Reklama

Mieszkamy z Maćkiem w szeregowcu na końcu spokojnego, podmiejskiego osiedla, gdzie największą sensacją ostatnich miesięcy było to, że pan Zbyszek z numeru 17 założył rolety dzień-noc. I dobrze. Takie właśnie życie lubię – przewidywalne, ciche, uporządkowane. Poranna kawa na tarasie, synek bawi się na trawie, sąsiadka z naprzeciwka macha zza płotu i znikamy każde w swoim świecie. Nikt się nie wtrąca, nikt nie komentuje, nikt nie ocenia. Raj.

Reklama

A przynajmniej tak było do zeszłego tygodnia. Do momentu, kiedy Maciek odebrał telefon i rzucił to jedno zdanie:

Moja mama chce przyjechać na kilka dni.

„Kilka dni” w rozumieniu jego matki to pojęcie bardzo elastyczne. Kiedyś wprowadziła się „na weekend”, a wyjechała po jedenastu dniach – i tylko dlatego, że kończyła jej się odżywka do włosów. Nie mam z nią złych relacji. Po prostu... mamy zupełnie inne podejście do życia. Ja: prywatność, harmonia, zasady. Ona: ekspresja, energia, dramat.

Za każdym jej przyjazdem czułam się jak widz w teatrze. I coś mi mówiło, że tym razem będzie gorzej. Może to pogoda. Może ta nowa szminka, którą prezentowała na ostatnich zdjęciach. A może po prostu to przeczucie, że znowu będzie jak wtedy, gdy próbowała podrywać kuriera. Na pewno nie obejdzie się bez przedstawienia.

Teściowa narobiła mi wstydu

Nastawiłam ekspres, zanim jeszcze dobrze otworzyłam oczy. Uwielbiałam ten moment, kiedy w całym domu unosił się zapach świeżej kawy, a ja mogłam przez chwilę udawać, że świat jeszcze mnie nie potrzebuje. Maciek krzątał się gdzieś na górze, a Staś układał klocki na dywanie. Był ciepły, majowy poranek. Taki, który aż prosi się o to, żeby usiąść na tarasie z kubkiem i gazetą. I właśnie to zrobiłam. Przeszłam przez salon, uchyliłam drzwi balkonowe i... zamarłam.

Na naszym trawniku, rozłożona na leżaku jak wczasowiczka z katalogu biura podróży, leżała moja teściowa. W bikini. Różowym. Z brokatem. Na nosie miała ogromne okulary przeciwsłoneczne, a na uszach bezprzewodowe słuchawki, z których sączyła się muzyka disco. Obok niej stał kubek – mój ulubiony, ten w kropki, który zawsze trzymałam w głębi szafki. Miała go. Jakimś cudem.

Czy ona wie, że to nie Majorka, tylko nasze osiedle? – zapytałam Maćka, który właśnie pojawił się w drzwiach z gazetą pod pachą.

– Po prostu korzysta z pogody – odpowiedział, jakby nie widział w tym nic dziwnego.

W tej chwili zadzwonił jej telefon. Oczywiście odebrała go w trybie głośnomówiącym. Jej głos przebił się przez całą ulicę.

– A wiesz, Grażynka, tu mają taką ciszę, że aż słyszę, jak rośnie trawa!

Za płotem sąsiadka z numeru dziewiętnaście, pani Ela, stała z sekatorem w ręku i zamarła dokładnie w tej samej pozycji, w której ją przyłapałam. Po chwili zobaczyłam, jak podnosi telefon i robi zdjęcie. Nie mnie. Nie Maćkowi. Tej scenie.

Zrobiłam w tył zwrot, odłożyłam kawę i zamknęłam drzwi balkonowe. W salonie Staś spojrzał na mnie zdziwiony.

– Mamusia zła?

Nie, skarbie, mamusia nie była zła. Mamusia właśnie traciła swoją bezpieczną oazę.

Pilates na trawniku

Przez pierwsze dwa dni próbowałam udawać, że nic się nie dzieje. Że widok półnagiej kobiety na naszym trawniku to nowa normalność, że rozmowy telefoniczne z głośnika o tym, która sąsiadka ma „kiepskie włosy”, są tłem jak śpiew ptaków. Próbowałam żyć obok tego cyrku, jakbym oglądała serial w tle – bez wciągania się w fabułę.

Ale trzeciego dnia coś we mnie pękło.

Zaczęło się rano, kiedy Staś bawił się z kotem przy płocie, a teściowa postanowiła poćwiczyć... pilates. Na trawie. W tym samym bikini, które widzieliśmy już wszyscy. W pewnym momencie rozkraczyła się na trawniku, zamknęła oczy i zaczęła nucić coś, co brzmiało jak mieszanka mantry z piosenką Maryli Rodowicz. Za płotem przechodziła właśnie Basia, młoda mama z bliźniakami, i spojrzała na mnie z mieszaniną współczucia i rozbawienia.

Wieczorem, kiedy Staś usnął, zasugerowałam Maćkowi, żeby porozmawiał z mamą. Delikatnie. Z wyczuciem.

– No powiedz jej, że... może trochę więcej ubrania? I może trochę ciszej?

Maciek westchnął i przeczesał ręką włosy.

– Ale jak jej to powiedzieć? Przecież ona się tylko relaksuje.

– Relaksuje się moim kosztem – rzuciłam ostrzej, niż zamierzałam.

W końcu sama się odważyłam. Zaparzyłam herbatę, usiadłam przy niej na tarasie, spojrzałam na zachodzące słońce i zaczęłam.

– Mamo... Może... Może nie wszyscy sąsiedzi są gotowi na taką otwartość i akceptację wobec ciała?

Spojrzała na mnie znad filiżanki z takim spojrzeniem, jakby właśnie usłyszała, że ktoś obraził jej psa.

– To nie moje ciało ich drażni, tylko to, że mają własne kompleksy – powiedziała twardo. – A ja nie po to całe życie pracowałam, żeby teraz się chować!

Maciek próbował wejść między nas, łagodzić.

– Mamo, Ula po prostu... no wiesz, ona lubi mieć trochę spokoju.

– A ja lubię życie! – rzuciła z dumą i odłożyła filiżankę z takim hukiem, że Staś w pokoju obok się poruszył.

Wróciłam do kuchni i zaczęłam zmywać naczynia, choć wszystkie były czyste. Musiałam coś trzymać w rękach, bo inaczej trzasnęłabym drzwiami.

Miałam dość jej zachowania

To było w niedzielę. Wczesne popołudnie, słońce aż za mocne, powietrze duszne. Sąsiedzi siedzieli na tarasach, grillowali, dzieci jeździły na rowerkach. I w tym wszystkim – jak zawsze – ona. Teściowa. Na leżaku. W nowym bikini. Tym razem w panterkę. Tym razem z kolorowym turbanem na głowie i książką o tantrze w dłoni. Dwa domy dalej ktoś puścił muzykę – jakieś leniwe pop, idealne tło do sąsiedzkiego niedzielnego nicnierobienia. Idealne, gdyby nie fakt, że ona znowu gadała przez telefon. Głośno. Bardzo głośno.

– A ten sąsiad z naprzeciwka to wygląda jakby spał w garnku z rosołem – zaśmiała się do słuchawki. – I jeszcze ten pies... O Jezu, Grażynka, przecież to wygląda jak szczotka klozetowa na smyczy!

Wyszłam z kuchni z misą sałatki. Nie planowałam nic mówić. Naprawdę. Ale usłyszałam, jak pani Ela zza płotu syczy do męża:

– No patrz, znowu zaczyna.

I wtedy mnie trafiło.

– Dość – powiedziałam najpierw sama do siebie. Potem głośniej. – Dość tego cyrku!

Maciek wybiegł za mną na taras.

– Ula, spokojnie...

– Nie! – obróciłam się do niego. – To nie wakacje w Egipcie, tylko dom rodzinny. To nie jest ośrodek wypoczynkowy!

Teściowa spojrzała na mnie spod okularów.

Przeszkadza ci, że jestem sobą? Że nie jestem jak te wszystkie sztywne sąsiadki z tego osiedla?

– Nie przeszkadza mi, że jesteś sobą. Przeszkadza mi, że nie widzisz, że jesteśmy tutaj razem. I że nasz syn patrzy, jak robisz z jego domu pośmiewisko.

– Ja przynajmniej mam odwagę żyć! Nie po to całe życie pracowałam, żeby teraz się kryć! – krzyknęła, podnosząc się z leżaka. – Twój święty spokój to więzienie! To klatka dla ludzi, którzy się boją. Ja się nie boję.

– Ale ja się boję – odpowiedziałam. – Boję się, że pewnego dnia Staś będzie myślał, że normą jest wrzask i robienie cyrku. Że dom to scena.

Na ulicy zapanowała cisza. Nawet ta głupia piosenka ucichła. Spojrzałam w górę – pani Ela przystanęła na schodach z siatką pełną porów, a dzieci sąsiadów przestały jeździć. Wszyscy słyszeli. Wszyscy.

Teściowa zamilkła. Odwróciła się. Weszła do domu. A ja zostałam na tym tarasie, jak po bitwie, która coś zakończyła, ale nie przyniosła zwycięstwa.

Wystawiła nas na pośmiewisko

Wyjechała następnego dnia rano. Bez śniadania, bez pożegnania. Spakowała walizkę szybciej, niż się rozpakowała. Na odchodne rzuciła tylko, że „nikt tu nie umie żyć naprawdę” i że „wszyscy są tacy sztuczni, aż przykro patrzeć”. Maciek odprowadził ją do auta. Ja zostałam w kuchni i udawałam, że myję podłogę.

Przez kolejne dni nikt nic nie mówił wprost, ale czułam te spojrzenia. Na spacerze pani Ela przywitała mnie uśmiechem z lekkim uniesieniem brwi. Pan Zbyszek, który zwykle kiwał głową z dystansem, tym razem rzucił: „Ciekawie tam u was było ostatnio”. A Basia od bliźniaków zapytała, czy może pożyczyć przepis na tę moją sałatkę, „bo jej mąż mówi, że po niej ludzie robią się szczerzy”.

W naszej okolicy nikt nie krzyczy. Nikt nie leży na leżaku w stroju z lat 90. Nikt nie komentuje cudzych dzieci. A teraz każdy nas zna. Każdy coś widział. I każdy coś sobie myśli.

Urszula, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama