Reklama

Nigdy nie myślałam, że tak skończę. Samotne poranki przy zimnej kawie, rachunki pochowane po szufladach, żeby Antek ich nie znalazł i nie pytał. A on... ma dopiero osiem lat. Tyle że chwilami czuję, jakby był moim partnerem, nie dzieckiem. Bo przecież rozumie za dużo, widzi za dużo. Czasem, gdy go przytulam, mówi szeptem:

Reklama

Mamusiu, nie płacz.

A ja się wtedy łamię. Cicho, żeby nie widział. Chociaż nie wiem, czy to jeszcze ma znaczenie – dzieci wszystko czują. Marek, mój mąż, od dwóch lat więcej czasu spędza za granicą niż w Polsce. Pracuje w Holandii, budowlanka. Dzwoni prawie codziennie, ale rozmowy są coraz bardziej powierzchowne. „Jak tam Antek?”, „Trzymaj się, Joasia”. Takie teksty bez ciepła. Jakbyśmy byli współlokatorami, a nie małżeństwem.

Na moich rodziców nie mogę liczyć – kontakt urwał się dawno. Sprawy rodzinne, których nie chcę roztrząsać. Zostaliśmy sami. A zbliża się komunia Antka.

Kiedy patrzę, jak koleżanki z pracy opowiadają o salach, DJ-ach, garniturach za tysiące – robi mi się słabo. Mnie nie stać nawet na garnitur z sieciówki, nie mówiąc o wynajęciu restauracji. I nie chodzi o to, żeby się popisywać. Chcę po prostu, żeby Antek czuł się wyjątkowo. To przecież jego dzień.

Kilka razy próbowałam poruszyć ten temat z Markiem. Odburkiwał coś o kredycie, który wziął, o wysokich ratach i że wszystko na jego głowie. Miał rację – tylko że ja też nie leżę i pachnę. Robię na dwie zmiany w sklepie i jeszcze sprzątam klatki po sąsiedzku, żeby coś dorobić. I dalej jest „na styk”.

Została mi jedna opcja. Ostatnia deska ratunku, po którą wcale nie chciałam sięgać: rodzice Marka. Helena i Edward. Zawsze mnie oceniali. Nigdy nie byłam dla nich „dość dobra” dla ich jedynaka. Jak przyjeżdżali, zerkali z pogardą na naszą kawalerkę i pytali: „A nie myślicie, żeby się przenieść gdzieś lepiej?”. Jakby to była kwestia kaprysu. No więc… zebrałam się. Poszłam.

Musiałam się przełamać

– Marek, błagam cię, musimy coś wymyślić – powiedziałam do telefonu, starając się nie rozpłakać. – Komunia już za miesiąc. Nie mam za co wyprawić Antkowi nawet obiadu dla rodziny…

– Słuchaj, ja tu haruję po 12 godzin dziennie! – Marek syknął sfrustrowany. – Wysłałem ci, co mogłem. Mam raty, wynajem, dojazdy… Ja nie drukuję pieniędzy!

Ale to nasz syn! – podniosłam głos. – On zasługuje na normalną uroczystość, nie kanapki w bloku!

– To może… pogadaj z moimi rodzicami. Oni mają oszczędności. Na pewno pomogą.

Zamilkłam. Słowo „teściowie” stanęło mi w gardle jak ość. Helena i Edward. Ludzie, którzy od początku dawali mi do zrozumienia, że jestem niewystarczająca. Jak wtedy, gdy na święta przyniosłam sernik, a teściowa krzywiła się z udawaną uprzejmością:

– O, domowe ciasto. No… każdy piecze, jak umie.

Ale nie miałam wyjścia. Stanęłam więc następnego dnia pod ich domem. Gula w żołądku, serce w gardle. Otworzył mi teść. Spojrzał na mnie z góry, jak zawsze.

– Dzień dobry… Chciałam z wami porozmawiać.

Wpuścił mnie bez słowa. Siedzieli już w salonie. Helena w swoim idealnie uprasowanym swetrze, z filiżanką herbaty. Spojrzała na mnie przeciągle.

– Wiedziałam, że w końcu przyjdziesz – powiedziała, zanim zdążyłam usiąść.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Ale uśmiechnęłam się sztucznie.

– Chodzi o komunię Antka. Nie dam rady sama… Potrzebuję pomocy.

Chwila ciszy. A potem Helena klasnęła w dłonie:

– Zrobimy u nas! My się wszystkim zajmiemy.

Zgodziłam się, dusząc w sobie wstyd.

Zaczęłam mieć wątpliwości

W ich domu było jak w muzeum – wszystko błyszczało, pachniało lawendą i formaliną. Teściowa od razu podchwyciła temat.

– U nas będzie najlepiej – zaczęła Helena – Mamy przestrzeń, duży ogród, porządną zastawę. I znajomości w cateringu. Nie musisz się niczym martwić.

– Ale… – zaczęłam, jednak nie dokończyłam.

– Naprawdę, Joasiu, daj spokój – przerwała mi łagodnie. – Wiem, że się starasz, ale nie masz doświadczenia. Chcemy, żeby wszystko wypadło godnie, żeby to było wystawne przyjęcie z klasą. Znam się na tym.

Nagle zaschło mi w gardle Poczułam, że odbierają mi ten dzień. Mój dzień z Antkiem.

– Dobrze – powiedziałam cicho, nie patrząc im w oczy.

Wychodząc, zanim zdążyłam zatrzasnąć drzwi, usłyszałam jeszcze teściową:

– A jednak przyszła. Jak zawsze – najpierw duma, potem rozsądek.

W samochodzie usiadłam za kierownicą i przez chwilę nie mogłam odpalić. Palce mi drżały. Zrobiłam to dla Antka. Ale w środku czułam, jak rośnie we mnie lęk, że ta komunia nie będzie już nasza.

Szybko tego pożałowałam

Minęło kilka dni. Nie spałam dobrze. Marek nie dzwonił. Teściowie też milczeli. Aż w końcu zadzwonił domofon. Helena. Przyszła sama.

– Mogę wejść? – zapytała, jakbyśmy były sąsiadkami, które przypadkiem się spotkały.

Wpuściłam ją. Siedziałyśmy w kuchni, obie napięte.

– Joanna… – zaczęła. – Przyszłam, bo nie dajesz znaku życia. Myśleliśmy z Edwardem, że coś się może stało.

– Nic się nie stało – odpowiedziałam chłodno. – Po prostu zmieniłam zdanie. Komunia będzie u nas. Skromna. W gronie tych, którzy nas nie oceniają.

Zmarszczyła brwi.

– To nie jest rozsądne. Antek będzie zawiedziony.

– Antek chce, żebyśmy byli razem. A nie żeby jego matkę traktowano jak piąte koło u wozu.

Wbiła wzrok w filiżankę.

– Myślałam, że robimy to dla dobra dziecka. Ty nie masz doświadczenia...

– Mam doświadczenie w walce o swoje dziecko. I teraz też walczę – przerwałam.

Wstała powoli, bez słowa. Gdy już była w drzwiach, spojrzała na mnie.

– Nie rozumiem cię. Ale... życzę powodzenia. I żebyś nie pożałowała.

Drzwi się zamknęły. Czułam się, jakbym właśnie zerwała kolejną cienką nić, która nas łączyła. Ale przynajmniej – była to moja decyzja.

Chciałam to zrobić po swojemu

Siedzieliśmy na kanapie. Ja i Antek. Na kolanach miał książeczkę do nabożeństwa, dopiero co przyniesioną z prób komunijnych. Milczał, dłubiąc w brzegu okładki. W końcu zdobyłam się na odwagę.

– Kochanie… Chciałam ci coś powiedzieć. Komunia będzie u nas w domu. Nie będzie wielkiej imprezy. Ani dziadków z taty strony.

Spojrzał na mnie, zdziwiony.

– Ale... czemu?

Zawahałam się. Nie chciałam wylewać na niego swoich żali.

– Bo... czasem lepiej być wśród tych, przy których można być sobą.

Antek się zamyślił. Zsunął się z kanapy i przysiadł na dywanie, położył głowę na moim kolanie.

– Wiesz co? Wolę być z tobą niż z nimi. I z ciocią Asią, bo robi najlepsze ciasto. I z panią z przedszkola, co teraz jest w szkole. Może ją zaprosimy?

Zacisnęło mi się gardło. Pogłaskałam go po głowie.

– Może. Jak tylko się zgodzi.

– A tata? Będzie?

– Nie wiem, Antosiu. Napisałam mu. Zobaczymy.

Zasnął na moich kolanach. Patrzyłam na niego długo, czując dziwne ciepło i ból jednocześnie. Może nie dam mu wszystkiego. Ale dam mu siebie. Całą. Prawdziwą.

Miałam dość takiego życia

Telefon zadzwonił po 22. Marek. Odebrałam po kilku sygnałach.

– Cześć. Co się właściwie stało? Mama mówi, że odmówiłaś ich pomocy?

– Tak. Bo nie chcę, żeby nasz syn miał komunię zorganizowaną przez ludzi, którzy gardzą jego matką.

– Joasia, nie przesadzaj.

– Przesadzam? Marek, ile razy mówili o mnie przy tobie, jakbym była jakąś idiotką. A ty milczałeś.

Westchnął.

– Zawsze wszystko komplikujesz…

– Ja komplikuję? Bo chcę, żeby mój syn miał dzień pełen miłości, a nie pokazówkę przy porcelanowych talerzach?

Cisza.

– Chciałem, żeby było porządnie. Żeby nikt się nie śmiał z nas. Żebyś ty nie musiała się wstydzić.

– Nie wstydzę się, że nie mam pieniędzy. Wstydziłabym się, gdybym pozwoliła się upokorzyć dla garnituru i schabowego z cateringu.

– Więc robisz wszystko po swojemu?

– Nie. Robię po naszemu. Tylko że ty jesteś gdzieś daleko, Marek. I chyba nawet nie chcesz wracać.

– Nie mów tak…

– To przyjedź. Bądź z nami.

Zamilkł. Po chwili powiedział:

– Pomyślę.

Rozłączyłam się pierwsza. I poczułam... pustkę. Ale nie z tych przerażających. Z tych, które zostają po czymś, co trzeba było zakończyć.

Postawiłam na swoim

Dzień komunii był ciepły, słoneczny. Antek w białej albie wyglądał poważnie, jak mały anioł z zadumą na twarzy. W kościele trzymał mnie za rękę mocno. Gdy wychodziliśmy, ludzie składali życzenia, robili zdjęcia. Nie było tłumu. Byli ci, którzy naprawdę nas kochali.

W domu pachniało rosołem i pieczonym kurczakiem. Ciocia Asia przywiozła ciasta, sąsiadka – swoją słynną sałatkę jarzynową. Wszystko było swojskie, prawdziwe. Żadnego cateringu, żadnych kelnerów w białych rękawiczkach. A jednak – patrząc na Antka śmiejącego się z kolegą z klasy, miałam wrażenie, że niczego nam nie brakuje.

Marek nie przyjechał. Przysłał SMS-a: „Przepraszam. Nie dam rady”. Nie płakałam. Już nie.

Wieczorem siedzieliśmy z Antkiem przy kuchennym stole, popijając kakao. Mój syn spojrzał na mnie poważnie:

Mamo, to był najlepszy dzień w moim życiu.

Zacisnęło mi gardło.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Bo byliśmy razem. I mogłem robić to, co chciałem.

Wtedy zrozumiałam, że zrobiłam dobrze. Może nie idealnie. Może po swojemu. Ale dobrze. Byłam dumna, że się nie złamałam. Że wybrałam siebie. I jego.

Gdy Antek zasnął, usiadłam na balkonie z kubkiem herbaty. Myślałam o tym, co dalej. Może nasze małżeństwo nie przetrwa. Może będę musiała stawić czoła wielu rzeczom sama. Ale nie byłam już tą samą kobietą, która szła z pokorą do teściów, prosząc o pomoc.

Teraz wiem jedno: czasem warto wszystko stracić, żeby odzyskać siebie.

Joanna, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama