Reklama

Nigdy nie byłem typem podróżnika, ani wczasowicza. Nie kręciły mnie tłumy, galerie handlowe, urlopy w hotelach z animacjami. Moim marzeniem był własny kawałek ziemi, gdzie można odpocząć, usiąść z piwem na tarasie, rozpalić grilla, patrzeć, jak dzieci bawią się w piaskownicy, a żona – no cóż, może w końcu też złapie oddech od wiecznego „muszę, muszę, muszę”. I nagle – jak grom z jasnego nieba – to się stało. Dostaliśmy działkę!

Reklama

Na ślubie z Magdą, wśród prezentów i kopert, był jeden wyjątkowy – od jej rodziców. Działka rekreacyjna pod miastem. Zarośnięta, z połamanym płotem, szopą nadającą się tylko do rozbiórki i studnią, z której przez pierwsze dni bałem się cokolwiek nalać. Ale w moich oczach – to było złoto. Prawdziwa perła, czekająca na oszlifowanie. Uśmiechnąłem się wtedy do Magdy i powiedziałem:

Zobaczysz, tu będzie raj.

Zabrałem się za to jak za misję. Przez kilka miesięcy, w każdej wolnej chwili, jeździliśmy tam z dziećmi. Ciąłem krzaki jak szalony, paliliśmy gałęzie, budowaliśmy prowizoryczny taras z palet. Podwieszałem huśtawkę z opony między dwa drzewami. Magda sadziła kwiaty, zbieraliśmy deski na kompostownik, a ja wreszcie czułem, że robimy coś razem. Coś dla nas. Planowaliśmy lato jak z obrazka. Śniadania na trawie, wieczorne ogniska z pieczeniem kiełbas, dzieciaki biegające boso po trawie, ja z gitarą. Tak miało być. Tak miało wyglądać nasze miejsce na ziemi.

A potem, któregoś majowego popołudnia, pojawiła się przyczepa. I Zdzisław z Krystyną.

Zatrzymali się z piskiem opon, wysiedli i z uśmiechem oznajmili:

– Jesteśmy! Zawsze marzyliśmy, żeby wrócić tu na lato.

Czułem się pominięty

Przyjechali nagle, bez uprzedzenia. Przyczepa wtoczyła się na nasz prowizoryczny podjazd z cichym warkotem, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Zdzisław wysiadł pierwszy. Jak zawsze – opalony, w spodenkach, z reklamówką w ręce. Krystyna zaraz za nim, niosła pled, termos i kilka plastikowych krzesełek. Dzieci od razu wybiegły z domku, bo przecież dziadkowie to zapowiedź ciastek i opowieści. Magda wyglądała na zaskoczoną, ale nie powiedziała ani słowa.

– No i jesteśmy! – oznajmił z radością Zdzisław, otwierając bagażnik. – Zawsze marzyliśmy, żeby wrócić tu na lato. Ta działka to przecież nasze miejsce rodzinne. Tyle wspomnień...

Stałem jak wryty, z rękami w kieszeniach. Magda w końcu podeszła i delikatnie, z uśmiechem, zapytała:

– A na jak długo planujecie zostać?

Krystyna rozejrzała się dookoła, uśmiechnęła i odparła:

– Na całe wakacje, kochanie. No, chyba że się znudzimy. Ale tak tu pięknie teraz, naprawdę się postaraliście. Aż szkoda byłoby tego nie wykorzystać.

Podłączyli się do prądu, rozstawili stolik na środku trawnika, wystawili leżaki. Po godzinie przyczepa wyglądała, jakby stała tu od zawsze. Tylko ja jakoś nie mogłem się w tym odnaleźć. Chciałem powiedzieć coś Magdzie, ale nie wiedziałem, jak zacząć. Zamiast tego chwyciłem łopatę i zacząłem przekopywać rabatę, którą dopiero co obsadziliśmy. Wieczorem usiedliśmy na tarasie. Magda nalała herbaty, dzieci już spały. Zapytałem cicho:

– Wiedziałaś?

– Nie. Zadzwonili wczoraj, ale nie powiedzieli, że przyjadą z przyczepą. Myślałam, że wpadną na chwilę.

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem, jak Zdzisław zdejmuje buty przed wejściem do przyczepy, jak Krystyna wiesza latarenki na sznurku między drzewami. Nagle zrobiło mi się ciasno w moim własnym ogrodzie. Wszystko, co wypracowaliśmy, co planowaliśmy, zostało zinterpretowane jako zaproszenie.

– Przecież to od nas – powiedział jeszcze Zdzisław, jakby czytał mi w myślach. – Nie od obcych. To wciąż nasze miejsce rodzinne.

W nocy nie mogłem zasnąć. Leżałem i myślałem, że nie jestem zły, tylko... pominięty. Jakby nikt nie zapytał mnie o zgodę. Jakbym był tylko kimś, kto pielęgnuje cudze wspomnienia.

I zaczął się festyn seniorów

Pierwszy weekend był jeszcze znośny. Myślałem naiwnie, że może to tylko chwilowe, że zaraz im się znudzi i wrócą do siebie. Ale zamiast znikać, zaczęli się rozgaszczać. I to jak. W sobotę rano usłyszałem, jak coś skrzypi. To Zdzisław wyciągał stół składany z bagażnika przyczepy. Krystyna znosiła talerze, szklanki, napoje. Potem pojawili się ich znajomi. Jedni samochodem, drudzy na rowerach. Śmiali się, witali, rozstawiali grille, rozkładali koce. Ktoś włączył muzykę z głośnika bluetooth – jakieś stare szlagiery z lat osiemdziesiątych – i nagle cały nasz kawałek spokoju zamienił się w piknik.

Magda mówiła, że to tylko raz, że rodzice chcieli kogoś zobaczyć, że przecież nie będziemy robić z tego afery. Ale kiedy przyjechaliśmy po południu z dziećmi, nie było gdzie zaparkować. Zostawiłem auto kawałek dalej, na poboczu, wściekły, bo dwa razy cofałem, żeby się zmieścić między autami sąsiadów Zdzisława. Rozłożyłem koc dla dzieci, usiadłem obok i obserwowałem. Mój trawnik, który tydzień temu przycinałem z dumą, był rozjeżdżony. Na tarasie, który budowałem przez trzy weekendy z rzędu, ktoś postawił tackę z kiełbasą, sos rozlał się na deski. Nikt mnie nie zapytał o zdanie. Nikt nie spytał, czy mogą. Wieczorem, kiedy goście się rozjechali, siedzieliśmy z Magdą na schodkach tarasu.

– Magda – zacząłem spokojnie, choć wewnątrz gotowało się we mnie – twoi rodzice muszą się wynieść. Przecież to nie jest pole namiotowe. To jest nasz azyl. Nasz, rozumiesz?

Pokręciła głową, jakby chciała mnie uspokoić.

– Darek, nie przesadzaj. Oni po prostu chcą spędzić z nami trochę czasu. Są już starzy. Daj im parę tygodni...

Wstałem. Ręce mi się trzęsły, choć próbowałem to ukryć.

– Jak tak bardzo ich kochasz, to śpij z nimi w przyczepie! – powiedziałem to zbyt głośno, zbyt ostro. I od razu tego pożałowałem.

Nie czekałem na jej odpowiedź. Wziąłem kluczyki, wsadziłem dzieci do auta i odjechałem. Nie pojechałem daleko. Zaparkowałem na parkingu pod marketem i przez godzinę siedziałem w aucie, patrząc przez szybę na rozmyte światła. Czułem wściekłość, ale też... wstyd. Że się uniosłem. Że powiedziałem coś, czego nie cofnę. Ale najbardziej bolało mnie to, że nie miałem już gdzie wracać.

Nie będę już dłużej frajerem

Kilka dni później musiałem wrócić po skrzynkę z narzędziami. Zostawiłem ją przy altanie, pod daszkiem. Miałem zamiar wpaść, zabrać i zniknąć, zanim ktoś mnie zauważy. Podjechałem cicho, auto zostawiłem przy drodze. Szedłem na palcach, jak intruz we własnym ogrodzie. Zanim zdążyłem podejść do szopy, usłyszałem głosy. Zatrzymałem się przy siatce, tuż za krzakiem. Magda siedziała przy stole z Krystyną. Miały herbatę i ciastka, rozmawiały półgłosem. Nie chciałem podsłuchiwać. Ale nie mogłem się ruszyć.

– Może powinniśmy jednak stąd odjechać – powiedziała cicho Krystyna. – W końcu to wy się tu napracowaliście. A my tylko wjechaliśmy jak do siebie.

Magda westchnęła.

– No przecież to ty mi mówiłaś, że to będzie dla nas. Że fajnie, że będziemy mieć miejsce z dala od miasta. Że dzieci potrzebują przestrzeni. A wam się już nie chce tu za bardzo przyjeżdżać.

Krystyna wzruszyła ramionami.

– Zdzisiek teraz nagle mówi, że on tu wszystko robił przez dwadzieścia lat. Że to jego studnia, płot, jabłonka. I że Darek się na niczym nie zna. I że gdyby nie my, to dalej by tam chwasty rosły.

Nie słyszałem już więcej, bo wyszedłem z impetem zza krzaka.

To jest moje miejsce – powiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić. – Nie wasze, nie twoje, Magda. Moje. I mam tego wszystkiego dość.

Obie spojrzały na mnie z zaskoczeniem. Krystyna od razu się wyprostowała, jakby chciała przyjąć postawę obronną. Magda wstała.

– Darek... to nie tak...

– Nie, właśnie tak – przerwałem jej. – Pracowałem tu ciężko. Każdą wolną chwilę spędziłem na tej działce. Tylko że teraz wszystko zostało zadeptane. Bo przecież Zdzisiek tu płot stawiał w latach dziewięćdziesiątych. A ja? Jestem tylko facetem, który miał przynieść łopatę i się nie odzywać? To był nasz cholerny prezent!

Krystyna chciała coś powiedzieć, ale Magda uniosła rękę.

– Mamo, proszę, zostaw nas na chwilę.

Krystyna skinęła głową i poszła w stronę przyczepy. Zostaliśmy sami.

– Darek, musisz zrozumieć... – zaczęła Magda.

– Nie. To wy musicie zrozumieć. Albo ustalamy granice, albo nie wracam. Mam dosyć bycia figurantem. Dosyć ludzi wchodzących z butami w to, co próbowałem zbudować.

Milczała przez chwilę, potem tylko przytaknęła. Wziąłem skrzynkę i odszedłem bez słowa.

Dariusz, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama