Reklama

Ta cholerna wyprawa do lasu była pomysłem mojego męża. Koledzy z pracy go podpuścili a on, głupi, dał się wkręcić jak dziecko. Panowie postanowili mianowicie urządzić sobie zawody: kto znajdzie największego grzyba – jadalnego, oczywiście – i nie o rozmiar tym razem chodziło, tylko o wagę. Zwycięzca miał dostać sześciopak dobrego piwa oraz bilet na mecz piłki nożnej Polska–Niemcy z miejscami w loży vipowskiej.

Reklama

Mój ślubny piłki kopanej nie lubi, a o piłkarzach mówi takie rzeczy, że wstyd powtarzać je w przyzwoitym towarzystwie. Za piwem też nie przepada, na grzybach ni cholery się nie zna, więc ta straszna chęć, by wziąć udział w zawodach...

Od początku wydała mi się wielce podejrzana

– Co to, nowa forma potwierdzenia męskości? – zakpiłam, gdy usłyszałam o grzybobraniu pierwszy raz.

Jedliśmy właśnie wczesną kolację, a Stefan wpatrywał się intensywnie w ekran smartfona, na którym dała się zauważyć mapa Świętokrzyskiego.

– Już nie chwalicie się długością penisów, liczbą panienek ani końmi mechanicznymi pod maską samochodu? – drwiłam dalej. – Teraz grzyby są na fali? Dobrze, że nie wymyśliliście polowania.

Zobacz także

– Mietek coś tam przebąkiwał o zasadzeniu się na dzika, ale żaden z nas nie ma myśliwskiej broni. Zresztą ja nie chciałbym zabijać zwierząt – odparł ze spokojem mój ślubny, nadział na widelec udko z kurczęcia i zaczął je z apetytem obgryzać.

No to kiedy masz te zawody? – spytałam.

– W najbliższą sobotę. Wyjeżdżamy o czwartej rano, spod biurowca, firmowym busem – odparł Stefan.

– Chyba wyjeżdżacie – sprostowałam.

– Myślałam, że sami faceci…

– Wyjeżdżamy, moja droga, bo zabieram tam też ciebie. Chyba mi nie odmówisz, co? Dobrze wiesz, że nie mam pojęcia o zbieraniu grzybów, a ty przecież ze wsi jesteś i wujka gajowego miałaś, to czujesz się w lesie jak ryba w wodzie. Będziesz moją tajną bronią, bo mam zamiar te bilety wygrać!

– Mogę jechać – zgodziłam się wspaniałomyślnie. – Tylko co ja z tego będę miała?

– Niedzielny obiad w restauracji, na który cię serdecznie zapraszam.

Zapraszasz i płacisz? – upewniłam się na wszelki wypadek.

Małżonek oderwał wzrok od telefonu, odłożył kość na talerz i spojrzał mi w oczy.

– Możesz zamówić nawet homara – odparł poważnym tonem.

– Tak ci na wygranej zależy?

– Tak, ponieważ obiecałem te bilety Mirkowi i Szymkowi – wyjaśnił z wyraźną niechęcią, jakby bał się mojej reakcji.

Tutaj potrzeba znajomości tematu, cierpliwości i szczęścia

Mirosław i Szymon są synami Stefana z pierwszego małżeństwa. Mam z nimi w miarę poprawne relacje, ale czuję w głębi serca, że za mną nie przepadają, i że już zawsze będę tą, która zabrała ich matce męża, a im samym ojca.

– No to nie mogłeś od razu powiedzieć, że chodzi o chłopaków? – żachnęłam się. – Obiecuję zajrzeć w tym lesie pod każdy krzak i liść. Wygrasz te zawody w cuglach!

Stefan sięgnął po moją dłoń i z wdzięcznością ją uścisnął.

– Jesteś wspaniała, Renatko! Kocham cię, wiesz? – wymruczał.

– Wiem – pokiwałam głową i zarumieniłam się ze wstydu, bo uświadomiłam sobie smutną prawdę, że nie jadę na te grzyby z dobroci serca ani prawości charakteru, lecz z poczucia winy.

W sobotę około 6.30 kierowca busa wysadził nas na leśnym parkingu, a sam nakrył się kocykiem i uderzył w kimono.

Wcale się temu nie dziwiłam – było chłodno, niebo pokrywały sine obłoki, między drzewami snuły się malowniczo opary mgły i niepokojąco ruchliwe cienie. Przebiegło mi przez głowę, że to wymarzona sceneria do kręcenia filmów grozy.

Zdaje się, że pomyślałam o tym w złą godzinę, czyli wywołałam wilka z lasu, bo jakiś czas później przyjemne grzybobranie naprawdę zmieniło się w horror… Było nas w sumie 10 osób, 5 małżeńskich par. Każda udała się w inną część lasu. Zanim to jednak nastąpiło, życzyliśmy sobie z fałszywymi uśmiechami – powodzenia, udanych zbiorów, pełnych koszy i dwukilogramowych prawdziwków.

– Masz się pilnować i mieć mnie zawsze w zasięgu wzroku – przypomniałam Stefanowi, bo kiepsko orientował się w terenie.

Dreptał więc za mną po mokrej trawie i zaciągał się łapczywie e-papierosem.

– I nie pal – dodałam karcącym tonem. – W lesie jesteś, tlen wdychaj, a nie jakieś tajemnicze świństwo w płynie.

Małżonek westchnął i schował elektroniczny wynalazek do wewnętrznej kieszeni kurtki. Potem podniósł z ziemi patyk i pierwszy skręcił w krzaki na maślaki. Pewnie większość panów pasjonujących się wędkowaniem uzna moje słowa za profanację, ale zbieranie grzybów można spokojnie porównać do łowienia ryb. Też potrzebna jest do tego znajomość tematu, cierpliwość i spory łut szczęścia.

Moczenie kija w rzece albo jeziorze skłania do refleksji

Łażenie po lesie i zaglądanie pod każdy liść też nastraja filozoficznie do świata. Ja myślałam tego ranka o synach męża i jego byłej żonie, i po raz kolejny doszłam do wniosku, że nie mogę się o wszystko obwiniać. W końcu to Martyna wyjechała za chlebem do Anglii i mieszkała przez pięć lat w Londynie. To ona, poza funtami, przywiozła do kraju nowego, tkwiącego w jej brzuchu, obywatela. Stefan próbował to przełknąć, ale nie dał rady. Wychowywanie cudzego dziecka okazało się dla niego zadaniem niemożliwym. Poznałam go, kiedy byli z Martyną w separacji, no i stało się – zakochałam się w nim bez pamięci, z wzajemnością zresztą.

Tak więc łaziłam po lesie, rozmyślając o życiu, związkach na odległość i nietrwałości uczuć, a grzyby same pchały mi się do koszyka. I to takie okazy, że klękajcie narody! Czas mijał. Pochmurny poranek zmienił się w słoneczne przedpołudnie.

Zrobiło się ciepło i przyjemnie.

W pewnym momencie, gdy schylałam się po wyjątkowo pięknego krawca, dotarły do moich uszu podejrzanie brzmiące dźwięki – trzaski i szelesty, a na końcu, stłumiony okrzyk mojego męża:

– O ja cię, ku*** mać!

Stefan ma w życiu dwie podstawowe zasady – nie przeklina i nie wzywa imienia Pana Boga na daremno. Skoro użył przekleństwa na „k”, to znak, że musiało go coś mocno poruszyć.

Bardzo zaciekawiona wyprostowałam plecy i poszukałam małżonka wzrokiem. Stał jakieś dwadzieścia metrów dalej koło rachitycznej brzózki, a na jego przystojnej twarzy malowało się autentyczne przerażenie. Ani trochę się temu nie dziwiłam, bo też poczułam w kolanach dziwną miękkość.

Do Stefcia zbliżała się bowiem locha z młodymi. Znaczy, niezupełnie do niego. Biegła sobie po prostu ścieżką. Myślę, że gdyby zachował spokój – nie ruszał się, nie odzywał, nie wykonywał gwałtownych gestów – nic złego by się nie stało. Niestety, mój ślubny zareagował jak histeryk.

– Paszła won! – wrzasnął i rzucił w dziką świnię trzymanym w ręce kijem.

Bałam się, że mojego ślubnego będzie musiało szukać wojsko

Ta najwyraźniej uznała to za frontalny atak i z furią na niego ruszyła, a proszę mi wierzyć – szarżująca locha wygląda naprawdę groźnie i strasznie. Stefan, nie czekając ani chwili dłużej, rzucił się do panicznej ucieczki, czyli pognał na oślep między drzewa. Niewiele myśląc, postawiłam kosz z grzybami na ziemię i pognałam za nim.

Nie bałam się o to, że locha go dopadnie, bo zawsze dobrze biegał. Lękałam się raczej, że mój przerażony mąż zgubi się, zamota i trzeba go będzie szukać przy pomocy wojska i policji. Strach musiał dodać mu sił, ponieważ szybko znikł mi z oczu, dzika świnia także.

Nie wiem, jak to się stało, ale widać nieszczęścia chodzą stadami, bo kiedy tak bez sensu latałam po leśnych duktach i polanach, stanęłam nagle – oko w oko – z dzikiem; chyba tym samym, który gonił Stefana. Nawet na pewno, bo to była locha.

Zamarłam w pół kroku i wstrzymałam oddech

Ona też znieruchomiała, ale wcale nie wyglądała przez to mniej groźnie. Przeciwnie. Pomyślałam, że szykuje się do ataku, bo podniosła łeb, łypnęła na mnie krzywo kaprawymi ślepiami, a potem warknęła czy chrumknęła, nie wiem, jak to nazwać.

Już prawie dojrzałam do decyzji, by wziąć nogi za pas, ale świnia dokonała niespodziewanej wolty. Zamiast mnie zaatakować, zrobiła w tył zwrot i szybko się oddaliła – świńskim truchtem – jakby napisała nieoceniona pani Chmielewska.

Podejrzewam, że odstraszył ją mój zapach. W końcu dzik to nie sęp czy inna hiena i padliną się nie żywi. Zadowolona z takiego obrotu sprawy wypuściłam z sykiem wstrzymywane od dłuższego czasu powietrze i spróbowałam uspokoić dudniące wariacko serce. Wtedy spotkała mnie kolejna niemiła niespodzianka, bo otrzymałam mocny cios w czubek głowy. Coś spadło na nią z drzewa, pod którym stałam. Krzyknęłam, bo zabolało, i odruchowo odskoczyłam na bok. Tym czymś okazał się scyzoryk! Duży, ciężki, stary, z kilkoma ostrzami, korkociągiem i otwieraczem do puszek – rozpoznałabym go na końcu świata, bo należał do mojego męża.

– Kochanie? – dobiegł gdzieś z góry jego głos. – To ty? Nic ci się nie stało? Przepraszam. Wymsknął mi się z ręki.

Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zaczął złazić na dół przyklejony do pnia, niczym żaba z kreskówki dla dzieci. Po chwili stanął niepewnie i posłał mi przepraszające spojrzenie. Chwilę później pociągnął nosem i szpetnie się skrzywił.

Wyglądał jak siódme nieszczęście. Włosy miał potargane, na twarzy mnóstwo zadrapań, nos czerwony i lekko spuchnięty, a z dolnej wargi ciekła mu krew.

– Nie dopadła mnie, cholera – oznajmił z satysfakcją. – Ale już mało brakowało. Dobrze, że się z tym młodym dębem zderzyłem i wlazłem. Spłoszyłaś ją chyba, bo widziałem jak ucieka. A ty co tak…

Urwał i demonstracyjnie zatkał nos.

Kosz z grzybami odnalazłam dzięki mapie, bilety wygrałam

Minutę lub dwie później mój mąż cisnął kij w krzaki i wrócił do mnie z zagadkowym wyrazem twarzy.

– Gdzie zgubiłaś kosz z grzybami?

– Nie zgubiłam, tylko zostawiłam. Znajdę, nie martw się – odparłam i mimo wewnętrznych oporów oraz obezwładniających mdłości, podeszłam do sterty liści i jeszcze raz ją sobie obejrzałam.

Reklama

Kosz odnalazłam za pomocą mapy, i bilety na mecz dla synów męża wygrałam. Ale to chyba jedyny plus tej wyprawy na grzyby.

Reklama
Reklama
Reklama