Reklama

Pracuję jako graficzka – zdalnie, co na pierwszy rzut oka wygląda jak spełnienie marzeń. Prawda jest jednak taka, że jak człowiek pracuje z domu, to ludzie zakładają, że może robić wszystko – odebrać paczkę, podjechać na budowę, ugotować obiad, załatwić dokumenty w urzędzie. A kiedy zaczęliśmy budowę naszego wymarzonego domu, to właśnie ja stałam się osobą od wszystkiego. Plan był piękny. Ja i Kamil, mój mąż, razem wybieramy projekt, decydujemy o każdym detalu, urządzamy się jak w katalogu – przytulnie, nowocześnie, z duszą. Ale dość szybko okazało się, że zamiast „my”, to głównymi architektami naszej przyszłości zostali... jego rodzice.

Reklama

– Rodzice się znają, zaufaj im – powtarzał Kamil jak mantrę.

– Mój ojciec kładł kafle, zanim ty się urodziłaś – mówił z dumą.

– Mama zna się na funkcjonalnych wnętrzach, pracowała z dziećmi, wie, co wygodne – dorzucał.

Tylko że ani te kafle, ani te „wygodne wnętrza” nie miały nic wspólnego z tym, czego ja chciałam. Wystarczyło kilka tygodni i zaczęłam się czuć jak gość na własnej budowie. Kiedy zaprojektowałam wymarzony, drewniany sufit w salonie – ciepły, przytulny, z charakterem – a teściowa samowolnie zamówiła podwieszany z halogenami, prawie się popłakałam. Zadzwoniłam do przyjaciółki i wyrzuciłam z siebie wszystko:

– Chciałam mieć drewniany sufit w salonie, a teściowa zamówiła podwieszany z halogenami…

– Ale jak to? Bez waszej zgody? – dopytywała Magda.

– Bo mówi, że tak będzie nowocześniej. Serio. Jeszcze chwila i sama się powieszę na tym halogenie!

Z tygodnia na tydzień było tylko gorzej. Nie chodziło już tylko o estetykę. To był symbol. Dom miał być nasz. A ja czułam się jak intruz. Z każdym kolejnym dniem, z każdą drogą zmianą, z każdą rozmową z Kamilem, który mnie zbywał, traciłam cierpliwość. I wiarę w to, że ten dom będzie moim miejscem.

Łzy napłynęły mi do oczu

– Kamil, chodź tu na chwilę – zawołałam, wpatrując się w ekran telefonu.

– Co znowu? – usłyszałam zza drzwi łazienki. Wyszedł z pianą we włosach, mokry, zły, że przeszkodziłam mu w kąpieli.

– Patrz. Zrobiłam zdjęcie kontaktu, który zamontowali w kuchni. Pięć centymetrów od zlewu. Idealne miejsce, żeby raz porządnie zachlapać i mieć zwarcie.

– Przesadzasz – westchnął, ociekając wodą. – Ojciec tak zrobił, bo tam będzie wygodnie wpiąć ekspres. Zawsze tam stoi.

– Jaki ekspres? – wycedziłam. – My nie mamy ekspresu! I nie planujemy stawiać go metr od zlewu!

Kamil wzruszył ramionami.

– Przecież mówiłem, że ojciec się zna. Całe życie pracował na budowie, wie, co robi.

Zamrugałam.

– Całe życie mieszka w PRL-owskim bloku z kaflami z 1983 roku! I myślisz, że to go czyni ekspertem od nowoczesnych domów?!

– Julia, nie zaczynaj znowu – mruknął, odwracając się z powrotem do łazienki.

Ale już się zagotowałam. Wbiegłam za nim, z telefonem w dłoni.

– Nie buduję tego domu z twoimi rodzicami, tylko z tobą! Czy ty to w ogóle rozumiesz?!

Kamil otarł twarz ręcznikiem. Milczał chwilę. Myślałam, że coś w nim pękło. Ale nie. Tylko westchnął i rzucił:

– Gdybyś się tak nie czepiała, wszystko szłoby szybciej.

Zatkało mnie. Stałam w drzwiach, z gorącymi łzami napływającymi do oczu.

– Czepiam się? Serio? – wyszeptałam. – A może po prostu chcę, żeby to był nasz dom, a nie muzeum gustu twojego ojca.

– Zawsze znajdziesz coś, co ci nie pasuje – burknął. – Mam tego dość.

Wyszedł z łazienki, zostawiając mnie samą. W ręce wciąż trzymałam telefon ze zdjęciem tego cholernego gniazdka.

Teść puszył się jak paw

Pojawiłam się na budowie chwilę po dziewiątej. Marcin, kierownik ekipy, stał pod schodami i z irytacją skrobał coś w notatniku.

– Pani Julio, wie pani, że pan Wiesław zmienił projekt stopni? – spytał od razu.

– Słucham?

– Powiedział, że ten układ „jest bez sensu”, więc kazał chłopakom inaczej wylać strop. I teraz mam do wyboru – albo rzeźbić pod wasze pierwotne wymiary, albo kuć wszystko od nowa.

Weszłam do środka. Faktycznie, schody były… inne. Krótkie, strome, jakby ktoś chciał nimi zejść na skróty do piwnicy, nie do salonu.

– Przecież to miały być pełne, nowoczesne stopnie z miejscem na LED-y! – wymamrotałam.

W tym momencie zza ściany wyłonił się Wiesław, zadowolony jak paw.

– Ooo, Julia! No i jak ci się podoba? Porządnie, po mojemu. Takie schody to ja robiłem jeszcze w latach 80. Nic się nie chybocze, żadnych cudów.

– A projekt?! – wybuchłam. – Co z projektem, który zatwierdziliśmy z architektem?

– Projekt, projekt – mruknął. – Tamci to się tylko rysunkiem zajmują, a nie życiem.

Weszła Halina, z kubkiem kawy.

– Julia, kochana, nie denerwuj się. Przecież Wiesiek wie, co robi. A ja mam oko do wnętrz – mrugnęła.

– Może w latach 70-tych! – wypaliłam, nie panując już nad sobą. – Teraz się robi domy, a nie makiety z czasów Gierka!

– No ładnie – mruknął Wiesław, czerwieniejąc. – Gdyby nie twoje widzimisię, wszystko byłoby gotowe dwa tygodnie temu!

– Moje?! To nie ja zmieniam projekt co drugi dzień! – krzyknęłam.

– Ty to byś chciała mieć muzeum, a nie dom – warknął. – Ale jak ci tak bardzo nie pasuje, to sama sobie lej te stropy!

– Chętnie! Byle bez waszego pseudo-eksperckiego nadzoru! – syknęłam.

Wyszłam roztrzęsiona do granic możliwości. Przez chwilę miałam ochotę dzwonić do Kamila. Ale wiedziałam, że znów powie tylko: „Przestań dramatyzować, oni chcą dobrze”.

Byłam przeraźliwie sama

Nie rozmawialiśmy przez trzy dni. Kamil wychodził wcześnie do pracy, wracał późno, a kiedy już siedzieliśmy przy kolacji, ograniczał się do pytań w stylu: „Sól podasz?”, albo „Zjadłaś już?”. Czułam się, jakbyśmy grali w jakiejś kiepskiej sztuce, tylko nikt nie znał scenariusza. W końcu nie wytrzymałam. Wieczorem zatrzymałam go w kuchni, kiedy właśnie odkręcał butelkę piwa.

– Musimy pogadać.

Westchnął. Odstawił piwo, usiadł przy stole. Ale nie spojrzał mi w oczy.

– Albo stawiasz mnie na pierwszym miejscu, albo kończę tę farsę – powiedziałam bez emocji. – Bo mam wrażenie, że twoim zdaniem lepiej zna mnie twój ojciec niż ja sama siebie.

Zamilkł. Wciąż patrzył w blat, jakby nagle stał się dla niego niezwykle fascynujący.

– Julia… nie rób z tego dramatu. Moi rodzice po prostu chcą pomóc.

– Pomóc? – prychnęłam. – Pomoc to jest, jak ktoś cię pyta, czego potrzebujesz. A nie kiedy wchodzi z butami w twoje decyzje i zamawia materiały za twoimi plecami!

– To tylko detale. Nie rozumiem, czemu się tak tym wszystkim przejmujesz…

– Bo ja nie czuję, że to mój dom – powiedziałam cicho. – Ja tylko sprzątam, poprawiam i płacę za błędy innych.

