„Teść wyrzucił prezent ode mnie do śmietnika. Myślał, że mnie upokorzy, ale to ja dałem mu popalić”
„Zapakowałem to elegancko, nawet wstążkę dobrałem pod kolor. Wiedziałem, że on to i tak wyśmieje, ale chciałem, żeby wszyscy widzieli, że naprawdę próbowałem. Żeby nikt nie mógł mi potem zarzucić, że się nie starałem. Przewidywałem, że skończy się to kiepsko. Ale zrobiłem to z klasą”.

- Redakcja
Mój teść nigdy mnie nie zaakceptował. Od samego początku traktował mnie jak intruza, jakby jego córka mogła zasłużyć tylko na księcia z bajki, a nie „takiego jak ja” – jak zwykł mawiać, kiedy myślał, że nie słyszę. Nie podobało mu się dosłownie wszystko: mój zawód (bo informatyk to przecież „nie zawód, tylko klikanie”), mój sposób ubierania się („facet w dżinsach na rodzinnym obiedzie?!”), a nawet to, jak trzymam nóż i widelec. Ja, dla świętego spokoju – i dla dobra żony – przez długi czas starałem się zaciskać zęby. Śmiałem się z jego niewybrednych żarcików, kiwałem głową, kiedy wygłaszał swoje teorie o tym, jak „za jego czasów ludzie byli jacyś bardziej porządni”.
Na jego sześćdziesiąte urodziny postanowiłem się postarać. W końcu był domorosłym majstrem, wiecznie biegał z wiertarką i uwielbiał opowiadać, jak „wszystko w domu robi sam, bo na fachowców nie ma co liczyć”. Kupiłem mu więc zestaw profesjonalnych narzędzi – taki z wyższej półki, lepszy niż ten, którego sam używam. Zapakowałem to elegancko, nawet wstążkę dobrałem pod kolor jego garażowej farby. Wiedziałem, że on to i tak wyśmieje, ale nie mogłem dać mu pretekstu. Chciałem, żeby wszyscy widzieli, że ja naprawdę próbowałem. Żeby nikt, absolutnie nikt, nie mógł mi potem zarzucić, że się nie postarałem. Przewidywałem, że skończy się to kiepsko. Ale zrobiłem to z klasą.
Wyrzucił mój prezent do śmieci
Było nas tam chyba z piętnaście osób – rodzina, sąsiedzi, kuzyni z Trzcianki, ciotka, która zawsze przychodzi na urodziny tylko po to, żeby potem obgadać wszystko z dokładnością zegarmistrza. Siedzieliśmy przy stole, jedliśmy tort orzechowy (za słodki jak zwykle) i czekaliśmy na „kulminację” – czyli moment wręczania prezentów. Kiedy przyszła moja kolej, wstałem, podszedłem do niego i z wyraźnym uśmiechem podałem pakunek.
– Dla pana, panie Tadeuszu. Sto lat – powiedziałem z uprzejmością, której sam przed sobą się dziwiłem.
Rozwiązał kokardę, rozdarł papier. Przez chwilę zrobiło się cicho, jakby wszyscy wstrzymali oddech. Spojrzał na zestaw narzędzi. Porządny, aluminiowy kuferek, wewnątrz wszystko – od kluczy dynamometrycznych po wkrętaki precyzyjne.
– Co to jest? – zapytał chłodno.
– Zestaw narzędzi. Myślałem, że się panu przyda – odpowiedziałem spokojnie.
Uniósł wzrok, zmierzył mnie z góry.
– Nie chcę prezentów od takich jak ty – powiedział, a każde słowo było jak plaskacz w twarz.
Nikt się nie odezwał. Potem teść wstał, wyszedł przed dom, otworzył kubeł i… wrzucił cały kuferek do śmietnika.
Coś we mnie pękło
Po tej scenie z prezentem coś we mnie pękło. Jakby ktoś przeciął ostatni sznurek, który mnie jeszcze wiązał z iluzją, że może kiedyś się polubimy. Nie, nie polubimy się. I dobrze. Przestałem odbierać telefony, przestałem się interesować, czy „pan Tadeusz” jeszcze zipie. Dla mnie mógłby zapaść się pod ziemię razem ze swoją piwnicą pełną rdzewiejących gratów i jedynym krzesłem z wyłamanym oparciem, które uważał za „ulubione”.
Na rodzinnych spotkaniach traktowałem go jak powietrze. Patrzyłem przez niego, jakby był jakąś plamą na szybie. O, jest? No jest. Trudno.
– Dawid, może byś podał dziadkowi talerz? – poprosiła mnie kiedyś żona.
– Ręki nie ma? – odparłem, nie spuszczając wzroku z ekranu telefonu.
Teściu siedział wtedy naprzeciwko. Udawał, że nie słyszy. Cały on – mistrz ignorowania, dopóki sam nie potrzebuje uwagi.
Zaczęły się plotki, że mu coś cieknie w łazience, że drzwi nie domykają się jak kiedyś. Ja? Śmiałem się w duchu.
– Co, król złotej wiertarki potrzebuje pomocy? – mruczałem sobie pod nosem.
Wiecie, co jest zabawne? Że nagle nikt z rodziny nie rwał się do pomocy. Wszyscy pamiętali urodziny. Ziarno zostało zasiane i pięknie wykiełkowało: niech se radzi, pan majster od siedmiu boleści. Przecież wszystko robi sam, nie?
Buta szybko ustąpiła desperacji
Najpierw myślałem, że to żart. SMS od teścia. „Mam problem z drzwiami do piwnicy. Pomógłbyś?” – brzmiało jak wiadomość z równoległego wszechświata, w którym Tadeusz umie się przyznać, że nie ogarnia. Przesunąłem powiadomienie w lewo. Usuń. Nawet nie chciało mi się odpisywać. Potem drugi. „Coś z pralką. Przestała działać. Jesteś w stanie spojrzeć?” – A niech mu spojrzy sumienie. Po trzecim, kiedy zadzwonił osobiście, telefon odłożyłem ekranem do dołu, jakby sam widok jego nazwiska miał mi popsuć dzień.
– Nie odbierasz? – zapytała moja żona, patrząc na migający ekran.
– Nie – rzuciłem. – Chyba pomylił numery. Do hydraulika dzwoni się gdzie indziej.
To było nawet przyjemne. Obserwowanie tych nieodebranych połączeń, jakby kolekcjonował sobie odrzucenia. Do każdego kolejnego „próbował się skontaktować” podchodziłem z rozbawieniem. Raz nawet usiadłem z herbatą i patrzyłem, jak telefon znów dzwoni. Dzwonił. Długo. A ja? Czekałem. Aż się rozłączy. Śmieszne, jak szybko buta ustępuje miejsca desperacji, kiedy złote rączki nagle się okazują bezużyteczne. Skończyły się czasy władzy nad pilotem, śrubokrętem i rodziną. Król narzędzi? Został mu już tylko śmietnik – jego tron.
Wyglądał, jakby przegrał życie
W pracy dzień jak każdy – kawa, mail od szefa, który sam nie wie, czego chce, i trochę świętego spokoju. Do momentu, kiedy zerknąłem przez szybę w drzwiach biura i zobaczyłem… jego. Teść. Siedział na plastikowym krześle w poczekalni jak zbłąkany pielgrzym. Łokcie na kolanach, wzrok wbity w podłogę. Wyglądał, jakby właśnie przegrał życie. Co za widok.
Zadzwoniłem do sekretarki.
– Pani Krysiu, proszę mu powiedzieć, że jestem na spotkaniu. Ważnym. Międzynarodowym. Z NASA.
– Ale on mówi, że to pilne…
– Owszem, życie go goni. Ale niech biegnie dalej. Nie mam czasu.
Czekał godzinę. Całą. Nie ruszył się. A ja spokojnie jadłem batonika i przeglądałem memy.
W końcu wyszedłem. Powoli. Z rękami w kieszeniach, z tym swoim najgrzeczniejszym, fałszywym uśmiechem.
– Dawid, ja tylko…
– Do śmietnika się pan nie wybiera? Może coś jeszcze chce pan wyrzucić? – przerwałem mu i nie zatrzymując się, minąłem go.
Stał jak wryty. Milczał. I bardzo dobrze. Milczenie jest złotem – a jemu właśnie kończyły się resztki srebra. Nie miał już czym płacić za moją uwagę. To nie była zemsta. To była drobna lekcja. O godności. O tym, że każdy upadek zaczyna się od kopnięcia, które sam sobie wymierzasz.
Teść został zupełnie sam
Teść trafił do szpitala. Nic poważnego – coś z ciśnieniem, może z nerwami, może karma się w końcu w niego wbiła. Dzwoniła do nas jego żona, moja teściowa, która zwykle milczy jak grób, ale teraz nagle zrobiła się rozmowna.
– Dawid… może byś przemyślał swoje zachowanie. On naprawdę nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc.
– O, naprawdę? – zapytałem uprzejmie. – A ten facet, co wszystko robi sam, to gdzie jest? Może właśnie konstruuje sobie pomocnika z resztek gwoździ?
– To nie jest czas na żarty.
– Nie żartuję. Po prostu nie mam sumienia… wyręczać kogoś, kto kiedyś wyrzucił moją lojalność na śmietnik. Dosłownie.
Nastąpiła cisza. A potem westchnienie. Takie ciężkie, pełne rezygnacji. Znacie to? Taki dźwięk, kiedy człowiek wie, że nic już nie wskóra. Co ciekawe, nie byłem jedyny. Brat mojej żony też nie odbierał. Kuzyni? „Nie możemy teraz, babcia chora, pies chory, wszyscy chorzy”. Święty Tadeusz został sam. I to nie przez nas. On to sobie sam wyhodował.
– No przecież zawsze był trudny – przyznała ciotka z Trzcianki, mistrzyni unikania odpowiedzialności.
A ja? Patrzyłem na to z dystansem. Został w swoim pustym królestwie. Bez poddanych. Bez narzędzi. I bez nikogo, kto miałby ochotę naprawiać jego popsute relacje.
Nie dam się już upokarzać
Nie mam wyrzutów sumienia. Zasady są proste. Rzucisz czymś w kogoś – spodziewaj się, że to wróci. I wróciło. Nie jako krzyk, nie jako zemsta, tylko jako spokojna obojętność. Najgorszy rodzaj odpowiedzi – brak reakcji. Nie chodziło o zestaw narzędzi. Ani o pieniądze, ani o prezent. Chodziło o brak szacunku. Publiczne upokorzenie, które miało mi przypomnieć, że jestem nikim. Ale ja postanowiłem wtedy, że nie pozwolę nikomu już tak się ze mną obchodzić. Nie bezkarnie.
Mógł przeprosić. Nigdy tego nie zrobił. A przecież wystarczyłoby jedno słowo, nawet nie wprost – gest, spojrzenie, odrobina refleksji. Ale nie. Duma wygrała. I wtedy, i dziś. No to niech ją sobie teraz tuli do snu. Telefon nadal czasem dzwoni. Już nie z jego numeru – pewnie nie ma odwagi. Ale ja nie muszę odbierać. Bo nie jestem już tym samym Dawidem. Teraz to ja wybieram, kto zostaje w moim życiu. I komu pozwalam mówić.
Dawid, 42 lata
Czytaj także:
- „Skoro mąż był zimny jak lód, to ogrzałam się w ramionach kochanka. Gdy odkrył zdradę, powiedział mi tylko jedno zdanie”
- „Zadłużyłam się, by spełnić marzenie, a mąż mnie wyśmiał. Skończą się kpiny, gdy zobaczy, jak moje konto spuchnie od kasy”
- „Żona uciułała w tajemnicy przede mną 30 tysięcy na osobnym rachunku. Jej powód rozbił nasze małżeństwo na kawałki”