„To była miłość, aż po grób. Moja sąsiadka czekała 70 lat na swojego narzeczonego”
„O takiej miłości, jak pani Marianny i Lucjana pisze się wiersze. Nie wiem, czy bardziej im zazdrościłam, czy byłam zszokowana”.

- Jolanta, 33 lata
– Pani Jolu, pani Jolu, niech mi pani pomoże! – pukanie do drzwi przerywane było wołaniem mojej sąsiadki z czwartego piętra. Mieszkała tu od początku, od kiedy, jeszcze za komuny, oddano blok do użytku.
Wniosłam jej kiedyś zakupy i od tamtej pory czasem dzwoniła do mnie, bym jej pomogła, gdy sobie z czymś nie radziła. Nie miałam nic przeciwko temu. W podzięce zawsze częstowała mnie jakąś ciekawą historyjką, straszną, zabawną, niesamowitą, do wyboru, do koloru. Cóż, im dłuższe życie, tym więcej anegdot do opowiadania.
Wyglądała na wystraszoną
Jakoś nigdy nie wchodziłam do niej na herbatę, po prostu zostawiałam zakupy pod drzwiami i żegnałam się. Staruszka zawsze się krygowała, gdy prosiła mnie o pomoc, milion razy mówiła, że przeprasza, że nie chce przeszkadzać… Dlatego zdziwiło mnie, że tym razem tak mocno dobija się do drzwi.
– Pani Jolu, błagam! Szybko!
Otworzyłam drzwi.
– Co się stało, pani Marianno – zapytałam. – Jakaś awaria?
Staruszka wyglądała na przestraszoną. Jej pomarszczona twarz była biała jak papier, a oczy wielkie jak u sowy.
– Nie, nie, nie awaria, ale on! To on! Mój Lucek!
– Lucek to pani… – próbowałam skojarzyć, kogo ma na myśli. Dzieci ani wnuków nie miała. Nigdy też nie wspominała, by opiekowała się jakimiś zwierzętami, nie słyszałam z jej mieszkania żadnego szczekania czy miauczenia, więc…
I nagle mnie olśniło. Lucjan. Bohater kilku jej historyjek. Narzeczony z młodości. Ale skąd by się tu wziął?
– Pani narzeczony? Co on tu robi? Nachodzi panią?
– No… – zawahała się. – Ale to musi być on, nikt inny. Bo kto? Proszę, niech pani ze mną pójdzie, boję się być sama.
– Dobrze, już idę.
Wzięłam telefon komórkowy, od progu zawróciłam jeszcze po tłuczek do mięsa. Marna broń, ale lepsza taka niż żadna. Na dziewięćdziesięciolatka powinna wystarczyć. W razie czego wezwę policję. Ruszyłyśmy na górę. Weszłam pierwsza i sprawdziłam całe mieszkanie. Niewiele tego było, dwa pokoiki i kuchnia z łazienką, tak jak u mnie, ale upewniłam się, że jest bezpiecznie, zanim pozwoliłam sąsiadce wejść.
– Nikogo nie ma, widać już uciekł… A co robił ten Lucjan? Groził pani? Czegoś chciał? Do bicia się zabierał? – nie mogłam sobie wyobrazić starca w takiej roli, no ale w końcu przemoc nie ma płci ani wieku.
– Niech pani spojrzy! – sąsiadka wskazała na krzesło, ustawione przy komodzie.
Czekałam, aż powie coś więcej, ale najwyraźniej ten wymowny gest był jej zdaniem wystarczający.
– I co z tym krzesłem? No… stoi sobie.
– Stoi, bo on je tam przysunął!
– I to jest zbrodnia? – nadal nie mogłam pojąć, w czym problem.
– No, zbrodnia nie… ale on zawsze siedział właśnie przy komodzie! I słuchał audycji, bo to radio stało na komodzie, i…
Nigdy nie wyszła za mąż, tak jak obiecała Lucjanowi
I pani Marianna się rozpłakała. Podprowadziłam ją do fotela i kazałam wszystko dokładnie opowiedzieć, na spokojnie, bo kompletnie niczego nie rozumiałam. Pani Marianna chlipnęła jeszcze parę razy, otarły łzy, wydmuchała nos i zaczęła swoją niesamowitą opowieść…
Za młodu mieszkała na wsi i miała zalotnika, a potem narzeczonego, pięknego Lucjana. Bo Lucjan był przystojny jak sam diabeł, wysoki, z czarnymi wąsami, i kochało się w nim pół wsi. Ale on upatrzył sobie Mariankę, córkę kowala. Ona nie oponowała.
Przyszły teść uczył go fachu i cieszył się, że będzie miał komu kuźnię przekazać. Marianna miała bowiem dwie siostry i ani jednego brata, nad czym ich ojciec mocno ubolewał. Lucjan w prezencie na zaręczyny kupił narzeczonej radio i kiedy przychodził do niej, siadywali i słuchali tego radia.
Lucjan często przysuwał krzesło do komody i tak siedział, zasłuchany i zapatrzony w ukochaną. Niestety, miłość nie skończyła się dobrze. Lucjan, podkuwając konia, został potężnie kopnięty i po kilku dniach zmarł. Przed śmiercią błagał Mariannę, by nie oddawała ręki innemu, by kiedyś, w niebie, mogli być wreszcie i po wieczność razem. Marianna mu to obiecała i, ku rozpaczy rodziców, odmówiła zamążpójścia. Wyjechała do miasta, by kształcić się na nauczycielkę, i do emerytury uczyła historii. A Lucjan… Raz tylko jej się przyśnił, tuż po swojej śmierci, i potwierdził, że czeka na nią cierpliwie w zaświatach.
Ale nagle przestawił krzesło.
– Czyli chyba czymś się zdenerwował…
– Pani Marianno, a może pani sama przestawiła krzesło i o tym zapomniała? – próbowałam naprowadzić staruszkę na trop bardziej prawdopodobnego wyjaśnienia.
– Pani Jolu, może jestem stara jak świat, ale sklerozy nie mam! To nie ja, to na pewno on! On daje mi jakieś znaki. Niech pani ze mną zostanie, bo ja się boję być tu sama, tyle czasu już go nie ma, może się zmienił, może to już nie mój Lucek…
– Przecież to miłość pani życia, nie zrobi pani krzywdy – przekonywałam ją, nie roztrząsając faktu, że mówimy o duchu. – Ale zrobię nam herbaty i posiedzę z panią.
Nastawiłam wodę na herbatę. Gaz się wyłączył. Włączyłam jeszcze raz, niestety. Mimo naszych usilnych starań, herbaty się nie napiłyśmy. Ogień na palniku gasł jak zdmuchnięty, ledwo go zapaliłyśmy.
– No to posiedzimy bez herbaty – uśmiechnęłam się dziarsko.
– Boże, obraz się poruszył! – zawołała pani Marianna, wchodząc do pokoju. – Ten z liliami! Lucjan zawsze lilie mi przynosił z ogródka swojej mamy. Dlatego tak mi się ten obraz spodobał. Rusza się! No, rusza się!
On tu jest!
Teraz i ja to zauważyłam. Róg obrazu jakby delikatnie przesuwał się to w górę, to w dół. Przeciągu w mieszkaniu nie było. No dobra, to istotnie było dziwne. Wędrujące krzesło, ruszający się obraz. Podeszłam do obrazu i poprawiłam go, by wisiał równo. Za chwilę znowu się przekrzywił. Przeszedł mnie dreszcz, ale… w peerelowskim bloku ściany mogły nie trzymać pionu. Pytanie, czemu ruszał się tylko jeden obraz?
Drgnęłam, gdy znienacka rozległa się melodia. Zupełnie inna niż ta lecąca z telewizora, który też nagle się wyłączył. To było jakieś stare nagranie, pełne trzasków i zakłóceń, jakby ktoś odtworzył płytę gramofonową, ale wyraźnie słyszałam muzykę. Okej, teraz miałam gęsią skórkę na całym ciele. Spojrzałam na sąsiadkę. Stała pośrodku pokoju, przyłożyła dłoń do ust, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje, a łzy płynęły po jej twarzy.
– To jego ulubiona piosenka… On tu jest! On naprawdę tu jest… – westchnęła tęsknie.
Rozglądała się wokół, jakby Lucjan miał zaraz wyjść zza zasłony albo szafy, ale byłyśmy tam tylko my dwie… z duchem Lucjana. Miałam ochotę uciec, zabierając ze sobą panią Mariannę, ale nie mogłam się ruszyć.
– O Boże, Lucuś, czemuś tak przyszedł bez uprzedzenia? – spytała cicho staruszka i… poprawiła włosy zalotnym gestem. – A ja taka nieuczesana…
W takiej chwili myślała o fryzurze? Wydało mi się to rozczulające, a zarazem przerażające. Pani Marianna flirtowała… z duchem.
Tymczasem melodia nas otaczała, obraz się poruszał, a krzesło, które przysunęłam do stołu, zaczęło sunąć z powrotem w stronę komody. To się nie dzieje, myślałam, zaprzeczając świadectwu własnych oczu. To czyste szaleństwo.
– Ja sobie usiądę… – Pani Marianna przycupnęła w fotelu. Wyglądała na taką drobną i kruchą jak figurka z porcelany.
Obudził się we mnie instynkt opiekuńczy. Nie dam jej skrzywdzić, duch czy nie duch, nie pozwolę jej tknąć. Jasne, nie chciałam tu zostawać, nie podobały mi się te dziwaczne zjawiska, ale nie mogłam porzucić starszej, kobiety na pastwę nie wiadomo czego. Zaproszę ją na noc.
– Pani Marianno, zabieram panią do siebie, w porządku? Ja też bym się bała zostać tu na noc. Pani Marianno? – spojrzałam uważniej na sąsiadkę. Chyba zasnęła. Na siedząco. Tyle że jej ptasia pierś się nie unosiła. Delikatnie dotknęłam jej nieruchomego, wątlutkiego ramienia i… zastygłam. To nie był zwykły sen…
Zadzwoniłam po karetkę. Medycy przyjechali i stwierdzili zgon.
– Blada pani, jakby ducha zobaczyła – zażartował jeden z nich i dał mi coś na uspokojenie.
Pani Marianna zmarła, jak się dowiedziałam, z przyczyn naturalnych. Niby nigdy się na nic nie skarżyła, ale widać nadszedł jej czas. Nikomu nie powiedziałam o tym, co się wydarzyło tuż przed jej śmiercią. Dziwnie się czuję, gdy o tym myślę. Narzeczony przyszedł do niej tego wieczoru. Może właśnie po nią? Tyle lat na nią czekał w zaświatach, a ona na niego tutaj, sama, bez rodziny. A gdy przeżyła pisany sobie czas, znów się spotkali.
Taka miłość jest piękna i… trochę straszna.