Reklama

Niespodziewany gość w kuchni

Akurat był czwartek, przedpołudnie, może koło dziesiątej. Właśnie wróciłam z zakupów na pobliskim bazarku. Torby miałam wyjątkowo ciężkie i ledwie wdrapałam się na swoje trzecie piętro. Moja pinczerka Zuza, która zazwyczaj witała mnie radośnie od wejścia, tym razem nawet nie zwróciła na mnie uwagi. Jak szalona skakała pod drzwiami do kuchni i szczekała ile sił w płuckach.

Reklama

Otworzyłam je zdziwiona, zrobiłam dwa kroki i… omal nie zemdlałam. Na posadzce leżał wąż. Gruby jak moje ramię i długi na półtora metra. Brązowy, połyskujący… Z wrażenia siatki wypadły mi z rąk. Winogrona, śliwki i wszystkie warzywa rozsypały się po całej kuchni.
Zuza natychmiast podskoczyła do gada i zaczęła ujadać jeszcze głośniej. Poruszył się niespokojnie, zasyczał i zaczął świdrować ją swoimi okrągłymi oczkami. Miałam wrażenie, że za chwilę otworzy wielką paszczę i ją połknie.

Na wszelki wypadek zamrugałam kilka razy, żeby sprawdzić, czy ze zmęczenia nie mam jakichś przywidzeń. Ale nie, wąż ciągle był… Złapałam sunię, która – nieświadoma niebezpieczeństwa – za wszelką cenę próbowała przegonić intruza, cofnęłam się przerażona i trzasnęłam drzwiami. Serce waliło mi jak młot.

Bałam się, że wąż jakimś sposobem przedostanie się przez szparę między drzwiami i podłogą. A tego bym już nie przeżyła! Od dzieciństwa nie znoszę wszelkiego rodzaju gadów. Wydawały mi się takie obrzydliwe! W lesie na widok malutkiego zaskrońca czmychałam gdzie pieprz rośnie. A teraz w mojej kuchni leżał jego ogromny krewny…
Tragedia! Za nic w świecie nie chciałam zostać sam na sam
z tym stworzeniem…

Chwyciłam torebkę i z Zuzą pod pachą wybiegłam z domu, jakby się paliło. Cały czas oglądałam się, czy gadzina nie pełznie moim śladem. Stanęłam przed blokiem i zadzwoniłam do męża.

Mąż mi nie uwierzył

– Przyjeżdżaj natychmiast, w naszym mieszkaniu jest wąż! – krzyknęłam, gdy odebrał.

Po drugiej stronie najpierw zapanowała cisza, a potem usłyszałam śmiech.

– Zwariowałaś? Jaki wąż? Chyba ci się coś przywidziało! – odparł mąż po chwili, rozbawiony. – Już dawno mówiłem, że powinnaś zmienić okulary.

Nawet się specjalnie nie zdenerwowałam taką reakcją. Sytuacja rzeczywiście była absurdalna. Mieszkamy przecież w podwarszawskiej mieścinie, w blokowisku, a nie w jakiejś afrykańskiej dżungli. Jakim cudem więc miałby się u nas znaleźć taki egzotyczny gość?

– Nic mi się nie przywidziało! Jest wielki i długi! Omal nie zjadł Zuzy – przekonywałam męża.

– Mówisz poważnie? – dopytywał się jeszcze.

– Przysięgam! Leży w kuchni i syczy! Ja tam w życiu nie wrócę! – krzyknęłam zniecierpliwiona.

Marudził, marudził, ale końcu obiecał, że zaraz przyjedzie. Czekając na niego, zastanawiałam się, jakim sposobem nieszczęsny gad mógł się znaleźć w naszym mieszkaniu. Może uciekł z jakiejś hodowli? Wpełzł po ścianie? A może wlazł otworem wentylacyjnym? Przygotowywaliśmy właśnie kuchnię do remontu i zdjęliśmy okap. W ścianie została całkiem spora dziura… Może więc tamtędy? A może ktoś zrobił nam kawał?

– Dawaj, Baśka, czas zmierzyć się z tym potworem… – usłyszałam nagle głos Włodka.

Zamyślona nawet nie zauważyłam, kiedy przyjechał. Stał przede mną i uśmiechał się pod nosem. Chyba ciągle myślał, że albo miałam omamy, albo do domu wpełzła dżdżownica, która w mojej wyobraźni urosła do rozmiarów gada.

Zostawiłam Zuzę pod opieką pani z kiosku i poszliśmy do mieszkania. Mąż pierwszy, ja za nim. Ciągle bardzo się bałam, lecz ciekawość była silniejsza. Zresztą nie byłam już sama.
Włodek ostrożnie uchylił drzwi do kuchni, zajrzał, a potem otworzył je na oścież.

– No i gdzie jest ten twój wąż? – zapytał z przekąsem.

Spojrzałam do środka zza jego ramienia. Gada faktycznie nigdzie nie było. Jak na złość!

– Na pewno się gdzieś schował – stwierdziłam stanowczo.

– Tak, chyba w twojej głowie i… – zaczął mąż i nagle zamilkł.

Wąż wypełzał powoli spod szafki. Najpierw pojawiła się głowa z jęzorem, potem kawałek cielska. Był naprawdę duży.

– Rany boskie, zwiewamy, sami nie damy rady go złapać! – rzucił przerażony Włodek, i nie czekając, aż nasz gość zaprezentuje się w całości, czmychnął na klatkę schodową, a ja za nim.

– Dzwonimy na policję, muszą coś z tym zrobić! – wykrzyknął mąż i zaczął wystukiwać w telefonie numer alarmowy.

– Pewnie! Jak są potrzebni, to ich nie ma! – zdenerwował się.

Sąsiedzi chcieli zabić zwierzaka

Krzyki wywabiły z mieszkań innych lokatorów. Zaciekawieni zaczęli pytać, co się stało.

– W naszym domu jest wąż, długi na trzy metry – opowiadał rozgorączkowany Włodek.

Rozgorzała dyskusja. Ludzie gromkimi głosami zaczęli radzić, co powinniśmy zrobić. Jedni mówili, żeby dzwonić do strażaków, inni, że do warszawskiego zoo.

– To mój Kubuś, to mój Kubuś! – usłyszeliśmy nagle.

Po schodach zbiegał jak szalony Kacper, trzynastolatek, syn sąsiadów z piątego piętra. Ostro wyhamował przy nas i uśmiechnął się od ucha do ucha.

Znaleźli państwo mojego Kubusia! – stwierdził ucieszony.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co mu chodzi.

– Jakiego Kubusia? – spytałam, na co zgromadzeni lokatorzy zamilkli i zaczęli przysłuchiwać się naszej rozmowie.

– No mojego węża… Sprzątałem wczoraj jego terrarium i gdzieś mi zniknął. Myślałem, że znowu się obraził i ukrył za meblami. Nie lubi, jak ktoś grzebie w jego królestwie. Zwykle wypełzał z ukrycia po kilku godzinach, ale tym razem się nie pojawił. Szukam go od rana!
– opowiadał przejęty.

Sąsiedzi od razu zareagowali.

– Wąż w naszym bloku? Pod opieką dziecka? To niedopuszczalne! Niebezpieczne! Gdzie są rodzice?! Trzeba go stąd usunąć! Najlepiej zabić! – krzyczeli.

– Kubuś jest bardzo łagodny. Nikogo nie zadusi ani nie ukąsi – bronił pupila Kacper, jednak ludzie nawet go nie słuchali.

Atakowali dalej, choć w oczach chłopca pojawiły się łzy. Pomyślałam, że on naprawdę kocha tego węża… Tak jak ja Zuzę. Zrobiło mi się go żal.

– Wystarczy! Sprawa się wyjaśniła i nie ma się czym denerwować. Niech państwo wracają do swoich spraw! Żadnej sensacji tu nie ma! – krzyknęłam, próbując rozgonić zbiegowisko.

Na szczęście znalazł się właściciel

Sąsiedzi niechętnie zaczęli się wycofywać. Kiedy na klatce zrobiło się pusto, pchnęłam chłopaka w stronę naszych drzwi.

– No to chodźmy teraz po twojego Kubusia. Może faktycznie on jest miły, ale my go w domu nie chcemy – powiedziałam.

Potem wszystko potoczyło się szybko. Chłopak wszedł do kuchni, podniósł swojego pupila i zawiesił go sobie na szyi.

– No i gdzie uciekasz, przecież mogło ci się coś stać – szepnął.

Delikatnie pogłaskał gadzinę po grzebiecie, a ja zauważyłam, że wąż przyjął tę pieszczotę z wyraźnym zadowoleniem. Miałam nawet wrażenie, że na jego pyszczku pojawiło się coś
w rodzaju uśmiechu… Spojrzał na chłopaka okrągłymi oczami, po czym z godnością owinął ogon wokół jego ramienia.

– Nie rozumiem, dlaczego ludzie tak się go boją. To naprawdę miłe i mądre zwierzę – westchnął Kacper, wychodząc.

Powiedzieliśmy z mężem, że wierzymy mu na słowo.

Tamtego dnia mieliśmy w domu jeszcze innych gości. Przyszli rodzice Kacpra. Z buteleczką czegoś mocniejszego. Przepraszali, że pupil ich syna napędził nam tyle strachu. Okazało się, że Kacper ma bzika na punkcie gadów i godzinami czyta na ich temat, gromadzi materiały… W pewnym momencie nie wytrzymałam. Nachyliłam się do mamy nastolatka pasjonata.

– Nie boi się pani, że ten wąż wpełznie pani któregoś dnia do łóżka? – zapytałam cicho.

Kobieta westchnęła.

– Pewnie, że się boję. Ale wolę, żeby mój syn hodował tego węża, niż łaził z chłopakami bez celu po osiedlu i pakował się w kłopoty. To bezpieczniejsze…

Reklama

Chyba miała rację.

Reklama
Reklama
Reklama