„Choroba przyjaciółki zmieniła całe moje życie. Czułam się jak bezużyteczny śmieć, bo nie mogłam jej pomóc”
„Po kilku minutach, kiedy doszłam do siebie i uspokoiłam gonitwę myśli, mogłam bardziej świadomie rozmawiać z Danusią, a i ona zaczęła coraz spokojniej opowiadać, co się wydarzyło”.
- Hanna, 57 lat
Pakowałam walizkę, to wkładając, to wahając się, to znowu wyciągając poszczególne ubrania i drobiazgi. Dżinsy i ciepły sweter? To na pewno mi się przyda. Nad morzem często bywa chłodno, zwłaszcza wieczorem, nawet jak zapowiadają dobrą pogodę. Strój do opalania?
Sama nie wiem… Skąd mam wiedzieć, czy Danuśka będzie miała ochotę chodzić na plażę? Poza tym to już wrzesień, chłodno. Oj tam, zajmuje mało miejsca, wezmę. Strój i buty do biegania? Jak jestem nad morzem, uwielbiam wczesnym rankiem, kiedy nie ma jeszcze ludzi, truchtać brzegiem i wdychać rześkie powietrze. Ale jak będzie tym razem?
Czy to będzie w porządku wobec niej? Tak oto pakowanie – banalna czynność, którą wykonuję z wielką wprawą przynajmniej raz w roku – tym razem zabrało mi mnóstwo czasu. Pakowałam się na urlop, który miałam spędzić z najbliższą przyjaciółką. Tylko że od ostatniego naszego spotkania zdarzyło się coś, co bardzo zmieniło na pewno jej, ale chyba również moje życie…
LISTOPAD
W listopadzie coś takiego się dzieje, że z początkowego jesiennego rozmarzenia spadam gwałtownie na ziemię. A to przedłużająca się słota, a to pierwszy przymrozek ścinający żywą jeszcze roślinność a może chodzi o dojmujące uczucie, że słońce omija mnie coraz szerszym łukiem…
Kiedy siedziałam na kanapie i rozmyślałam nad tymi typowymi objawami jesiennej melancholii, zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz. Danusia.
„Wyczuła moment! – ucieszyłam się. – Zaraz wyciągnie mnie z tej okropnej chandry. Ona potrafi tryskać energią”.
– Cześć, Danucha! – krzyknęłam do słuchawki. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że dzwonisz! W samą porę, kochana.
Cisza. Danusia się nie odzywała. Słyszałam co prawda jej oddech, ale ani słowa.
– Danusia? – zapytałam.
Tym razem usłyszałam płacz Danki. Szlochając, mówiła do słuchawki urywanymi zdaniami:
– Haniu… Zdarzyło się coś strasznego… Nie spodziewałam się tego… To mnie tak zaskoczyło… Nie wiem, co ze sobą zrobić… Jak ja sobie z tym poradzę!
– Danusiu, kochana, co się stało? – zapytałam, siląc się na spokój.
– Byłam wczoraj u lekarza, bo kazał mi zrobić kompleksowe badania. Wiesz, mówiłam ci ostatnio, że źle się czuję… W każdym razie, o Boże, Haniu, ja mam raka! – wydusiła z siebie i znowu zaczęła szlochać.
Stanęłam na baczność
Adrenalina spowodowała, że zaczęłam chodzić i wyrzucać z siebie nieskładne zdania:
– Danusia, spokojnie, zaraz mi o wszystkim opowiesz… Rak to choroba, którą trzeba leczyć, nie wolno się poddawać… – gadałam bez sensu, a równolegle w głowie miałam galop zupełnie innych myśli:
„Rak! Co robić? Jak pocieszyć Danusię? Kurczę, to przecież prawie wyrok! Ale to niemożliwe, jest jeszcze młoda! To nie fair, że ma raka, tak dba o siebie, dobrze się odżywia, uprawia sport. Nie tacy ludzie umierają na raka! Niemożliwe, może to pomyłka?”.
Po kilku minutach, kiedy doszłam do siebie i uspokoiłam gonitwę myśli, mogłam bardziej świadomie rozmawiać z Danusią, a i ona zaczęła coraz spokojniej opowiadać, co się wydarzyło.
Nie mówiła o szczegółach diagnozy, koncentrowała się przede wszystkim na swoich emocjach: że czuje się całkowicie wytrącona z równowagi, że nie wie, co robić, że nie potrafi niczym się zająć…
– A Marek? – zapytałam o jej męża. – Przecież on tak ciebie kocha. Na pewno jest dla ciebie teraz największym oparciem…
– Marek? – zachlipała. – On to znosi gorzej ode mnie. Kompletnie się załamał… Patrzy na mnie i płacze… Mówię coś do niego, a on znów uderza w płacz. To koszmar!
„No tak – pomyślałam. – Marek nie jest typem twardego faceta. Wrażliwy, refleksyjny, zapatrzony w Dankę. Ona jest dla niego całym światem… Biedak pewnie teraz czuje się tak, jakby tracił wszystko, co ma”.
Jak tylko skończyłyśmy rozmowę i odłożyłam telefon, od razu zabrałam się do działania. Tylko w ten sposób mogłam zrzucić z siebie ten olbrzymi stres, który nagle poczułam.
Poza tym jako kobieta zadaniowa chciałam się poczuć potrzebna
Po pierwsze, telefon do Marka. Udało mi się dodzwonić do niego, kiedy był jeszcze w pracy. Powiedziałam, że wiem wszystko, i chcę z nim porozmawiać o tym, w jaki sposób powinien w tym czasie wspierać Danusię. Oczywiście zaczął płakać do słuchawki, mówił, że to go przerosło, że nie wyobraża sobie życia bez niej i…
– Danusia żyje! – przerwałam mu ostro. – Teraz potrzebuje nie tylko twojej miłości, ale przede wszystkim siły. Bądź dla niej opoką, dodaj jej otuchy swoją wiarą, że leczenie się powiedzie. Tylko tak możesz jej pomóc – mówiłam tonem ostrym i kategorycznym, bo chciałam nim wstrząsnąć.
Zależało mi, żeby w obliczu tej tragedii nie myślał o sobie, tylko o niej. Na szczęście poskutkowało. Po tkliwym początku nasza rozmowa dalej przebiegła w konkretny, a nawet konstruktywny sposób.
Ustaliliśmy, że Marek będzie dalej pracował, a do Danusi przyjedzie na najbliższy miesiąc jej siostra, Ola. Podobno wie o wszystkim i wyraziła taką gotowość. Ola jest starsza od Danusi, ma dorosłe dzieci, a jej mąż przez ten czas poradzi sobie w domu sam.
Przypomniałam sobie Olę: sympatyczna kobieta, niezwykle zaradna i energiczna. Nie znam lepszej osoby, która by się nadawała jako wsparcie dla Danusi.
„Dobra, to jedno mamy z głowy”
A potem pomyślałam sobie jeszcze, jak to dobrze, że Danusia i Marek nie mają dzieci. Przynajmniej ten kłopot nam odpadał…
Aż zadrżałam, uświadamiając sobie, jak okrutnie to zabrzmiało. „Teraz nie myślę jak człowiek, teraz działam jak robot!” – usprawiedliwiłam się i niczym automat przeszłam do kolejnych zadań.
Po drugie, zorientować się w sytuacji – co dokładnie oznacza nowotwór szyjki macicy. Nic o tym nie wiedziałam oprócz tego, że sama nazwa powodowała u mnie gęsią skórkę. Zabarykadowałam się w pokoju pod pretekstem pilnego zlecenia – ponieważ mąż i dzieci zaczynali po kolei wracać ze szkoły i z pracy do domu – i otworzyłam komputer.
Hasło wrzucone do wyszukiwarki i dalej – czytać artykuły wyskakujące jak z rękawa… Po lekturze trzeciego włosy stanęły mi dęba i z trwogą zatrzasnęłam wieko laptopa. Informacje, które znalazłam, były przerażające. Zamiast uporządkować moją wiedzę na temat choroby, sprawiły, że zaczęłam wpadać w histerię.
I od razu przypomniałam sobie Elizę, moją koleżankę z pracy, która mówiła: „Jeśli nie chcesz się wyleczyć, tylko jeszcze bardziej rozchorować, poczytaj o tym, co ci dolega, w internecie”. Wstałam od komputera i zaczęłam szukać w szufladzie wizytówki mojej znajomej ginekolog. Postanowiłam do niej zadzwonić i zapytać, co mogłabym zrobić, żeby pomóc przyjaciółce.
Po rozmowie byłam spokojniejsza. Znajoma ginekolog co prawda nie ukrywała, że nowotwór szyjki macicy to trudny przypadek, ale powiedziała też, że rokowania w dużej mierze zależą od czasu, w którym został wykryty, czynników genetycznych i terapii, jaka zostanie zastosowana.
– Gdzie mieszka twoja przyjaciółka, Haniu? – zapytała na koniec.
– Na drugim końcu Polski – odparłam. – Jakiś czas temu wyjechała i osiedliła się w okolicach Szczecina.
– Szczecin… – powtórzyła ginekolog. – Gdyby twoja przyjaciółka chciała leczyć się w Poznaniu, mam tam znajomego, świetnego specjalistę. Daj tylko znać, a skontaktuję ich ze sobą – powiedziała na pożegnanie.
„Ufff – wysapałam jak lokomotywa. – Jeszcze jeden telefon i na dzisiaj wystarczy!”.
Wystukałam numer Oli
Przedstawiłam się i z ulgą stwierdziłam, że Ola mnie doskonale pamięta, ponieważ kilkanaście lat temu miałyśmy okazję poznać się podczas mojego pobytu w domu rodzinnym Danki. Powiedziałam, że mogę polecić Danusi dobrego specjalistę, który poprowadzi ją przez cały ten czas – przygotowań do operacji, samą operację – i zaplanuje optymalny sposób leczenia po operacji.
Ola bardzo się ucieszyła. Ustaliłyśmy, że skontaktuję ich ze sobą. „Z nią to zupełnie inna rozmowa niż z Markiem” – stwierdziłam i poczułam się lepiej. Nabrałam pewności, że Danusia będzie w dobrych rękach.
Wyszłam z pokoju. Paweł oglądał coś w telewizji, dzieciaki były w swoim pokoju. I choć dobiegały z niego odgłosy kłótni nastolatków, z czułością pomyślałam o tej gromadce żywych, zdrowych, najbliższych memu sercu ludzi.
– Coś cię w pracy ostatnio cisną… – zauważył gorzko Paweł, nie odrywając wzroku od telewizora.
– No rzeczywiście, trochę – odparłam szybko. – Ale już skończyłam – zatarłam ręce. – Zaraz będzie kolacja!
Nie chciałam mówić Pawłowi o Danusi. Przynajmniej na razie. Tak jakbym wierzyła, że im mniej będę o chorobie mówiła, tym szybciej Danka wyzdrowieje.
GRUDZIEŃ
Ten miesiąc minął mi pod znakiem pisania – głównie maili do Danusi. Zaczęło się od tego, że niemal każda nasza rozmowa telefoniczna kończyła się płaczem – albo jej, albo moim. Potem zauważyłam, że Danusia coraz częściej nie odbiera moich telefonów.
Pisała potem do mnie SMS-y, że nie słyszała, jak dzwoniłam, że była zajęta… A ja przypuszczałam, że każda rozmowa ze mną – osobą bliską, którą zna z okresu beztroski i doskonałego samopoczucia – to dla Danusi wyzwanie. Ja z kolei chciałam okazywać jej wsparcie, interesować się tym, co się z nią dzieje, ale nie chciałam też być nachalna. Wymyśliłam więc maile, czyli szybkie listy.
Pisałyśmy do siebie codziennie. Danusia – rano. Pisała dużo o sobie, o tym, co czuje, jak radzi sobie z lękiem. To były bardzo poruszające listy.
„Haniu, już się przyzwyczaiłam do myśli, że jestem chora. Już to do mnie dotarło – pisała na przykład. – Wiem, że dalszy etap zależy w dużej mierze ode mnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest możliwy ciąg dalszy. Jeszcze niedawno nie widziałam przed sobą niczego. Była pustka. Teraz widzę wątłą dróżkę – ale taką, wiesz, mało stabilną, jak wiszący, ledwo trzymający się mostek…”.
Opisywałam, co się wydarzyło w pracy, co u Pawła, dzieciaków. Na początku próbowałam bagatelizować jej chorobę, myśląc, że to jej pomoże:
„Danusiu, rak to nie koniec świata, znam mnóstwo osób, które przez to przeszły. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze”.
Na szczęście Danusia szybko sprowadziła mnie na ziemię, jasno pokazując, że jeśli chcę ją wspierać, to nie tędy droga.
„Hanka, przestań wypisywać takie bzdury, bo nie będę czytała twoich listów! Co to znaczy: nie koniec świata? Zachoruj sobie na raka, to ja ci tak napiszę i sama zobaczysz! Zaręczam ci, że to jest koniec świata, a jeśli będę dalej żyła, moje życie nie będzie już nigdy takie jak wcześniej!”.
Zawstydziłam się tych swoich prób niewprawnego pocieszania Danki i od tej pory pilnowałam się, żeby nie negować istnienia choroby, ale jednocześnie nie użalać się nad nią, tylko traktować jak Dankę, moją (teraz) chorą przyjaciółkę, którą znam od 30 lat.
STYCZEŃ
Od Nowego Roku Danusia przygotowywała się operacji – była na kilku wizytach u poleconego specjalisty w Poznaniu, zrobiła niezbędne badania, a w połowie stycznia została zoperowana. Pamiętam, że w ten dzień nie mogłam sobie znaleźć miejsca: byłam w pracy, ale nie potrafiłam skoncentrować się na żadnym zajęciu. Na szczęście miałam stały kontakt z Olą, która zadzwoniła do mnie od razu, jak tylko dostała jakieś wieści.
– Operacja się udała – powiedziała. – Lekarze są dobrej myśli. Wycięli to, co mieli wyciąć, i przed nami rekonwalescencja, a potem długa chemioterapia. Żeby doszczętnie zniszczyć tego dziada! – dodała z mocą.
– A jak się Danuśka czuje? – zapytałam, czując wyraźną ulgę.
– Odpoczywa. Za dwie godziny do niej zajrzę i będę mogła z nią porozmawiać. I jeszcze jedno – dodała Ola. – Za tydzień muszę wracać do domu i zostawię Danusię z Markiem. Będziesz z nią nadal w kontakcie? – zapytała.
– Jasne! – odparłam.
A po chwili zastanowienia dodałam:
– Mogę nawet przyjechać na kilka dni.
– To chyba nie jest dobry pomysł – powstrzymała mnie Ola. – Danusia kiepsko wygląda, a kiedy zacznie chemię, będzie jeszcze gorzej. Może to być dla niej krępujące. A poza tym Marek da sobie radę.
LUTY, MARZEC, KWIECIEŃ…
Marek dał sobie radę. Byłam naprawdę pod dużym wrażeniem, jak choroba Danki go zmieniła. Ślamazarny i rozczulający się nad sobą facet zamienił się w zorganizowanego, nastawionego na cel wojownika. Rozmowy z nim mnie samej dodawały otuchy.
– Haniu, nic się nie martw, ogarniamy sytuację – mówił, gdy do niego dzwoniłam.
– Wziąłem zaległy urlop i udaje mi się wszystko zorganizować. Rano zawożę Dankę do szpitala na chemię, zostawiam ją tam na trzy godziny, w tym czasie robię zakupy. Wiesz, Danka dodatkowo wspiera się specjalną dietą: zero mięsa, nabiału, krowiego mleka. Jemy dużo warzyw, kozie i owcze sery – gadał jak nakręcony, a chwilami miałam wrażenie, że w jego głosie pobrzmiewa prawdziwa duma.
„Facetowi to chyba czasem potrzebny jest silny wstrząs, żeby dojrzał” – pomyślałam, choć w gruncie rzeczy cieszyłam się, że Marek wreszcie przejął stery.
Od lutego mogłam też już rozmawiać z Danką, a nie tylko korespondować mailowo
Zadzwoniła do mnie dzień po operacji:
– Haniu, tak się cieszę, że jestem już po…– zaczęła. – Dla mnie najgorsza była ta operacja. Teraz, jak już wiem, co tam się dzieje w środku, mam większą pewność, że może pójść dobrze.
– Danuśka, ja też już jestem spokojniejsza – odparłam serdecznie. – I ogromnie się cieszę, że zadzwoniłaś.
Od tej pory rozmawiałyśmy regularnie. Kiedy ja miałam przerwę śniadaniową w pracy, ona siedziała w szpitalu na chemioterapii i, jak się wyraziła, „śmiertelnie się nudziła”. To był nasz rytuał – dzwoniłam wtedy do niej, popijając kawę, a ona czekała na mój telefon i widać było, że kontakt ze mną sprawia jej radość. Rozmawiałyśmy o wszystkim, ale starałyśmy się, żeby choroba Danusi nie była w centrum naszych pogawędek.
Unikałam zaczynania rozmowy od: „Jak się dzisiaj czujesz?”, bo Danusia powiedziała mi, że to pytanie od jakiegoś czasu działa na nią jak płachta na byka. Ona z kolei w rozmowie coraz mniej koncentrowała się na „tu i teraz” i częściej snuła plany na najbliższe dni, tygodnie.
To podczas tych rozmów pojawił się pomysł spędzenia razem jesiennego urlopu nad morzem. Tak dawno się nie widziałyśmy! Decyzje rodzinne i zawodowe spowodowały, że Danusia opuściła nasz Rzeszów i przeprowadziła się w okolice Szczecina.
WRZESIEŃ
Zamknęłam walizkę. Uściskałam dzieci i zatrzasnęłam drzwi od samochodu. Paweł odwiózł mnie na dworzec, gdzie wsiadłam do nocnego pociągu do Szczecina. Tam z kolei miała przejąć mnie Danuśka I Marek, który obiecał nas zawieźć do Świnoujścia.
– Tylko nie szalejcie tam za bardzo – Paweł cmoknął mnie w policzek.
– Codziennie będziemy balować do świtu – rzuciłam z przekąsem. – Przecież my już jesteśmy starsze panie. I w dodatku „po przejściach” – pomachałam mu na pożegnanie.
„No właśnie – zastanawiałam się już w pociągu. – Jak będziemy spędzać czas? W jakiej formie jest Danusia?”. Brałam pod uwagę różne scenariusze, włącznie z tym, że będę dla Danki opiekunką pomagającą jej na każdym kroku.
Na dworcu w Świnoujściu zobaczyłam ją z daleka. Szczuplejsza niż zwykle, z króciutką twarzową fryzurką i uśmiechem w niebieskim spojrzeniu. Podbiegła do mnie i uścisnęła energicznie.
– Danusia, nie forsuj się – zaczęłam niepewnie.
– Ustalmy sobie to na samym początku – pogroziła mi palcem. – Nie jestem inwalidką. Czuję się całkiem dobrze. Przysięgam!
Szłyśmy objęte w stronę samochodu i Marka. Zanim do niego doszłyśmy, Danka zatrzymała się i spojrzała na mnie uważnie:
– Haniu – powiedziała. – Wyniki mam dobre. Na razie – dodała, widząc, że zaczynam piszczeć z radości. – Wiem, że może być różnie: albo się utrzymają, albo będzie pogorszenie. Jestem przygotowana na oba scenariusze. Ale obojętnie, co się wydarzy, mamy przed sobą dwa tygodnie, które spędzimy najlepiej, jak to tylko możliwe.