Reklama

Nie wiem, czy w ogóle powinnam o tym mówić głośno, ale ta komunia... to był mój osobisty Mount Everest. Wszystko, dosłownie wszystko – od sukienki, przez fotografów, aż po menu dla dwudziestu pięciu osób – było na mojej głowie.

Reklama

Marcin? On tylko kiwał głową. A jego rodzice? "Nie chcemy się wtrącać", mówili. Jakby to nie była ich wnuczka. Jakby nie mogli nawet zapytać, czy potrzeba czegoś pomóc. Wzięli zaproszenie, przyszli, uśmiechali się, a potem... nic. Zero. Ani grosza, ani słowa wsparcia.

Ale najbardziej bolało mnie to, że Marcin nigdy nie powiedział im słowa. Nie stanął za mną. Jakby jego lojalność kończyła się tam, gdzie zaczynał się głos jego matki. A ja? Zaciskałam zęby, robiłam wszystko najlepiej, jak umiałam. Bo to przecież dzień Zuzi. Ale nie będę udawać – bolało. I nie wiem, czy kiedykolwiek przestanie.

Miałam męża maminsynka

– Marcin, serio? Nie wstyd ci, że wszystko jest na mojej głowie? – rzuciłam, zrzucając segregator z kosztorysem na stół.

Marcin westchnął, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu.

– Przecież to nasze dziecko, nasz obowiązek...

– Nie "nasz", tylko mój. Twoi rodzice nawet nie zapytali, czy pomóc. Jakby Zuzia wcale nie była ich wnuczką!

– Ale przecież powiedzieli, że nie chcą się wtrącać... – mruknął, jakby powtarzał to samo zdanie po raz setny.

– No jasne. "Nie chcą się wtrącać", ale na pewno usiądą w pierwszym rzędzie i później będą się chwalić przed rodziną, jaką to mają wspaniałą wnuczkę i jak pięknie wszystko wyglądało. A jak przyszło co do czego – to ich nie ma.

Zacisnęłam dłonie w pięści, żeby nie krzyczeć.

– Wiesz co, może lepiej by było, gdyby w ogóle nie przychodzili na tę komunię! – wypaliłam.

Marcin zamarł. Spojrzał na mnie, jakbym powiedziała coś oburzającego. Może i tak było. Ale miałam dość.

– Przesadzasz, Aneta – powiedział cicho, z tym swoim zmęczonym tonem, który zawsze brzmiał jak ucieczka.

– Nie. To ty przesadzasz, udając, że wszystko jest w porządku. Że nie ma problemu, że twoi rodzice są święci. A ja? Ja robię wszystko, płacę za wszystko, znoszę wszystko... I nawet nie mogę liczyć na ciebie.

W pokoju zapadła cisza. Tylko zegar tykał złośliwie. Marcin stał, patrząc na mnie z tym swoim pustym wyrazem twarzy. I właśnie wtedy zrozumiałam – on się ich boi. Albo co gorsza – nigdy nie nauczył się być mężem, tylko zawsze był ich synkiem.

Czułam się osamotniona

Nie miałam w planach tej rozmowy. Naprawdę. Ale kiedy zobaczyłam Grażynę w sklepie, jak beztrosko opowiada ekspedientce, że „wszystko mamy dopięte na ostatni guzik, Anetka sobie świetnie radzi”, coś we mnie pękło. Jakby nagle całe napięcie z ostatnich tygodni chciało wyjść jednym ciosem.

Pojechałam do nich prosto z zakupów. Drzwi otworzył Wiesław.

– Anetka! A co ty taka zdyszana? – zapytał z uśmiechem.

– Jest Grażyna? Chciałabym chwilę porozmawiać – powiedziałam, nie próbując nawet udawać uprzejmości.

Grażyna siedziała przy stole z kubkiem kawy i gazetą. Spojrzała na mnie, zaskoczona.

– Co się stało? – zapytała, jakby nie miała pojęcia.

– Grażyna, nie chciałam tej rozmowy, ale muszę. Dlaczego udajecie, że nie macie z tą komunią nic wspólnego?

Uniosła brwi i pokręciła głową.

– Anetko, my przecież nie chcieliśmy się wtrącać. Skoro wszystko miałaś zaplanowane…

– Nie chodzi o plan. Chodzi o wsparcie. Emocjonalne, finansowe. Cokolwiek. To jest wasza wnuczka, a wy zachowujecie się tak, jakbyście byli zaproszeni tylko przez grzeczność.

– Oj, kochanie… – zaczęła tonem, który miał mnie uspokoić – przecież czasy są trudne, Wiesław na emeryturze, ja z tą moją nogą…

– Nikt nie mówił o tysiącach. Ale nawet jeden telefon z pytaniem „jak się trzymasz, czy coś pomóc” – to by znaczyło więcej niż wszystko.

Grażyna zamilkła. Wiesław popatrzył gdzieś w bok. Nikt nie przeprosił. Nikt nie zaproponował niczego. A ja po prostu wstałam i wyszłam. I wtedy naprawdę poczułam się sama.

Teściowa była bezczelna

Przyjęcie się udało. Wszystko było tak, jak chciałam – sala udekorowana elegancko, jedzenie pyszne, Zuzia szczęśliwa. Uśmiechałam się, składałam podziękowania, pozowałam do zdjęć. Ale w środku byłam pusta. Jakbym grała w teatrze, w którym nikt nie zauważył, ile mnie ta rola kosztuje.

Dwa dni później zadzwoniła do mnie Kasia, znajoma z pracy. Śmiała się przez telefon:

– Aneta, nie wiedziałam, że twoi teściowie są tacy zaradni! Grażyna opowiadała u fryzjerki, że to oni wszystko ogarnęli – od sali po tort!

– Słucham? – zapytałam, choć doskonale usłyszałam każde słowo.

Zaparło mi dech. Nie mogłam w to uwierzyć. Ale los chciał, żebym przekonała się na własne uszy. Kilka dni później poszłam do sklepu spożywczego pod blokiem – tego samego, w którym Grażyna miała zwyczaj plotkować z sąsiadkami.

– No, dziewczyny, wszystko na mojej głowie było. Sala, catering, dekoracje… Anetka to nawet nie wiedziała, od czego zacząć – mówiła teściowa z uśmiechem.

Zamarłam. Stałam za półką z makaronem, słyszałam wszystko. Wyszłam zza regału. Spojrzała na mnie i zbladła.

– To wy załatwiliście salę? To wy płaciliście za catering? Naprawdę?

– Aneta… nie unoś się, przecież nie powiedzieliśmy nic złego…

– Nie? Kłamstwo to nie jest nic złego?

Obróciłam się na pięcie i wyszłam. Tym razem nie z gniewu. Z żalu. Bo właśnie wtedy wiedziałam już na pewno – oni nie chcieli pomóc. Oni chcieli tylko przyjść na gotowe i jeszcze się tym chwalić.

Tego było już za wiele

Od tamtej sceny w sklepie minęły trzy dni, a ja nie odebrałam ani jednego telefonu od teściowej. Nawet nie próbowała się tłumaczyć. Nie zapukała do drzwi. Nic. Marcin zauważył, że coś jest nie tak, ale nie dopytywał. Jak zwykle wolał przeczekać, udawać, że burza go ominie.

W końcu sama powiedziałam:

– Twoi rodzice kłamią na prawo i lewo, że wszystko zrobili sami. Nic nie powiesz?

Marcin wzruszył ramionami.

– Może trochę przesadzili, ale po co od razu robić z tego aferę?

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Nie chodzi o „trochę”. Chodzi o to, że mnie upokorzyli. Że mnie wystawili. A ty, jak zwykle, siedzisz cicho.

Wstałam i poszłam do pokoju Zuzi. Leżała na łóżku z tabletem.

– Mama, wszystko w porządku? – zapytała, zerkając na mnie spod rzęs.

Usiadłam obok i pogłaskałam ją po włosach.

– Tak, kochanie. Tylko czasem dorośli nie potrafią się dogadać.

– Bo babcia powiedziała, że jesteś niewdzięczna. Że robiła, co mogła, a ty tylko narzekasz…

Zabolało. Mocno.

– Zuzia… babcia ma swoje zdanie. Ale nie wszystko, co mówią dorośli, jest prawdą.

Przytuliłam ją, mocno. I obiecałam sobie w myślach, że nie pozwolę, by moja córka dorastała wśród kłamstw, nawet jeśli oznacza to postawienie granicy – nie tylko teściom, ale i Marcinowi.

Miałam tego dość

Siedzieliśmy w kuchni. Cicho. Tylko lodówka buczała gdzieś w tle, jakby przypominała, że codzienność dalej się toczy – obojętnie na to, co się dzieje między nami.

– Marcin, możemy pogadać? – zapytałam, łagodniej niż planowałam.

– No – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.

Ja już nie dam rady ciągnąć tego sama. Wszystko z tą komunią… i wcześniej też. Zawsze stajesz z boku. Nigdy obok mnie.

Milczał. Westchnęłam.

– Chciałam, żebyśmy byli drużyną. Żebyś stanął po stronie naszej rodziny. Ale ty wciąż jesteś małym chłopcem, który boi się mamusi.

W końcu spojrzał na mnie.

– Ja po prostu nie chcę wojny z nimi. Może nie zachowali się idealnie, ale przecież... to tylko rodzice.

– Nie. To nie „tylko”. To ludzie, którzy mnie zignorowali, a potem mnie ośmieszyli. A ty? Nawet słowa nie powiedziałeś. Wiesz, jak to boli?

Wstałam, odsunęłam krzesło.

– Marcin, chociaż raz bądź po mojej stronie.

Patrzył na mnie długo, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nie powiedział. I ta cisza bolała bardziej niż każde kłamstwo teściowej.

– A ja… – zaczęłam, z trudem łapiąc oddech – nie chcę życia z kimś, kto nie potrafi powiedzieć prawdy. Ani im, ani sobie.

Wyszłam z kuchni. Za drzwiami znów była cisza. Ale tym razem była ostateczna.

Przestałam się łudzić

Minęło kilka tygodni. Nie odbierałam telefonów od teściowej, nie odpisywałam na wiadomości, a na zaproszenie na „niedzielny obiad” odpisałam jednym słowem: „Nie”. Nie dlatego, że chciałam się mścić. Po prostu nie chciałam już udawać. Udawać, że wszystko gra, że nie mam w sobie goryczy, że ich słowa i gesty nie zostawiły śladu.

Marcin próbował kilka razy zasugerować, że „może byśmy to jakoś załagodzili”. Ale ja już wiedziałam, że „łagodzenie” w jego wydaniu oznaczało: zróbmy tak, żeby mama była zadowolona.

Nie chciałam się rozwodzić. Jeszcze nie. Ale coś we mnie pękło na dobre. Patrzyłam na Marcina i widziałam człowieka, którego kiedyś kochałam za spokój, a dziś nie mogłam znieść za jego bezsilność.

Pewnego wieczoru siedziałam z Zuzią na kanapie, oglądałyśmy zdjęcia z komunii. Zatrzymała się na jednym, gdzie stoimy z Marcinem i jego rodzicami.

– Mamo, dlaczego wyglądasz tam na smutną?

Spojrzałam na nią. Miała tak czyste oczy. Tak ufne.

– Bo czasem człowiek się uśmiecha, nawet gdy w środku wszystko się rozsypuje.

Nie odpowiedziała. Przytuliła mnie tylko.

Wtedy przypomniałam sobie słowa mojej mamy, których nie rozumiałam jako dziecko: „Nie licz na wdzięczność, tylko na siebie”. I pierwszy raz poczułam, że wiem, co miała na myśli.

Może to jeszcze nie koniec naszego małżeństwa. Ale to na pewno koniec mojej naiwności.

Aneta, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama