Reklama

Każdy, kto wędkuje, wie, jak trudno znaleźć dobre miejsce na ryby. Takie wymarzone, pewne i szczęśliwe. I choć mieszkam w okolicy, w której sporo jest akwenów, zajęło mi mnóstwo czasu, żeby taką miejscówkę znaleźć. Ta miejscówka jest dobrze ukryta. Znalazłem ją przez przypadek: zaczepiłem wędką o gałęzie drzewa i musiałem wejść w gęste krzaki, by wyplątać żyłkę. Kiedy klnąc jak szewc walczyłem z gałęziami brzóz, bażyn i olszyn, zobaczyłem za krzakami łagodne obniżenie terenu schodzące do wody. Przebiłem się przez krzaki i dotarłem do malutkiej zatoczki osłoniętej z obu stron gęstwiną krzewów i wysokich liściastych drzew.

Reklama

Zejście do wody było porośnięte trawą, a sam brzeg nie porastał sitowiem – piaszczyste dno jeziora przechodziło w dwumetrową najwyżej „plażę”. Miejsce po prostu idealne, by próbować łowić z brzegu lub nawet zwodować ponton. Tylko to przejście przez krzaki…

Cmoknąłem w pyszczek i wypuściłem na szczęście

Wróciłem na dróżkę i próbowałem znaleźć inne dojście do zatoczki. Na próżno – nie było szans przejścia przez podmokłe, bagniste chaszcze. Trudno. Trzeba było jeszcze sprawdzić, czy w tym miejscu są w ogóle jakieś ryby. Zabezpieczyłem wędziska, torbę przełożyłem przez pierś i ponownie wbiłem się w krzaki.

Z trudem, ale jednak trafiłem nad brzeg. Rozpakowałem graty, ustawiłem stare krzesełko i zarzuciłem. Siedziałem wygodnie i wpatrywałem się w spławik. Nawet nie drgnął, choć dałbym głowę, że wokół haczyka kręciły się jakieś ryby. Przesiadłem się na zwalony pień drzewa, w cień, by nie patrzeć na wodę pod słońce. i wpatrywałem się jezioro. Znów byłem pewny, że pod powierzchnią czają się ryby, ale przebiegle omijają moją przynętę. Rzuciłem w wodę odrobinę kulek proteinowych wymieszanych z masą białkową i preparatem zapachowym.

I nagle – aż się zagotowało pod powierzchnią! Widziałem sielawy, płocie, krasnopióry, karasie, a zaraz potem pojawiły się za nimi okonie i sandacze. Woda marszczyła się i nie mogłem dostrzec, co jeszcze pożera zanętę i małe rybki. No, ale że miejsce jest rybne – nie było już najmniejszych wątpliwości.

Zobacz także

Wreszcie mój spławik zanurkował. Podciąłem i poczułem, że coś wisi na haczyku. Po chwili wyciągnąłem nad wodę dorodnego klenia. Byłem zachwycony – nie pamiętałem już, kiedy widziałem trzepocącą się rybę! Wyjąłem haczyk, cmoknąłem w pyszczek i wypuściłem z powrotem do wody. Na szczęście!

Jak groźna maczuga jakiegoś małpoluda

Zaznaczyłem trzema pinezkami wbitymi w drzewo miejsce przy ścieżce, żeby trafić tu następnym razem. Byłem pewien, że nikt tu nie dotrze. Sam przecież mijałem to miejsce setki razy i dopiero przypadek sprawił, że je odkryłem. Tak czy owak – byłem zadowolony z mojej wyprawy, choć wracałem do domu bez ryb.

Nigdy się nie chwaliłem i nie chwalę sukcesami. Ludzie traktują mnie czasem jak fantastę i kłamczucha. Śmieją się, szydzą. Już samo chodzenie na ryby uważane jest za wariactwo, więc nie ma co się narażać na dalsze szykany. Ale ja – swoje wiem.

Wieczorem, kiedy nikt nie widział, poszedłem do piwnicy i przyniosłem do domu ponton. Świetny sprzęt – niezbyt ciężki, składa się w małą paczkę, która mieści się do podręcznej torby, a dla jednej osoby jest akurat. Potem przyszykowałem cały sprzęt, jaki miałem: haczyki, żyłki, spławiki, przypony, ciężarki, błystki, scyzoryki, zanęty… No, trzeba przyznać, że byłem gotowy, by znowu łapać nawet szczupaki i sumy. Popakowałem wszystko do pudełek i pojemników. Teraz trzeba było tylko zaczekać na następny wolny dzień.

Kiedy jechałem rowerem za miasto, nad jeziorka, modliłem się o to, żeby znaleźć swoje pinezki. Niby niewiele osób zapuszczało się tam, bo i nie bardzo było po co, ale ktoś mógł natknąć się na to miejsce tak, jak ja – przypadkowo. Jechałem popękanym asfaltem aż do tabliczki oznaczającej koniec miasta, a potem skręciłem na coraz bardziej zarastającą trawą polną drogę. Dawno nikt tędy nie jeździł.

Mój rower na grubych oponach świetnie sobie radził w takim terenie – nawet nie zwolniłem, pedałując po trawie. Dopiero kiedy zaczęły się drzewa i wysokie krzaki, zsiadłem z roweru i prowadziłem go dalej pieszo. Odnalazłem wreszcie uschniętą wierzbę, która wyglądała, jak groźna maczuga jakiegoś małpoluda. Tu, na jej wysokości, z prawej strony dróżki pojawiła się kępa brzóz pleniących się na wilgotnych łąkach jak chwasty. Poznałem je, ale jednak dobrych kilka minut trwało, zanim znalazłem charakterystyczne drzewo obdarte z jednej strony z białej kory.

Muszę to zgłosić

Podszedłem bliżej i przesuwałem dłonie po chropowatym pniu. Tutaj! Są! Trzy pinezki wbite jedna nad drugą po tej stronie, której nie widać ze ścieżki. Tędy! Znalazłem nawet połamane przez siebie gałązki młodych wierzb i wikliny.

Przeciskałem się między krzakami, przymykając oczy. Sprężyste gałęzie chłostały mnie po rękach i głowie. Rower co chwila zaczepiał pedałami o trawy, porosty i gałęzie. Parłem naprzód i wreszcie przebiłem się przez zieloną ścianę. Drzewa się rozstąpiły i stanąłem wreszcie nad moją zatoczką. Lustro wody było gładkie. Rozpakowałem sprzęt, zarzuciłem dwie wędki i zabrałem się do pracy. Rzuciłem trochę suchej zanęty na wodę, ale kompletnie nic się nie wydarzyło. „Czyżby jednak nie było ryb?” – pomyślałem z trwogą.

Za pomocą saperki wykopałem pod powalonym pniem skrytkę, żeby nie wozić ze sobą za każdym razem całego majdanu turystyczno–wędkarskiego. Uszczelniłem ziemiankę folią i zabezpieczyłem gałęziami. Usiadłem na pniu i odpoczywałem, kątem oka zerkając na wędki. Nic. Przymknąłem oczy i wtedy zadzwonił pierwszy dzwoneczek. Ryba! Wyciągnąłem sporą płotkę i wrzuciłem do wiaderka. Ledwo zarzuciłem wędkę ponownie – dzyń dzyń! Druga! Tym razem do kubełka pofrunęła sielawa. Wspaniale! Dzyń! Okoń. Dzyń dzyń – karaś, sandacz, znowu duży okoń. Po prostu nie nadążałem z wyciąganiem ryb z wody. Śmiałem się, krzyczałem i śpiewałem z radości: mój kubełek zapełnił się. I wtedy uświadomiłem sobie, co to znaczy! W naszym jeziorze znowu są ryby! To wspaniałe. No, i doszedłem do wniosku, że muszę to zgłosić. I oto jestem.

Chichotałem jak głupi

Odetchnąłem głęboko, a słuchający mnie poważny urzędnik przyglądał mi się z zakłopotaniem.

– Panie K. – powiedział. – Mamy z panem poważny kłopot. Pańska opowieść jest pasjonująca, dla wszystkich bardzo optymistyczna, ale kilka razy już nas pan oszukał…

– Ależ skąd! Ja naprawdę…

– Stop, panie K.! Stop! – urzędnik brutalnie mi przerwał, waląc dłonią w biurko. – Znam raporty, znam pańskie opowieści o tajemniczym polu kukurydzy w lesie, o królikach biegających za naszą fabryką żywności, o dziwnych krzewach owocowych. Szkoda tylko, że kiedy nasi funkcjonariusze udali się we wskazane przez pana miejsca, nie znaleźli dosłownie nic. Najmniejszego śladu prawdziwego biologicznego pokarmu. Od kilku lat raczy nas pan bajeczkami o odradzaniu się naturalnych źródeł żywności. Dlaczego pan to robi? I po co, panie K.?

– Bo to prawda! – poderwałem się z krzesła.

– Niech pan siada – urzędnik zagrzmiał. – Nie ma żadnych potwierdzeń pańskich rewelacji. Wie pan doskonale, że od blisko trzydziestu lat nie urodziło się na świecie nic, co nadaje się do jedzenia. Że naukowcy wszystkich krajów chcą ten stan rzeczy zmienić, ale nic z tego nie wychodzi. A pan, panie K. chce zostać zbawcą świata… I dlatego teraz te ryby? Proszę nie zawracać nam głowy. Do widzenia, panie fantasto.

Wracałem do domu piechotą. Czułem się zlekceważony, nawet oszukany. Czy ja coś złego zrobiłem? Usiadłem w kuchni i patrzyłem na równo poukładane pudełka z syntetycznymi odżywkami.

– Gówno! – wycedziłem.

Otworzyłem lodówkę i wyjąłem przygotowane do zamrożenia filety z okonia. Wyjąłem patelnię i włączyłem palnik. Kiedy naczynie się rozgrzało, położyłem na nie rybne płaty i natychmiast rozniósł się po kuchni wspaniały zapach smażonych filetów. Uchyliłem okno i odwróciłem kawałki ryby na drugą stronę. Pachniały bosko i na pewno jutro sąsiedzi znowu napiszą na mnie donos, że mam prawdziwe jedzenie. Zachichotałem.

– Piszcie, piszcie do woli – mruczałem pod nosem, zdejmując złociste płaty na talerz. – I tak wam nikt nie uwierzy…

Otworzyłem drzwiczki kredensu i przyglądałem się moim zapasom: słojom z marynowaną kukurydzą, kapustą, pomidorami. Chwilę się zastanawiałem, a potem sięgnąłem po naczynie z małymi żółtymi kolbami i naklejką: „Maj 2047”. Czy to wszystko sen?

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama