A ona nie. I nie przyszła ostatnio. I nie dzwoniła.

Uklękłam przy niej i spojrzałam jej w oczy.

– Babcia... potrzebuje czasu, żeby zrozumieć pewne rzeczy. Ale pamiętaj, że nie chodzi o ciebie. Ty jesteś cudowna. I Staś też. A dorośli czasem mają trudności, żeby to dobrze pokazać.

Nie wiem, ile z tego zrozumiała. Ale pocałowała mnie w policzek i pobiegła malować dalej. I właśnie wtedy, w tamtej sekundzie, dotarło do mnie: nie chcę jej pieniędzy. Nie chcę jej przelewów, nie chcę jej udawanych prezentów z bazaru. Chcę sprawiedliwości. Chcę, żeby moje dzieci czuły, że są ważne. Że ktoś o nich myśli. Że są widziane. Bo jeśli ktoś nie potrafi dawać z serca, to nie powinien dawać wcale. I może lepiej, że teraz milczy. Przynajmniej nie muszę patrzeć, jak moje dzieci udają wdzięczność, by nie robić przykrości komuś, kto sam nie widzi, jak bardzo jej zachowanie rani. Zrozumiałam też coś jeszcze. Czasem największym prezentem, jaki możemy dać dzieciom, jest nauczyć je, że zasługują na więcej. Na szacunek. Na uwagę. Na prawdę.

I od tej pory – tak właśnie żyjemy.

Natalia, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama