„Dzięki durnemu poleceniu szefa, cudem uniknąłem śmierci. Gdybym tego dnia był w domu, już wąchałbym kwiatki od spodu”
„Przestraszyłem się. Scyzoryk wymknął się z dłoni i pojechał po kamiennej płycie. Obrócił się jak igła kompasu i zatrzymał ostrzem w moją stronę. Strzał kolejnego pioruna znowu mnie przeraził. Zaczęło padać, a po chwili lały się już z nieba strugi wody. Szalała nad nami burza”.
- Jan, 43 lata
Są dni, kiedy nawet kumpel może doprowadzić do szału. Myślałem, że o takich rzeczach tylko się słyszy, ale myliłem się.
Czwartkowa dniówka dobiegała końca, kiedy zadzwonił telefon na moim biurku.
– Jasiek, wpadnij do mnie – mówił mój szef. – Najlepiej już.
Wstałem i, nie podejrzewając katastrofy, podreptałem do windy. Pokoje szefów zawsze znajdują się na szczycie. Hamowanie i piętro jedenaste.
– Do szefa – zameldowałem się w sekretariacie.
Różowowłosa asystentka nawet nie podniosła na mnie wzroku. Wskazała długopisem drzwi i z powrotem wetknęła go między karminowe wargi. Nacisnąłem klamkę i wszedłem bez czekania na „proszę”.
– Cześć, Janek! Siadaj. Chwila, już kończę… – mój szef i jednocześnie kumpel ze szkoły i studiów stukał w klawiaturę.
Siadłem i cierpliwie czekałem. Wreszcie Zbyszek Sawicki wcisnął „enter” i odwrócił się w moją stronę.
– Nie gniewaj się, ale to w twojej sprawie, więc… sam rozumiesz.
– Nie rozumiem, ale zaraz mi wszystko wytłumaczysz.
– Krótko: jedziesz jutro w teren. Wiem, że…
– Zbyszek, albo jeśli wolisz, panie dyrektorze. Nigdzie nie jadę! – przerwałem mu brutalnie. – Wyrzuć mnie, ale nie. Mam ważne sprawy, ustawione i umówione od dawna i doskonale o tym wiesz.
Sawicki spokojnie zaczął tłumaczyć.
– Janek, nie szalej. Posłuchaj. Ludzie w jakimś zadupiu podległym Muzeum Regionalnemu w Tomaszowie Lubelskim znaleźli w polu coś starego: płyty jakieś nagrobne, z marmuru chyba…
– To jest za Zamościem, a Zamość jest na końcu świata! – ryknąłem.
– Nie histeryzuj, Jasiu. Do Lublina jest świetna droga, a dalej też dasz radę. Na razie – słuchaj. No, więc znaleźli w polu płyty z dziwnymi napisami. Polecieli do muzeum, a ci wysmażyli oficjalny raport, że zabytek, że trzeba rozpocząć badania. Jesteś jedynym dostępnym w tej chwili specjalistą z odpowiednimi uprawnieniami, który może tam pojechać, zakwalifikować, zweryfikować, sfotografować i zabezpieczyć znalezisko. Nie prosiłbym cię o ten wyjazd, ale sprawa jest prosta: jeśli nie ty jutro, to za trzy dni płyty wyparują z pola i tyle je będziemy widzieli, rozumiesz?
– Zbyszek, cholera jasna – byłem naprawdę wkurzony. – Rozumiem, ale to jest ze 400 kilometrów. Cały dzień pójdzie w diabły, a ja mam od miesięcy zaplanowane…
– Pamiętam: spotkanie z Wandą. Janek, proszę, to nagła, wyjątkowa i ważna sprawa i tylko ty możesz ją załatwić. A Wanda przyjedzie za tydzień lub dwa…
– Nie! Wiesz, że jej praca i studia, jej badania, wykluczają dłuższe, choćby weekendowe wyjazdy planowane z dnia na dzień. Te jej bakterie nie chcą się rozmnażać jak trzeba i musi ich pilnować…
– Janek, nie chcę używać argumentu w rodzaju „polecenie służbowe”. Poza tym wiem, że zależy ci na takich znaleziskach, na pracy.
– Tylko nie bierz mnie pod włos.
– Obiecuję, że zadzwonię do Wandy i wszystko jej wyjaśnię. Tak będzie ok?
– Nie wiem, czy będzie ok, ale to zrobisz.
– Jasne! A teraz leć do administracji po delegację, zaliczkę i zlecenie na sprzęt. Jedź, załatw sprawę i wracaj bezpiecznie.
Zbyszek wstał i poklepał mnie po ramieniu.
– Dzięki, Jasiu. Naprawdę.
Po ponad pięciu godzinach dotarłem do muzeum
Spojrzałem na niego spode łba. „Coś nie mam farta” – pomyślałem, jadąc windą. „Niech tylko nie powiadomi Wandy… Uduszę”.
Wziąłem co trzeba i wróciłem do siebie po osobiste drobiazgi. Karty pamięci i aparat fotograficzny mam w domu. Znowu jechałem windą.
Mimo naprawdę dobrej drogi miałem wrażenie, że jazda ciągnie się w nieskończoność. Stada ciężarówek, ruch lokalny, roboty drogowe itp. atrakcje sprawiły, że wlokłem się, jak rejsowy pekaes z epoki Gomułki. Wreszcie po ponad pięciu godzinach dotarłem do Muzeum Regionalnego. Szybko znalazłem przemiłego starszego urzędnika, który podniósł cały ten raban.
– Stanisław Pełka – przedstawił się. – Aż nie wierzę, że stolica zareagowała tak szybko! Zwykle nasze sprawy czekają latami – w jego głosie słychać było trochę drwiny.
Poczułem się trochę jak uczniak.
– Jan Szarski. Niech pan nie ucina głowy posłańcowi – poprosiłem żartobliwie. – Decyzje zapadają na wyższych piętrach. Ja jestem od roboty.
– Czyli najważniejszym – starszy pan uśmiechnął się. – Może kawy, wody, kanapkę? Pan zdrożony, a czeka nas jeszcze krótka podróż…
– Wielkie dzięki. Mam nadzieję, że to niedaleko.
– Całkiem blisko. Na prowincji wszędzie jest blisko…
Jadłem kanapkę z kawą, a pan Stanisław pakował do torby sprzęt, który bardziej przypominał przybory ogrodnika niż profesjonalne narzędzia historyka.
– Niech się pan nie śmieje – powiedział, widząc moją minę. – W samochodzie mam jeszcze łopaty i inne podobne akcesoria. No i oczywiście gumiaki. Także dla pana.
Pokiwałem głową, ale miałem nadzieję, że nie będzie konieczności używania kaloszy.
– Jeśli pan skończył, ruszajmy. Pogoda jest piękna, ale czeka nas sporo pracy. W aucie mam jakieś żarcie, wodę mineralną i owoce. Chodźmy.
Wyszliśmy na parking.
– Niech pan tu zaczeka, podjadę – mój przewodnik zniknął za rogiem. Po chwili wytoczył się stamtąd piaskowożółty GAZ 69 z brezentowym dachem.
Mrucząc radośnie zatrzymał się tak, żeby wygodnie pakować bagaże. Pan Pełka wyskoczył z auta i otworzył tylne drzwiczki.
– Proszę pakować – zawołał. – Im niżej, tym lepiej, trochę w nim trzęsie.
Wrzuciliśmy szybko graty i już wyjeżdżaliśmy z parkingu.
– Jest niezniszczalny – Pełka z dumą poklepał w dużą kierownicę. – Służy mi od 1978 roku, da pan wiarę? Jeździ, jak złoto nawet po wertepach, a jak coś się zepsuje, każdy kowal go naprawi. Pańską limuzyną nie dotarlibyśmy na miejsce.
Jechaliśmy powoli. Widoki były piękne: pofalowane pola, stare lasy, niewielkie wsie. Minęliśmy tablicę z napisem „Bełżec – Muzeum Pamięci”. Pełka zwolnił, żebyśmy mogli zamienić kilka zdań. Silnik gazika trochę jednak zagłuszał słowa.
– Zaraz skręcamy.
Pełka odnalazł zjazd z drogi. Autem zakołysało, wjechaliśmy między drzewa. Wspaniały zapach sosnowego igliwia, malownicze półcienie, wielkie paprocie i brunatne szyszki na gruntowej drodze. „Obraz jak z dziecięcych wakacji” – pomyślałem.
– No, takiej jazdy jeszcze ze trzy kilometry, a potem chwila skrajem lasu, przy polu. – Stanisław Pełka cały czas uśmiechał się i niemal z czułością patrzył na stary las. – Wie pan, jak już przyszło tu człowiekowi żyć, to nigdzie się nie chce wyjeżdżać, tak tu pięknie…
Powoli zbliżyliśmy się do skraju lasu. Jechaliśmy teraz na granicy pól i drzew. Kilkadziesiąt metrów od garbatej dróżki wił się strumyk, w którym co chwila błyskało słońce. Gdzieś, hen za polami, widać było ciemną linię kolejnego lasu.
– Już niedługo, zaraz będziemy na miejscu. Rzadko tu ktoś bywa. Ot, przeorać pole, żeby Unia widziała, że nie leży odłogiem, rozumie pan – dopłaty. Ale tak naprawdę pusto tu i pewnie dlatego nikt wcześniej nie znalazł tych tablic. O, jesteśmy na miejscu.
Pełka sprawnie objechał trawiastą łatę i zatrzymał samochód w cieniu sosen. Wyskoczyłem z samochodu. Przygotowałem aparat fotograficzny i zacząłem robić zdjęcia okolicy, ale żadnych tablic nie widziałem.
– Jeszcze chwilka – uśmiechnął się Pełka. – Proszę mi pomóc, zdejmiemy maskowanie.
Musiałem wiedzieć, czy Zbyszek uprzedził Wandę
Dopiero teraz zauważyłem, że duża łata ciemnej zieleni różni się od otoczenia. Pełka pochylił się i wyjął z ziemi kilka namiotowych szpilek. Machnął na mnie ręką i pokazał, gdzie mam chwycić sznury. Gęsta wojskowa siatka maskująca bez problemu dała się podnosić i składać. Po chwili odsłoniliśmy kwadrat o boku około 10 metrów. Ograniczał go niziutki, kamienny murek, który ledwie wystawał z ziemi. Wewnątrz figury znajdowały się cztery kamienne, również kwadratowe, rzeczywiście marmurowe płyty.
Zrobiłem serię zdjęć i razem z moim przewodnikiem zaczęliśmy zdejmować z płyt warstwy piasku, igliwia i gliny. Na czworakach, ze szczotkami w rękach przesuwaliśmy się rytmicznie wewnątrz kwadratu. Za każdym ruchem szczotek i wielkich pędzli ukazywały się naszym oczom kolejne znaki i napisy. Pracowicie czyściliśmy je linijka po linijce, a ja natychmiast uwieczniałem je aparatem fotograficznym. Nie wiem, ile czasu minęło od zdjęcia maskowania, ale wreszcie po oczyszczeniu wszystkich tablic dotarliśmy do przeciwległego boku tajemniczego kwadratu. Wstaliśmy. Kamienne obramowanie i cztery płyty wyglądały, jak wielki kwadratowy guzik z kwadratowymi dziurkami.
– Szkoda, że nie mogę latać – powiedziałem. – Znalezisko widziane z góry może być symbolem, coś wskazywać. Mam nadzieję, że nic nam nie umyka.
– Chyba nie – pan Stanisław mówił z przekonaniem. – Jak pan widzi, napracowałem się już tutaj. Poza kwadratem nie ma niczego w promieniu kilkudziesięciu metrów. Szlag, nie wpadłem na to, żeby zabrać wodę do umycia tablic. Mimo szczotkowania ciągle niewiele widać… Zgłodniałem, a pan?
Siedliśmy na trawie z kanapkami i wodą mineralną.
– Przyjedzie ekipa, pewnie z Lublina i utworzą fachowe stanowisko archeologiczne. To naprawdę niezwykłe znalezisko.
– Bardzo stare, ale trudno ocenić, z jakiego okresu pochodzi. Przyjrzyjmy się z bliska tym znakom.
Skończyliśmy jedzenie i znowu rzuciliśmy się na kolana. Znów linijka po linijce przyglądaliśmy się wyrytym w kamieniu symbolom.
– To kabała, oryginalna stara kabała. Tu drzewo życia, tu symbole staroegipskie, anankh, gwiazda Dawida, kręgi i trójkąty, hebrajskie i aramejskie litery, cyfry magiczne. To chyba prastare miejsce praktyk okultystycznych… – stary pracownik muzeum nie najgorzej orientował się w temacie. – Kamienie mają na pewno wiele wieków. Miną lata zanim odcyfrujemy te przekazy i przepowiednie. To trudniejsze niż poznanie tajemnicy hieroglifów…
Posuwałem się za nim i fotografowałem zarówno pojedyncze znaki i symbole jak i całe ich sekwencje. Zdaniem Pełki poszczególne linijki tworzą szyfr. A ponieważ kamienne płyty pokryte były różnymi napisami, więcej niż pewne wydawało się, że niosą różne przesłania.
Znów usiedliśmy pod drzewami. Spojrzałem na zegarek.
– Muszę zadzwonić do szefa. Obiecałem zdać wstępną relację, a tu już koniec dniówki – sięgnąłem po telefon do kieszeni roboczych spodni.
– Tu nie ma zasięgu, panie Janku – uśmiechnął się stary muzealnik. – Mówiłem panu, Polska B.
Zakląłem. Pal diabli sprawozdanie, ale musiałem wiedzieć, czy Zbyszek uprzedził Wandę. Na razie byłem bezradny. Wstałem i ruszyłem do tablicy z prawej strony na górze. Przyklęknąłem i wpatrywałem się w jeden z symboli łączących motyw okręgu i trójkątów. W środku miał chyba jakąś twarz, ale akurat w tym miejscu przywarła do tablicy jakaś wyschnięta gruda ziemi. Otworzyłem scyzoryk i delikatnie podważyłem „narośl”. Nic. Docisnąłem trochę mocniej, ale uważałem, żeby nie złamać ostrza. Nic. Jeszcze raz spróbowałem podważyć obce ciało i w tym momencie huknął gdzieś blisko piorun. Przestraszyłem się. Scyzoryk wymknął się z dłoni i pojechał po kamienne płycie. Obrócił się jak igła kompasu i zatrzymał ostrzem w moją stronę. Strzał kolejnego pioruna znowu mnie przeraził. Zaczęło padać, a po chwili lały się już z nieba strugi wody. Szalała nad nami burza.
– Biegiem do samochodu! – Pełka przekrzykiwał grzmoty i pomruki niebios.
Schowałem aparat do futerału i pognałem do gazika. Ale i tak, gdy już wsiadłem, na ceratowe siedzenia woda lała się ze mnie jak z kranu. Deszcz bębnił o brezentowy dach, jakby chciał go obrócić w perzynę. Ale wiekowa tkanina nie zamierzała ustąpić żywiołowi. Po szybach płynęły strugi wody.
– Mam nadzieję, że burza szybko minie – zagadnąłem. – Muszę jeszcze dziś wracać do Warszawy, ktoś na mnie czeka. Ale przyjadę we wtorek. Sądzę, że czeka nas sporo pracy…
– Gdyby szukał pan noclegu, służę pokojem u siebie – Stanisław Pełka zrobił zapraszający gest. Mam niewielki domek między Tomaszowem a Bełżcem. Nic wspaniałego, ale mieszka się miło. Za oknem las, cisza, spokój. No i oszczędzi pan na hotelu.
– Dziękuję bardzo. Chętnie skorzystam. Jacyś dobrzy bogowie mi pana zesłali – obaj się roześmialiśmy.
– Kabała… – Pełka z uśmiechem wskazał palcem w stronę kamiennych tablic, na które gdzieś tam, przed nami deszcz padał pierwszy raz od nie wiadomo ilu setek lat. – Niech pan nie wierzy w starych bogów, panie Janku. Tylko ludzie czasami nam pomagają.
Deszcz lał, a my gadaliśmy. Nie tylko o pracy, choć to historia odcisnęła piętno i na moim gospodarzu i na mnie. Wreszcie nastała cisza. Pan Stanisław otworzył drzwiczki i wyszedł na zewnątrz. Po chwili wrócił podekscytowany.
– Szybko, niech pan wychodzi. Taki widok może się więcej nie zdarzyć.
Wyskoczyłem w mokrą trawę i stanąłem jak zaczarowany. Nad nami świecił księżyc, a ostatnie chmury sunęły po ciemnym niebie. Kamienne płyty błyszczały zebraną na nich wodą. Deszcz wypłukał piasek z wyrytych znaków i symboli. Teraz świeciły jak neony odbitym księżycowym światłem. Patrzyliśmy na ten widok dopóki jakaś chmura nie zasłoniła księżyca i wyryte znaki zgasły.
– Cudowne – szepnąłem.
– Tak, naprawdę cudowne – zawtórował mi Pełka.
Wróciliśmy do samochodu. Gazik odpalił bez problemu i zaczęliśmy przebijać się do głównej drogi przez leśne kałuże.
– Miałem wrócić za dnia, ale nie żałuję – powiedziałem, żegnając się z panem Stanisławem.
– Tak bywa – odpowiedział z uśmiechem. – Czekam więc na pana za kilka dni. Do zobaczenia. Proszę uważać na drodze.
Wsiadłem do swojego auta. „Wygodniej“ – zaśmiałem się do siebie. Podłączyłem telefon do ładowarki i ruszyłem do Warszawy.
Dopiero teraz poczułem potworny swąd spalenizny
Kiedy dojeżdżałem do domu, a konkretnie gdy skręciłem w swoją ulicę, zorientowałem się, że coś jest nie w porządku. Widać było samochody strażackie z obracającymi się kogutami, policjanci pilnowali, by nikt nie przekroczył plastikowych taśm rozpiętych w poprzek ulicy. Ludzie tłoczyli się przed nimi i pokazywali palcami coś, czego stąd nie widziałem, bo moja uliczka jest poi prostu krzywa. Zatrzymałem samochód najbliżej jak się dało i pełen najgorszych obaw pobiegłem skrótami przez podwórka w stronę mojej kamienicy. Dopiero z sąsiedniej posesji zobaczyłem dym odpływający z wiatrem nad miasto. Serce waliło mi mocno. Wskoczyłem do klatki sąsiedniego domu i zbiegłem do piwnicy. Znałem ją od dzieciństwa, tędy przemykaliśmy się, bawiąc się w powstanie… Zakręt w prawo, schody na górę, duży hall i wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. Dopadłem do klamki.
– Dokąd, stop! Panie Janku! Niech pan tam nie idzie! Tam niebezpiecznie, pogorzelisko! – znany mi głos odezwał się tuż za mną.
– Pan Kosik? Co się dzieje, co pan tu robi? – pytałem, szarpiąc drzwi, które nie ustępowały.
– Ano, panie Jasiu, patrzę, jak umiera nasza kamienica… – staruszek, emerytowany tramwajarz, spojrzał na mnie smutnym wzrokiem. – O Jezusie, to znaczy, że pana tam nie było! Jezusie, to cud panie Jasiu! Cud!
Zbliżyłem twarz do wąskich szybek w drzwiach. Zobaczyłem zniekształcone przez grube szkło dymiące zgliszcza mojego rodzinnego domu. Dopiero teraz poczułem potworny swąd spalenizny. Po podwórzu kręciło się wśród dymu kilku strażakach w czarnych kombinezonach z żółtymi pasami i czerwonych kaskach. Odwróciłem się do sąsiada.
– Co się stało, panie Kosik? – zapytałem jeszcze raz. – Co to znaczy, że to cud, że mnie nie było?
Stary motorniczy chwycił mnie za ramiona, jakby sprawdzał, czy to na pewno ja.
– Oj, panie Jasiu… Pan zajmował cały strych, prawda? Pięknie go pan sobie urządził. Ale jak przyszła ta wielka burza, trochę po północy, piorun uderzył prosto w dach i natychmiast kamienica stanęła w ogniu. Gdyby był pan w domu…
Usiadłem na schodach. „Burza. Piorun. Gdybym był w domu…” – myśli szybko przelatywały przez głowę. „Wanda!” Zerwałem się na równe nogi i wyciągnąłem z kieszeni telefon. Dobrze, że naładował się w samochodzie. Palce błyskawicznie śmigały po ekranie. Pyk. Łączenie.
– Halo, co jest? – usłyszałem zaspany głos Zbyszka. – Janek?
– Wanda! – ryknąłem. – Zadzwoniłeś, żeby nie przyjeżdżała?! Miałeś zadzwonić!
– Zwariowałeś? Zadzwoniłem. Trzy razy, ale nie odbierała…
– I przyjechała?! Mów!
– Nie, oddzwoniła i powiedziałem jej, co i jak. Będzie dziś wieczorem. A w ogóle to dlaczego wyłączasz służbowy telefon, co?
Przerwałem połączenie. Nie było jej u mnie! Odwróciłem się do zasmuconego sąsiada gapiącego się na wypalone mury naszej kamienicy. Położyłem mu rękę na ramieniu. Odwrócił twarz w moją stronę, w oczach miał łzy.
– Ma pan rację, panie Kosik. To cud. Prawdziwy cud.