Zapadła cisza.

– Może nie powinniśmy razem budować domu… – powiedziałam, ledwo słyszalnie. – Może w ogóle nie powinniśmy go budować.

W końcu podniósł wzrok. Ale nie było w nim żadnej odpowiedzi. Żadnej decyzji. Żadnego „wybieram ciebie”. Byłam zmęczona. I przeraźliwie sama.

Wzięłam sprawy w swoje ręce

W pewnym momencie po prostu przestałam mówić. Słowa nic nie dawały. Potrzebowałam działania. Zadzwoniłam do architekta. Umówiłam się z nim na budowie. Pokazałam, co zostało zmienione, co wymaga cofnięcia, co trzeba zrobić od nowa. Zadzwoniłam do Marcina.

– Od teraz konsultujesz zmiany ze mną. Tylko ze mną.

– Wreszcie ktoś tu myśli logicznie – rzucił z ulgą, przekładając papiery.

Zaczęłam przyjeżdżać na budowę co drugi dzień. Notowałam. Fotografowałam. Wysyłałam zapytania ofertowe. Odbudowywałam to, co teściowie bezmyślnie popsuli. Aż w końcu nadszedł dzień, w którym Halina wpadła z niezapowiedzianą wizytą.

– A to co? – zapytała, pokazując nowe kafle w łazience.

– Nowe płytki – odpowiedziałam chłodno. – Tamte były niezgodne z projektem.

– Ale ja je wybrałam! – oburzyła się. – Wiesiek specjalnie je zamówił!

– I ja je zwróciłam.

– Bez konsultacji z nami?!

– Tak samo, jak wy z nami nie konsultowaliście swojej „pomocy” – powiedziałam, patrząc jej prosto w oczy.

Weszła ekipa.

– Pani Julio, te gładzie, o których mówiła pani wczoraj...– zaczęli.

– Tak, robimy. I dodajemy opaskę nad drzwiami – odpowiedziałam, nawet się nie oglądając.

Halina milczała. W końcu wyszła, oburzona. Po godzinie zadzwonił Kamil.

– Mama mówi, że się na nią wydzierałaś.

– Nie. Po prostu zachowałam się jak właścicielka domu. Coś, czego ty nie potrafisz.

Zamilkł. Długo. W końcu powiedział:

– Może powinniśmy to wszystko przemyśleć

– Już przemyślałam. I nie pozwolę, by nasz dom wyglądał jak poczekalnia w przychodni.

Nie byłam już szczęśliwa

Usiedliśmy przy stole w milczeniu. Kamil zdjął okulary, pocierał dłonią skroń. Ja bawiłam się nerwowo łyżeczką, mieszając zimną już herbatę.

Nie jestem już szczęśliwa – powiedziałam, zanim zdążyłam się rozmyślić. – I nie chodzi tylko o dom.

Podniósł wzrok. Zdziwiony, jakby naprawdę nic nie zauważył.

– Julka…

– Nie mów teraz „Julka” – przerwałam. – Przez ostatnie tygodnie byłam dla ciebie przeszkodą, którą trzeba było zignorować. Twoi rodzice chcieli dobrze, ja dramatyzuję, architekt wymyśla bzdury, a kierownik budowy się czepia. Wszyscy są winni, tylko nie ty.

– Może popełniłem błąd… – mruknął.

– Może? – uśmiechnęłam się gorzko. – Kamil, ja nie potrzebuję, żebyś był perfekcyjny. Potrzebuję, żebyś był po mojej stronie. Partnerem, nie synkiem mamusi.

Zapadła cisza. W powietrzu wisiały wszystkie niewypowiedziane zdania z ostatnich miesięcy. Kamil w końcu odezwał się cicho:

Nie chciałem cię zranić. Myślałem, że jak oddam trochę kontroli rodzicom, to będzie szybciej, taniej… łatwiej.

– A ja nie chciałam z nikim walczyć. Marzyłam, że będziemy podejmować decyzje razem. Ale jak widać – znowu się pomyliłam.

Wstałam od stołu. Miałam spakowaną torbę w sypialni. Nie mówiłam mu tego wcześniej, ale wiedziałam, że jeśli nie powie nic konkretnego, po prostu wyjdę. I nie zatrzymał mnie.

Julia, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama