Reklama

To miały być wakacje mojego życia. Skończyłam studia, znalazłam wymarzoną pracę, a przede wszystkim… zakochałam się. Nie pierwszy raz straciłam dla kogoś głowę, ale tym razem byłam przekonana, że ostatni. Nigdy wcześniej nie spotkałam takiego mężczyzny jak Marek. Nie należał do tych przystojnych ani przesadnie zabawnych, nie traktował życia lekko, miał jednak w sobie to coś, co sprawiało, że każda chwila spędzona z nim stawała się wyjątkowa.

Reklama

Urodziliśmy się nie tylko tego samego dnia i miesiąca, ale nawet przyszliśmy na świat o tej samej godzinie. Ja cztery lata później. W ciągu dwóch dni i jednej nocy spędzonej na rozmowach nabrałam przekonania, że to z nim chcę spędzić resztę życia.

Rozstając się na kilka dni, w czasie których mieliśmy pozałatwiać zawodowe sprawy, nie wymieniliśmy się numerami telefonów. Chciałam nadać naszemu ponownemu spotkaniu romantyczne zabarwienie, a Marek zgodził się na to, chociaż przyznał, że wolałby mieć mój numer.

– Na wszelki wypadek – dodał.

Już sięgałam do torebki, gdy spóźniony autobus podjechał na stanowisko i natarł na nas tłum niezadowolonych, rozkrzyczanych pasażerów. Zdążyłam jedynie powiedzieć: „Kocham cię”, nim ludzka fala poniosła mnie do środka pojazdu, gdzie przyszło mi stoczyć bój o miejsce. Nie zdążyłam więc dać mojego numeru Markowi. Poznaliśmy się w czasach sprzed Facebooka, a nie mieliśmy konta na żadnym z raczkujących wtedy portali społecznościowych. Mimo wszystko wierzyłam w siłę naszego uczucia

Zobacz także

Nie byłam w stanie uciec przed tą ciężarówką

Wyznaczonego dnia pędziłam na spotkanie, pełna dobrych przeczuć. Jechałam używanym fiacikiem starszej siostry. Mimo młodego wieku byłam doświadczonym kierowcą. Już jako nastolatka towarzyszyłam tacie w amatorskich rajdach. Marzyłam o dobrym, terenowym aucie i odkładałam na niego każdy zarobiony grosz. Nigdy nie spowodowałam wypadku, nie miałam nawet stłuczki, ale na drodze nie zawsze jesteśmy panami sytuacji…

Nie byłam w stanie uciec przed rozpędzoną, wyprzedzającą na trzeciego ciężarówką, która wyłoniła się zza zakrętu. Miałam wybór – mogłam zderzyć się z nią albo z jednym z drzew, rosnących na poboczu. Wybrałam to drugie. Siła uderzenia omal nie wyrwała mnie z siedzenia. Tracąc przytomność, myślałam jedynie o Marku i naszym spotkaniu.

Z następnych godzin pamiętam twarz strażaka pytającego, czy coś czuję. Ratowników, karetkę i śmigłowiec, którym przetransportowano mnie do jednego najlepszych specjalistycznych szpitali. „Będziesz żyć” – powtarzali specjaliści, żaden jednak nie dodał, że skończę to życie na wózku.

Podczas jednej z operacji, może pierwszej z pięciu, które przeszłam, oderwałam się od poranionego ciała i ruszyłam gdzieś ponad salę operacyjną, szpital i zapłakaną rodzinę. Unosząc się coraz wyżej i wyżej, zobaczyłam światło rozbłyskujące na końcu długiego, ciemnego tunelu. Mimowolnie podążyłam w jego kierunku, pragnąc rozpłynąć się w jasnych, przepełnionych dobrem rozbłyskach, ale w połowie drogi przypomniałam sobie o Marku, o naszych pokrewnych duszach i zawróciłam.

– Żyje! – wbrew zdrowemu rozsądkowi, pomimo narkozy, usłyszałam głos jednego lekarzy.

Niewiele brakowało, a stracilibyśmy panią – powiedział mi podczas późniejszego obchodu ordynator.

„Może tak byłoby lepiej” – pomyślałam, zdając sobie sprawę, że już na zawsze pozostanę kaleką i nigdy nie spotkam miłości mojego życia, Marka.

Do domu wróciłam dopiero po roku nieobecności. Ze szpitala skierowano mnie do ośrodka rehabilitacyjnego, a stamtąd do kolejnego szpitala z odpowiednim oddziałem, gdzie uczyłam się żyć jako osoba sparaliżowana od pasa w dół z lekkim niedowładem lewej ręki. Tak naprawdę nigdy nie zaakceptowałam swojego inwalidztwa. Latami walczyłam o powrót do normalności, korzystając z dostępnej medycyny i wszelkich niekonwencjonalnych metod, ale osiągnęłam jedynie nieznaczne postępy. Dla zajmujących się mną specjalistów to były milowe kroki, dla mnie – niezmieniające niczego drobiazgi.

Również poszukiwania Marka, do których przystąpiłam po roku od wypadku, na niewiele się zdały. Poznaliśmy się podczas mojego weekendowego wypadu do Zamościa, w którym oboje byliśmy tylko przejazdem. Wiedziałam, że Marek prowadzi własną firmę w rodzinnej miejscowości, ale zaaferowana nie zapytałam dokładnie, skąd pochodzi. Wtedy, w letni wieczór, wystarczyło mi jedynie malownicze stwierdzenie: „Podkarpacie”. Przeszukałam dostępne portale randkowe, dałam ogłoszenia do lokalnych gazet, lecz nic z tego nie wynikło. Jakby zapadł się pod ziemię albo zraniony moją nieobecnością dawno już ułożył sobie życie.

Musiało minąć kilka lat, nim zdałam sobie sprawę, że więcej go nie spotkam. „Może i lepiej, bo co mogłabym mu ofiarować? Miłość kaleki? Kobiety, która przez resztę życia będzie dla niego ciężarem? Dobre sobie!” – raniłam samą siebie.

Zdążyłam opłakać łączące nas uczucie i przeżyć żałobę po stracie, gdy pewnej nocy wyrwał mnie ze snu jego krzyk. Aż usiadłam na łóżku słysząc, jak Marek prosi, bym mu pomogła.

– Potrzebuję cię, Dorotko! Dlaczego jestem tutaj sam? Zostawiłaś mnie?! – wołał.

Jak się wkrótce okazało, intuicja mnie nie myliła

Mimo szoku, próbowałam rozmawiać z głosem i dowiedzieć się choćby gdzie przebywa, ale zamilkł równie niespodziewanie, jak się pojawił. Łudziłam się, że ponownie go usłyszę i zdradzi mi jakieś szczegóły, jednak już więcej nie wyrwał mnie ze snu.

Ani przez chwilę nie wątpiłam w prawdziwość swojego doznania. Byłam przekonana, że głos Marka nie był nocną marą ani projekcją moich niespełnionych pragnień. Po śmierci klinicznej nic nie było w stanie mnie zaskoczyć. „Tylko co powinnam teraz zrobić?” – zastanawiałam się w ciągu następnych dni. Nie chciałam wspominać bliskim o Marku, żeby nie drażnić ich imieniem, które kojarzyło im się wyłącznie z moim nieszczęściem. Siostra – zagorzała racjonalistka – również nie należała do najlepszych słuchaczek. Byłam, więc zdana sama na siebie, a nie potrafiłam wykonać najprostszych czynności.

Zbliżała się pora mojego corocznego wyjazdu do sanatorium. Z każdym dniem byłam tym faktem coraz bardziej podenerwowana, jakby jakaś część mnie w ogóle nie chciała uczestniczyć w kolejnych tygodniach rehabilitacji i leczniczych zabiegów. Nie potrafiłam wytłumaczyć sobie ani rodzinie oporu, czułam jednak, że wbrew zdrowemu rozsądkowi postępuję słusznie, rezygnując z leczenia.

– Jesteś nierozsądna – grzmiała mama. – Wiesz dobrze, że przy naszych dochodach nie jesteśmy w stanie zapewnić ci odpowiedniej opieki!

– Głupio postępujesz córeczko, że się tak wcześnie poddajesz. Musisz walczyć, masz przed sobą całe życie i jeszcze wiele może się w nim zmienić – dodawał przejęty moim zachowaniem tata.

Trwałam jednak w swoim uporze na przekór ich argumentom, sama nie do końca rozumiejąc powodów swojej decyzji. Po raz pierwszy w życiu przeciwstawiłam się rodzicom, ale jak wkrótce się okazało, intuicja mnie nie myliła. Kilka dni później, w czasie kiedy już dawno odpoczywałabym w sanatorium, tata podczas rodzinnego niedzielnego obiadu dostał zawału. Tylko moja natychmiastowa reakcja – zaniepokojenie jego dziwnym zachowaniem i szybkie wezwanie karetki – uratowała mu życie.

Nie wiem, co się dzieje z dzisiejszymi mężczyznami?

Do szpitala jechałam z bijącym sercem, wieziona przez równie przejętą siostrę. Widok cierpiącego, osłabionego ojca nie należał do przyjemnych, ale wierzyłam, że wkrótce znów stanie się dawnym, energicznym i charyzmatycznym mężczyzną.

– No widzisz tatku, musiałam zostać w domu właśnie po to, żeby cię uratować – pocieszałam go, choć wydawało się, że zatopiony w swoich myślach w ogóle mnie nie słucha.

Ze wszystkich sił starałyśmy się dodać mu otuchy, ale nawet lekarze obawiali się najgorszego, dając nam do zrozumienia, że wizja kolejnego zawału wcale nie jest taka odległa.

– Nie jest dobrze, serce pani taty jest bardzo osłabione, a on sam jakby stracił wolę walki – po jednej z wizyt sam ordynator zatrzymał mnie i siostrę, chcąc podzielić się swoimi przemyśleniami. – Nie wiem, co się dzieje z dzisiejszymi mężczyznami… Mamy tu już jednego takiego pacjenta. Skomplikowany przypadek. Pozornie młody, silny człowiek, powinien mieć serce jak dzwon, a przynajmniej szybciej się regenerować po wczesnym zawale, a on wciąż balansuje na granicy śmierci… I tylko wzywa jakąś kobietę, której nikt nie zna. Dziwne… Nic, proszę panie tylko, byście mobilizowały tatę do walki, bo w przeciwieństwie do tamtego chłopaka ma dla kogo żyć.

Kardiolog pożegnał się z nami, a my wróciłyśmy do domu z silnym postanowieniem opracowania planu ratunkowego. Przejęta stanem zdrowia taty potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć sens słów lekarza. Dopiero gdy układałam się do snu, przypomniałam sobie całą jego wypowiedź i aż zadrżałam na wspomnienie fragmentu o młodym mężczyźnie, który wzywa tajemniczą kobietę. „Marek! To dla ciebie trafiłam na ten oddział!” – pomyślałam, próbując przejść z łóżka na wózek. Chciałam zbudzić siostrę i jak najszybciej dotrzeć do szpitala, a o mało nie wylądowałam posiniaczona na podłodze.

Z trudem wytrzymałam do świtu, przełknęłam pośpieszne śniadanie, zmuszając siostrę do ponownej wizyty u taty. Nie rozumiała, kiedy tłumaczyłam jej, że jesteśmy potrzebne mu właśnie teraz, nie popołudniu ani wieczorem – w zwyczajowych porach odwiedzin. W końcu jednak mi uległa, uznając zapewne za niegroźną wariatkę.

Musisz żyć i być szczęśliwy, masz do tego prawo

Wjechałam do pokoju Marka zaraz po wyjściu z niego lekarzy. Leżał podłączony do specjalistycznych sprzętów i obojętnym wzrokiem wodził po ścianie. Wyglądał żałośnie, ale moje serce wykonało radosnego fikołka.

– Wzywałeś mnie, więc jestem – powiedziałam najspokojniej jak umiałam.

Spojrzał na mnie i jeszcze bardziej pobladł. Wystraszyłam się, że zaraz rzeczywiście skona, ale on nagle się rozpromienił. – Dorota! Gdzie byłaś tyle lat? – zawołał, ale uciszyłam go, wskazując dłonią na mój wózek.

– Miałam wypadek Marku… Wszystko się zmieniło, ale ty musisz żyć i być szczęśliwy, masz do tego prawo.

Bez ciebie nigdy! – zawołał i pewnie zerwałby się z łóżka, żeby mnie objąć, gdyby nie potworny pisk jednej z aparatur.

Pół oddziału zleciało się, żeby go ratować, a chwilę później personel śmiał się i wzruszał, słuchając naszej opowieści. W czasie, gdy ja walczyłam o powrót do normalności, Marek pragnął od tego życia uciec. Jego złamane serce nie wytrzymywało już wieloletniej samotności i poszukiwań zakończonych fiaskiem.

Reklama

Pewnie Marek nigdy by mnie nie znalazł, gdyby nie trafił do szpitala, nie zapadł w śpiączkę i gdyby mój tata nie dostał zawału. Dużo jest tych „gdyby” w naszej historii. Lekarze także długo gdybali, czy w ogóle możemy marzyć o dziecku, a dzisiaj jesteśmy rodzicami dwójki wspaniałych szkrabów

Reklama
Reklama
Reklama