Reklama

Krótko po trzydziestych trzecich urodzinach postanowiłam wyprowadzić się z miasta. Pracowałam zdalnie, przyjaciół spotykałam przeważnie online, siedzenie po barach mnie nudziło, a dyskoteki czy zapchane sale kinowe odstręczały z powodu tłumu mlaskających i chrupiących ludzi. Póki żyła mama, jeszcze coś mnie z miastem łączyło, ale gdy odeszła, ostatnia więź znikła… Może tkwiłabym w mieście dłużej, ale jakieś pół roku po śmierci mamy piętro wyżej wprowadziła się rodzina z trójką biegających tam i z powrotem małych dzieci. A ja, przypominam, pracowałam w domu. Spróbowałam się dogadać z sąsiadami…

Reklama

– Chce pani, byśmy nasze dzieci przybili łańcuchami do ściany? – spytał z drwiną ich ojciec. – Trochę tolerancji, bo to one będą kiedyś zarabiać na pani emeryturę.

I to by było na tyle.

Śniła mi się regularnie

Tej nocy znów zasnęłam późno, nie mogąc pozbyć się podgryzającej mnie irytacji. Tupot małych nóżek stawał się u mnie kolejnym wyzwalaczem wściekłości, obok mlaskania, chrupania czy chrapania.

– Znam miejsce, gdzie mogłabyś odpocząć, odetchnąć, zacząć od nowa – powiedziała mama.

Siedziała na parapecie, oblana światłem księżyca w pełni. Uśmiechała się do mnie łagodnie, jak to ona.

– Odetchnąć? Gdzie? Tam u ciebie? – spytałam z nadzieją.

Zaśmiała się cicho.

– Nie, nie u mnie. To byłoby dla ciebie za wcześnie… Dostaniesz wiadomość. Nie zlekceważ jej, Wandziu.

Uniosłam się na łóżku z bijącym mocno sercem. Parapet był pusty, ciemny. Nie było księżycowego światła, bo o tej porze miesiąca panował nów.

Brakowało mi jej

Ona mi się tylko przyśniła, bo jej już nie ma. Nie ma i nigdy nie będzie. Ogarnęła mnie tęsknota tak bolesna, że zwinęłam się na łóżku w kulkę. Mama była moją jedyną prawdziwą przyjaciółką. Ojciec odszedł od nas, gdy miałam dwanaście lat, i dobrze. Nie rozumiał, że mam problemy z ludźmi, a właściwie z dźwiękami, jakie wydają. Wrzeszczał, żebym przestała być niewychowana, żebym nie zwracała innym uwagi. Mama mu tłumaczyła, że to choroba, ale nie przyjmował tego do wiadomości. Kiedy więc zniknął, odetchnęłam.

Mama rozumiała. Martwiła się, że jestem sama, że nie mam przyjaciół w realu. Że siedzę cały czas w domu. „Jak znajdziesz męża? – pytała z troską. – Przecież nie zawsze będę przy tobie”. Rozumiała jednak, że w moim przypadku znalezienie faceta, który będzie w stanie ze mną żyć, i vice versa – graniczy z cudem. Mizofonicy zazwyczaj żyją całkiem sami. Odpowiadałam więc jej, że przecież będzie ze mną długo. Gdy ona odejdzie, ja i tak będę już tak stara, że – statystycznie rzecz biorąc – i tak byłabym wdową.

Ten sen – tak realny – wstrząsnął mną do głębi. Chodziłam cały ranek jak otępiała i dopiero koło południa włączyłam komputer, by popracować. Godzinę później dostałam sygnał, że przyszedł mail. To była jakaś reklama domu do wynajęcia.

„Kwiatowy Zakątek. Z pełnym wyposażeniem. Cisza, spokój, z daleka od miejskiego chaosu i hałasu. Świeże powietrze, brak nękających sąsiadów, warczących aut. Tu możesz odpocząć, odetchnąć, zacząć od nowa…”.

Wyjechałam na wieś

Kilka razy czytałam ostatnie słowa. Tak powiedziała mama w moim śnie. Gapiłam się na zdjęcie niewielkiego domku porośniętego winem, otoczonego ogródkiem z kolorowymi rododendronami i niemal widziałam siebie siedzącą na tej białej ławce na werandzie, pijącej lemoniadę z miętą, którą sama zerwałam w ogrodzie. I przez moment wśród kwiatów na zdjęciu mignęła mi kobieca znajoma sylwetka… Serce zdążyło zrobić fikołka, zanim mózg podsunął wytłumaczenie – człowiek ma ewolucyjną zdolność wyszukiwania w kształtach i wzorach ludzkich twarzy i postaci. Kiedy już się wypłakałam, napisałam maila, że jeśli oferta jest aktualna, wynajmę domek na kilka letnich miesięcy.

Pod koniec pierwszego tygodnia pobytu w Kwiatowym Zakątku nie czułam już tej podskórnej irytacji, która była moim wiernym towarzyszem w mieście. Było cicho. Spokojnie. Niemal bezludnie – najbliższy dom znajdował się ze sto metrów dalej i zamieszkiwała go sympatyczna para w średnim wieku. Kiwaliśmy sobie głowami rankiem, kiedy jechałam rowerem do sklepiku odległego o pół kilometra. Drugiego dnia pani Luda przyszła ze świeżo upieczonym ciastem i zaprosiła mnie na obiad. Głupio mi było, ale musiałam odmówić. Nie jestem w stanie jeść z innymi przy jednym stole bez słuchawek na uszach i głośno puszczonej muzyki. Wykręciłam się koniecznością ostrej diety po zatruciu. Zaprosiłam ją natomiast na herbatę i plotki.

Dobrze się czułam w tym domu

Odnosiłam wrażenie, jakby dom się mną opiekował. Przedziwne uczucie. Chciałam, by nigdy nie znikło. Tamtego wieczoru spadł deszcz. Potężny, rzęsisty. Było przed północą, ale jeszcze nie spałam, kończyłam projekt przed wysyłką. Najpierw skądś powiało chłodem, i to takim przejmującym, jakby gdzieś były otwarte drzwi prosto na lodowiec. Co było dziwne, bo na dworze było niemal dwadzieścia stopni. Po chwili usłyszałam dziwne odgłosy, a potem na mój nos spadła kropla wody. Po kwadransie już wiedziałam – dach przeciekał jak sito. Zaczęłam ustawiać wszystkie garnki i miski, jakie znalazłam w kuchni, pod dziurami, żeby łapać kapiącą wodę. Była niemal pierwsza w nocy, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Wyjrzałam przez okno. Na ganku stał zmoknięty facet. Zobaczył mnie i zawołał:

– Czy dach pani przecieka?

Poszłam do sieni i uchyliłam drzwi zabezpieczone łańcuchem.

– Skąd pan wie, że przecieka? – spytałam. – I kim pan jest?

– Mam na imię Paweł. I to ja robiłem ten dach trzy lata temu.

– Stąd pan wie, że w trakcie deszczu przecieka? – stwierdziłam z przekąsem.

– Stąd wiem, że nie powinien przeciekać – odparł.

– To czemu pan pyta, czy przecieka?

– To głupia historia – mruknął i potarł z zakłopotaniem podbródek; a potem kichnął.

Jestem dość nieufną osobą. Nie wpuszczam do domu nieznajomych mężczyzn. Ale wtedy spłynęło na mnie ciepłą falą wrażenie, że znam tego faceta, i lubię go. Moja dłoń sama z siebie zdjęła łańcuch i otworzyła szerzej drzwi. Kiedy mrucząc podziękowanie, wchodził do sieni, wyższy ode mnie o głowę, wcale nie miałam ochoty się odsunąć na bezpieczną odległość. Obłęd.

– Zaparzę panu gorącej herbaty, a pan mi opowie tę głupią historię, zgoda? – powiedziałam cicho, zdumiona swoją reakcją.

Wyswatały nas

Przygotowałam herbatę, a mój nocny gość przeszedł się po pokojach i przyjrzał garnkom z deszczówką, do których woda właśnie przestała skapywać, choć na zewnątrz nadal lało. Ściągnął z sufitu w sieni drabinę i wszedł na strych. Kiedy stawiałam kubki z parującym naparem na stole w kuchni, wrócił i usiadł na krześle, patrząc na mnie z zastanowieniem. I ja mu się zaczęłam przyglądać. Był w moim wieku, wyglądał sympatycznie. Może niekoniecznie fizycznie w moim typie, ale już dawno wyrosłam z wieku, w którym wygląd określał dla mnie wartość człowieka. Miałam wrażenie, że był miły z natury. Skąd się to wrażenie wzięło, nie wiedziałam, ale było.

– No i? – spytałam. – Duże zniszczenia ten deszcz zrobił?

– Żadnych – odparł. – Na strychu sucho. Dach nie przecieka.

To była zaskakująca informacja.

– To skąd ta woda? Może to czas na tę głupią historię?

Napił się herbaty.

– W tym domu zawsze było coś do roboty, więc czasem bywałem tu kilka razy w tygodniu. Na pół roku przed wypadkiem właścicielek niemal od nowa zrobiłem dach. Nie miały wtedy pieniędzy, więc powiedziałem, że mi zapłacą, jak będą miały. Wspominam o tym, bo… – westchnął z zakłopotaniem i szybkim ruchem dłoni potarł podbródek. – Nie ma innego sposobu, niż powiedzieć to prosto z mostu. Przyszedłem tu, bo przyśniły mi się obie. Lila i Marzena. Były jak zawsze – zadowolone z życia, emanujące ciepłem sześćdziesięciolatki. To było takie rzeczywiste… Wydawało mi się, że wcale nie śnię. Siedziały w tej kuchni, przy stole, i mówiły, że czas, by odwdzięczyły mi się za te wszystkie roboty, za które nie brałem od nich kasy. I że mam tu przyjść, natychmiast, bo dach przecieka. Wtedy zorientowałem się, że w kuchni jest ktoś jeszcze, jakaś starsza kobieta. Patrzyła na mnie z uśmiechem. Powiedziała: „Teraz będziesz mógł zacząć od nowa. I powiedz jej, że nie chrapiesz”. Nagle się obudziłem. Z silnym poczuciem, że koniecznie muszę tu przyjść. – patrzył na mnie badawczo. – Czy zapewnienie, że nie chrapię, ma dla ciebie jakieś znaczenie?

Nagle wszystko zrozumiałam

Wstałam i przyniosłam z saloniku oprawione w ramkę zdjęcie mamy.

To ta kobieta – powiedział Paweł.

Reklama

Jakkolwiek niewiarygodne się to wydaje, ja i Paweł zostaliśmy wyswatani przez kobiety, które spotkały się dopiero po tamtej stronie. Wszystkie elementy układanki pasują, prawda? Wciąż tęsknię za mamą, ale teraz już nie chcę tak od razu do niej dołączyć. Życie jest jednak piękne, odkąd mam przy swoim boku ukochanego mężczyznę.

Reklama
Reklama
Reklama