Reklama

Nie jestem typem leśnego faceta. Moje naturalne środowisko to raczej biurko, ekran komputera i kawa w papierowym kubku. Grzyby, owszem – jadłem, na pizzy, w sosie pieczarkowym i raz w jakimś sushi (ale wtedy nie wiedziałem, co jem). A jednak, los chciał, że pewnego wrześniowego weekendu miałem wyruszyć na grzyby. Nie sam. Z potencjalnym teściem. Panem Zbyszkiem. Człowiekiem, który traktuje las jak świątynię, a grzyby jak świętość.

Reklama

Moja dziewczyna, Kasia, uprzedziła mnie kilka dni wcześniej:

– Mój tata cię przetestuje. Grzyby to jego pasja. Jeśli zobaczy, że nie masz o tym pojęcia, może cię... nie tyle znielubić, co... stracić zainteresowanie.

– Spokojnie – odparłem z rozbrajającą pewnością siebie. – Wiem, że muchomor to ten czerwony w kropki. Reszta... no cóż... grzyby to grzyby, nie?

Kasia spojrzała na mnie jak na ostatniego nieuka.

– Oj, ty się jeszcze zdziwisz.

Miałem w głowie jedną myśl: przetrwać. Może nawet zabłysnąć. Ale głównie – nie skompromitować się na oczach człowieka, który miał być moim przyszłym teściem. Przecież nie mogłem się wygłupić. Nie przed nim. I nie w lesie.

W sobotę rano zapakowałem się do ich auta. Kasia z przodu, ja z tyłu obok koszyka i czegoś, co wyglądało jak… nóż myśliwski? Pan Zbyszek spojrzał na mnie przez lusterko i skinął głową.

– Gotowy na chrzest bojowy?

– Jasne! – odparłem z uśmiechem, choć w środku byłem przerażony.

Boże, co ja tam robiłem?

Znasz różnicę między borowikiem a podgrzybkiem?

Dojechaliśmy na miejsce. Zbyszek zaparkował na poboczu leśnej drogi, otworzył bagażnik i wyjął… koszyk jak z reklamy z lat 90. i nóż, który przypominał mi coś między scyzorykiem a narzędziem chirurgicznym.

– No to ruszamy – oznajmił.

Kasia puściła mi oczko i zostawiła mnie samego z jej ojcem, sama poszła w drugą stronę, z lekkością wprawnego grzybiarza. A ja, niepewnie, ruszyłem za Zbyszkiem. Po pięciu minutach marszu przez wilgotne, pachnące ściółką ostępy, teść stanął, przykucnął i wyciągnął spod krzaka dorodnego grzyba. Obrócił go w dłoni jak trofeum.

– Borowik – mruknął z dumą. – Widzisz ten siateczkowaty spód? I ten masywny trzon? To właśnie on. Król lasu.

– No piękny – przytaknąłem. – Ja to chyba widziałem takie na obrazkach. Albo na stoisku w Lidlu.

Zmierzył mnie wzrokiem. Nie z pogardą. Raczej z… zaciekawieniem? A może z troską?

– To jak, chłopcze? Znasz różnicę między borowikiem a podgrzybkiem?

Przygryzłem wargę.

– Hmm… borowik to taki... większy? A podgrzybek... no, taki... podgrzany?

Cisza.

– Podgrzany – powtórzył powoli, jakby ważył to słowo. – No będzie wesoło – mruknął pod nosem i ruszył dalej.

A ja za nim, próbując nie zgubić się w gąszczu i nie potknąć o każdy wystający korzeń. W kieszeni miałem telefon z aplikacją do rozpoznawania grzybów. Niestety, zasięgu brak. Świetnie. Przed nami rozciągał się zielono-brązowy krajobraz, który dla pana Zbyszka był mapą skarbów. Dla mnie – polem minowym. I nagle zrozumiałem. To będzie test. Albo go przejdę… albo skończę jako „ten, co nazwał muchomora borowikiem”.

Po tym to się już tylko raz w życiu gotuje

Mijała może godzina. Albo dziesięć minut – trudno powiedzieć, bo czas w lesie płynie inaczej. Zwłaszcza gdy nie masz pojęcia, co robisz. Pociłem się jak w saunie, próbując nie wyglądać jak zupełny idiota. Machałem koszykiem, schylałem się co chwilę, podnosiłem wszystko, co miało kapelusz i nie ruszało się o własnych siłach.

– O! Znalazłem pięknego! – zawołałem entuzjastycznie, pokazując grzyba wielkości dłoni. – Patrz, jaki duży!

Zbyszek spojrzał na mnie jak nauczyciel biologii na ucznia, który właśnie pomylił kota z chomikiem.

– Odłóż to natychmiast – powiedział z kamienną twarzą. – To muchomor. Po tym to się już tylko raz w życiu gotuje.

Zamarłem. Spojrzałem na grzyba w ręku – jasnozielony, smukły, z białym pierścieniem. Opuściłem go powoli, jakby miał zaraz wybuchnąć.

– Ale ładny... – wyszeptałem, bo rzeczywiście był uroczy. – Aż szkoda zostawiać…

– Ty naprawdę jesteś z miasta – westchnął, po czym dodał po chwili: – Daj ten koszyk. Zanim się otrujesz.

Oddałem. Z pustymi rękami czułem się bezpieczniej.

Potem ruszyliśmy dalej. On znajdował grzyby jakby słyszał, gdzie rosną. Ja potykałem się o konary, a każdy znaleziony przeze mnie okaz okazywał się podejrzany: za stary, za śliski, za dziwny.

– Ten? – spytałem, wskazując brązowego grzyba.

– To psiakrew, kołpak. W lesie zostawiamy takie na pokarm dla zwierząt.

– Ten? – kolejne znalezisko.

– To patyk.

Pan Zbyszek nie śmiał się głośno. Ale chyba musiał się gryźć w język. Tylko raz, gdy zahaczyłem nogą o korzeń i niemal padłem twarzą w paprocie, rzucił pod nosem:

– Oj, Kasiu… co ty mi tu przywiozłaś…

Ale nie brzmiało to złośliwie. Raczej jakby… robiło mu się mnie żal. A może nawet – zaczynał się dobrze bawić.

Dla teścia jestem pieczarką

Szliśmy dalej. Zbyszek coraz bardziej się oddalał, co chwilę przykucając i wyciągając spod liści kolejne okazy jak iluzjonista z kapelusza. Ja zostałem trochę w tyle, usiłując rozpoznać cokolwiek poza mchem i patykami.

W pewnym momencie zauważyłem coś granatowego między liśćmi.

– O, jagody! – zawołałem triumfalnie.

– Borówki – poprawił z oddali pan Zbyszek. – A właściwie... czernice.

– Czernice? A nie leśne jagody?

– Mów sobie, jak chcesz. Byle nie pomylić z wilczą jagodą, bo wtedy nie pogadamy długo.

Zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle istnieje w tym lesie coś, czego nie da się pomylić ze śmiercią.

Znalazłem ładny kijek, taki lekko zakrzywiony, prawie jak laska. Podniosłem go z entuzjazmem.

– No proszę – powiedziałem z dumą. – Grzybów nie znalazłem, ale przynajmniej coś przydatnego. Może być jako kij do selfiaków!

Zerknął, zmarszczył brwi i wyciągnął rękę. Myślałem, że zaraz mi go odbierze. Ale nie. Westchnął tylko.

– Ludzie są jak grzyby – powiedział po chwili. – Niektórzy trujący, niektórzy jadalni. Ja próbuję nie pomylić.

Spojrzałem na niego niepewnie.

– A ja? – zapytałem z uśmiechem. – Jakim jestem grzybem?

Zamyślił się teatralnie.

– Na razie... jesteś pieczarką z hipermarketu. Ale może coś z ciebie będzie.

I wtedy po raz pierwszy się zaśmiał. Tak naprawdę. Krótko, ale szczerze. Śmiał się z mojej nieporadności, ale w tym śmiechu było coś... serdecznego.

Przyklęknął obok mnie i wskazał na niewielkiego, brązowego grzyba z aksamitnym kapeluszem.

– To podgrzybek. Łatwy do pomylenia z goryczakiem, ale popatrz – pośladek gładki, nóżka jasna, spod kapelusza żółtawy. To jadalny. Jeden z moich ulubionych.

Patrzyłem, chłonąc każde słowo jak student pierwszego roku.

– Dobra – mruknąłem. – To teraz ja ci znajdę kolejnego.

Nie był ze mnie dumny. Ale już się nie złościł. I to było coś.

Grzybiarz z niego jak ze mnie baletnica

Po trzech godzinach wróciliśmy do samochodu. Niósł ciężki kosz, który aż pachniał grzybami – borowiki, podgrzybki, koźlarze… a ja? Ja niosłem nadzieję. I pusty koszyk.

– A ty, Antek? – spytała Kasia, kiedy podbiegła do nas z drugiej strony polany. – Ile znalazłeś?

– No... hmm… znalazłem piękny kij, trzy muchomory, jednego gościa, który zbierał same trujące, i... sympatię twojego ojca? – próbowałem żartować.

– Cudownie – roześmiała się, całując mnie w policzek.

Zbyszek zamilkł. Widziałem, jak się przygląda. Potem odchrząknął i wszedł pierwszy do domu. Pani Maria już czekała z obiadem – pachniało zupą grzybową i jakimś ciastem. Po chwili dołączyliśmy do nich przy stole.

– No i jak nasz nowy grzybiarz? – zapytała z uśmiechem pani Maria, nakładając zupę.

– Grzybiarz z niego jak ze mnie baletnica – burknął Zbyszek, siadając. – Ale chłopak się starał. Nie jęczał, nie marudził, nie odpuszczał. Pomagał. Słuchał. Ma potencjał.

Zamarłem z łyżką w połowie drogi do ust. Spojrzałem na Kasię – uśmiechała się szeroko. Potem na panią Marię – mrugnęła do mnie porozumiewawczo.

– Czyli... – zaczęła ostrożnie Kasia – mogę go zatrzymać?

Zbyszek westchnął, jakby ważył te słowa.

– No… chyba, że nauczy się w końcu odróżniać borowika od podgrzybka. A najlepiej to jeszcze kurkę od maślaka.

– A to nie to samo? – spytałem z udawaną niewinnością.

Cisza.

A potem wybuch śmiechu.

Zupełnie nieoczekiwanie poczułem, że... jestem częścią tej rodziny. I to nie za sprawą wiedzy o grzybach, tylko przez to, że nie udawałem kogoś, kim nie jestem.

Po zupie nalał nam nalewki – orzechówki własnej roboty.

– Za udany pierwszy zbiór. I za to, że nie musieliśmy wzywać pogotowia – powiedział z powagą.

Toast. Śmiech. Uścisk Kasi pod stołem.

Nie znalazłem grzybów, ale coś zdecydowanie zebrałem.

Czasem lepiej nie znać się na grzybach, niż nie być sobą

Wróciliśmy do miasta późnym popołudniem. Kasia drzemała na przednim siedzeniu, a ja patrzyłem w szybę, jak mijają nas łąki, pola, lasy. Koszyk z grzybami leżał obok mnie na tylnym siedzeniu. Nie mój koszyk – ja nie znalazłem nic oprócz patyka i muchomorów – ale czułem się, jakbym wracał z jakąś nagrodą.

Nie wiem, czy mnie polubił. Ale chyba... zaakceptował. A to już było dla mnie więcej niż się spodziewałem. I więcej, niż zasłużyłem po tym, jak prawie podałem mu do koszyka trującego sromotnika.

W mieszkaniu Kasia otworzyła okno i zaczęła wykładać grzyby na gazetę. Popatrzyła na mnie i zapytała z uśmiechem:

– Warto było?

– Jasne – odpowiedziałem. – Nauczyłem się, że nie wszystko, co wygląda ładnie, da się zjeść. I że teściowie są jak grzyby. Trzeba uważać, ale niektóre da się polubić.

Kasia rzuciła we mnie szmatką do naczyń.

Usiadłem na krześle, zmęczony, ale szczęśliwy. I wtedy pomyślałem: może to właśnie o to chodzi? Nie o to, żeby udawać eksperta od grzybów, polityki, gotowania czy wychowania dzieci. Może czasem lepiej powiedzieć „nie wiem” i zadać pytanie. Może to właśnie jest sposób, żeby kogoś naprawdę do siebie przekonać – nie wiedzą, ale szczerością. Staraniem.

Bo choć nie odróżniam kurki od maślaka, wiem jedno – dla Kasi jestem gotów nauczyć się nawet tego. Nawet jeśli skończy się to kolejną wyprawą w kaloszach, z koszykiem i Zbyszkiem, który po cichu będzie liczył, ile razy się potknę.

I wiecie co? Może następnym razem znajdę nawet jednego prawdziwego borowika. Albo chociaż nie podniosę sromotnika. To i tak byłby postęp.

Antoni, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama