Reklama

Nad moją głową coś zawarczało. Spojrzałam w niebo, po którym jak wielki trójpasiasty ptak szybowała motolotnia. Leciała na tyle nisko, że mogłam się jej dokładnie przyjrzeć. Była połączeniem rowerka na trzech kółkach i skrzydeł Dedala. Podobne konstrukcje widziałam kiedyś w muzeum techniki. Myślałam, że trzeba być szaleńcem albo nie lada śmiałkiem, by się na czymś takim wzbić w powietrze.

Reklama

Teraz jednego z takich szaleńców miałam nad głową. Mogłam dokładnie się przyjrzeć jego kurtce i ręce trzymającej drążek. Odniosłam nawet wrażenie, że się do mnie uśmiechnął, ale może to był tylko grymas – reakcja na słońce? Po chwili motolotnia odfrunęła z warkotem, a ja weszłam do domu, żeby zająć się swoimi sprawami. Usłyszałam, że pralka przełączyła się na ostatnie wirowanie. „1400 obrotów robi niezły hałas, chyba większy niż zwykle” – pomyślałam, zaglądając do łazienki, ale ona wirowała spokojnie. Po chwili rozległ się brzęczyk, oznajmiający koniec prania. Otworzyłam bęben, uprane rzeczy wrzuciłam do miski i ruszyłam w stronę ogrodu.

Jednak gdy tylko stanęłam w drzwiach domu, z wrażenia wypuściłam miskę z rąk. Bo na moim podwórku stała motolotnia, a obok niej kręcił się jakiś facet!
Kiedy mnie zobaczył, uniósł rękę w geście powitania.

Czy moje kury nie dostały zawału?

– Przepraszam! Awaryjne lądowanie! – podszedł do mnie, spoglądając z troską na rzeczy rozrzucone na ziemi.

– Pomogę pani – zaoferował się.

– Nie potrzeba, naprawdę – prawie zaczęłam wyrywać mu z ręki swoje zapiaszczone pranie, więc w końcu dał sobie spokój i tylko patrzył.

Kiedy miska ponownie była pełna, znowu się odezwał:

– Olek K., niefortunny pilot.

– Ulka J., niezdarna gospodyni – odparłam. – Widzę, że zrobił pan sobie na moim podwórku lądowisko.

– Przepraszam… Silnik nagle zaczął się krztusić. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale sama pani rozumie, musiałem lądować natychmiast na najbliższym płaskim terenie, który zauważyłem.

A więc to nie moja pralka zaczęła nagle tak dziwnie warczeć! Na jej pracę nałożył się odgłosy pracy silnika motolotni…

– Nie miałem zamiaru pani przestraszyć – nadal się kajał pilot.

– Wcale tak bardzo mnie pan nie przestraszył – stwierdziłam wbrew temu, co mógł zauważyć. – Nie wiem jednak, czy moje kury nie dostały zawału. A w ogóle, to co pan teraz zamierza?

– No cóż, będę chyba zmuszony skorzystać z pani gościnności. Tą motolotnią nigdzie nie polecę. Wezwałem już pomoc przez komórkę, koledzy powinni zaraz się pojawić z przyczepą, ale to chwilę jednak potrwa – rozłożył bezradnie ręce.

– W takim razie zapraszam na herbatę.

Właściwie trochę szkoda, że nie został u mnie dłużej

– Długo pan już lata? – zapytałam, nalewając do kubka parujący napar.

Cztery lata, to moja pasja – stwierdził z błyskiem w oku.

Patrzyłam na niego z rosnącą sympatią. W pierwszej chwili wydał mi się dużo młodszy ode mnie, ale teraz zauważyłam delikatne zmarszczki wokół jego oczu. Miał koło czterdziestki, chociaż wyraźnie o siebie dbał. Lekko opalona cera, ani śladu brzuszka. Mógł się podobać.

– A pani mieszka sama na tym odludziu? – jego pytanie wyrwało mnie z przyjemnego zamyślenia.

– Tak się złożyło – bąknęłam.

Nie chciałam obcemu człowiekowi wyjawiać powodów mojej przeprowadzki z miasta na wieś. Chyba zrozumiał, bo taktownie zmienił temat. Rozejrzał się po mojej wielkiej kuchni.

– Miło tu – popatrzył na gliniane naczynia i koronkowe zazdrostki w oknach.

– To zasługa mojej babci, do niej należał ten dom – odparłam.

– Pewnie przyjeżdżała pani tutaj na wakacje – powiedział z rozmarzeniem.

Skinęłam głową, a on ciągnął, że zawsze zazdrościł kolegom, którzy mieli babcie na wsi. Jego babcie mieszkały w centrum miasta, tak jak on. Żadna frajda. Zadzwoniła komórka. Odebrał.

– No, cześć! Z szosy skręćcie w lewo i prosto, aż pod las. Taki dom z czerwoną dachówką – poinstruował kolegę.

– Zaraz będą – stwierdził.

Zrobiło mi się smutno, że za chwilę pechowy pilot zniknie z mojego życia. Wydawał się całkiem miły. Na podwórku rozległ się warkot silnika. Przez bramę wjechał jeep, ciągnąc sporych rozmiarów przyczepę. Z jeepa wysiadł kierowca, wysoki brodacz. Z drugiej strony wyskoczył niższy blondyn.

– Dobrze, że się nie rozwaliłeś! – poklepali pilota po plecach.

Szybko załadowali motolotnię i wkrótce byli gotowi do drogi.

– Dziękuję za wyrozumiałość i herbatę – pożegnał się pan Olek.

Podałam mu rękę, a on przez chwilę ją przytrzymał. „On tu wróci” – przemknęło mi przez głowę i od razu się odprężyłam.

Czekałam na niego wbrew zdrowemu rozsądkowi

Tydzień później znowu usłyszałam nad głową znajomy warkot. Motolotnia delikatnie zniżyła lot i miękko usiadła na moim podwórku.

– Znów awaryjne lądowanie? – spytałam kokieteryjnie, wychodząc z domu.

– Tym razem planowe – pan Olek z uśmiechem podał mi bukiet kwiatów.

Byłam przygotowana na jego wizytę, bo choć nie miałam pewności, to jednak żywiłam nadzieję, że mnie odwiedzi. Upiekłam na tę okazję cytrynową babkę.

– Od ośmiu lat jestem rozwodnikiem. Mam dwie córki, które na co dzień mieszkają z mamą – zaczął mi opowiadać, gdy z pachnącą kawą i ciastem usiedliśmy na ganku. – Latanie to moja pasja. Tam w górze uwalniam umysł od wszelkich ziemskich spraw. Kiedy się widzi, jaki świat jest malutki, łatwiej jest nabrać do wielu rzeczy dystansu.

– Może i ja powinnam kiedyś polecieć? – zamyśliłam się. – Bo mnie go szalenie brakuje. I do siebie, i do innych…

Zamilkłam, a on nie nalegał, abym opowiedziała mu więcej. Zdobyłam się na to dopiero podczas naszego kolejnego spotkania. Wyrzuciłam z siebie historię
o rozwodzie. O tym, jak za jednym zamachem straciłam męża, przyjaciół i pracę.

– Stanęli po jego stronie, a gdy nasze rozstanie stało się faktem, zwolnili mnie ze swojej firmy, w której pracowałam przez ostatnie siedem lat jako księgowa.

Długo się po tym nie mogłam pozbierać. Spojrzałam na niego, słuchał uważnie.

– W końcu moi rodzice wpadli na pomysł, abym zmieniła otoczenie, czyli zamieszkała w domku po babci, i nabrała owego zdrowego dystansu – uśmiechnęłam się. – Może to był dobry pomysł, ale w rezultacie straciłam resztę znajomych, którym mój nowy dom jest nie po drodze, a nowych jakoś wciąż nie poznałam. A zawodowo? Rozliczam kilka niewielkich firm. Wpadam do nich kilka razy w miesiącu, prowadzę księgi i wychodzę. Ot, zwykłe życie: praca, dom, praca…

– Mnie do ciebie będzie zawsze po drodze – zapewnił mnie wtedy Olek.

W tamtej chwili poczułam, że między nami rodzi się coś wyjątkowego. Gdy zawitał do mnie kolejny raz, przyleciał inną motolotnią, z niebieskimi skrzydłami.

– Jest dwuosobowa – wyjaśnił mi.

– Chodź, zabieram cię na przejażdżkę!

I nim zdążyłam zaprotestować, starannie zapiął mi pod brodą kask i posadził na miejscu pasażera, otaczając mnie pasami bezpieczeństwa. Wystartowaliśmy z warkotem silnika i wznieśliśmy się do nieba. Widok zaparł mi dech w piersiach, nagle przestałam się bać. Olek miał rację! Z tej wysokości wszystko wyglądało inaczej, niektóre problemy wydawały się śmiesznie nieważne i błahe. Liczyło się tylko to, że żyję, oddycham pełną piersią, wiatr muska mi włosy, a słońce pieści twarz.

Nagle poczułam, jak to wszystko jest nieważne

– Dziękuję – powiedziałam, kiedy wylądowaliśmy na moim podwórku.

– Podobało ci się?

– Bardzo – wyznałam ucieszona. – Jest tak, jak mówiłeś – wysokość zmienia perspektywę patrzenia na nasze przyziemne kłopoty. A poza tym te krajobrazy…

– A jak z tej perspektywy wyglądamy my? – zapytał nagle Olek, poważniejąc.

Spojrzałam mu prosto w oczy. Gdybym była dawną sobą, pewnie nigdy bym się nie odważyła na to wyznanie. Jednak po naszej wspólnej podniebnej podróży gdzieś zniknęły moje kompleksy i obawy. Rzuciłam mu więc tylko powłóczyste spojrzenie i odparłam ze śmiechem:

– Bardzo obiecująco!

Reklama

Olek przyciągnął mnie lekko do siebie i pocałował. Nie jest łatwo stworzyć nowy związek kobiecie z przeszłością i mężczyźnie po przejściach, ale my jesteśmy dowodem na to, że czasami się udaje. Od dwóch lat żyjemy razem w mieszkaniu Olka, a mój domek na wsi służy nam jako wakacyjny azyl. A kiedy ktoś mnie pyta, skąd na takim odludziu wytrzasnęłam aż tak fajnego faceta, mówię zgodnie z prawdą, że spadł mi z nieba.

Reklama
Reklama
Reklama