„To miał być weekend nad jeziorem tylko we dwoje. Trafiłam na biesiadę miłośników disco polo i smażonej cebuli. Litości”
„W progu przywitała nas głośna muzyka. Ktoś puścił disco polo na całą moc. Dzieci biegały w kółko z lizakami w rękach, jedno na mnie prawie wpadło. W kuchni pachniało bigosem i smażoną cebulą, trzy kobiety rozmawiały naraz, przekrzykując się i machając drewnianymi łyżkami. To jakiś żart?”.

- Redakcja
Nigdy nie byłam dziewczyną od wielkich gestów. Zamiast bukietu róż wolałam jedną, dziko zerwaną. Zamiast restauracji – kolację przy świecach we własnej kuchni. Robert wiedział, że jestem introwertyczką – mówiłam o tym wiele razy. Cenię ciszę, własną przestrzeń, momenty bliskości, które nie potrzebują świadków. A jednak bycie z Robertem to jak wsiąść do karuzeli, która nie chce się zatrzymać. On – dusza towarzystwa, zawsze otoczony ludźmi, wiecznie w ruchu, z rodziną większą niż moje wyobrażenie o świętach. Ja – potrzebuję pauzy, spokoju i rozmów, które trwają godzinami, niekoniecznie przy stole pełnym ludzi.
Kiedy więc pewnego czwartku zaproponował weekend nad jeziorem, poczułam, jak serce mi podskoczyło. „Tylko we dwoje?” – zapytałam, a on kiwnął głową z uśmiechem. Nie dopytywałam. Nie chciałam psuć sobie tej fantazji. Pakując się, widziałam nas spacerujących o zachodzie słońca, śmiejących się pod kocem na pomoście, jedzących śniadanie w łóżku, leniwych, zakochanych, wreszcie sam na sam. Po raz pierwszy od dawna poczułam ekscytację na myśl o czasie razem. Pomyślałam: może to w końcu będzie ten moment, kiedy naprawdę się spotkamy. W ciszy, którą oboje zrozumiemy.
Próbowałam nie panikować
Dojechaliśmy późnym popołudniem. Droga była przyjemna, cicha, prowadziła przez lasy, a ja z każdą minutą czułam, jak schodzi ze mnie napięcie. W ręku trzymałam kubek z kawą z termosu i patrzyłam na Roberta, który śpiewał pod nosem jakąś starą piosenkę. Miał dobry humor. Ja też. Dopóki nie skręciliśmy w szutrową drogę i nie zobaczyłam kilku samochodów zaparkowanych przed niewielkim domkiem nad jeziorem.
– Gdzie jesteśmy? – zapytałam, starając się nie panikować.
– No mówiłem, że to domek po kuzynie – odpowiedział z uśmiechem. – Wszyscy się ucieszą, że cię poznają!
Nie odpowiedziałam. Czekałam, aż powie, że żartuje, ale on wysiadł i już szedł w stronę drzwi, machając do kogoś, kto stał na tarasie. Podążyłam za nim z walizką, a w mojej głowie powoli coś zaczynało się rozpadać.
W progu przywitała nas głośna muzyka. Ktoś puścił disco polo na całą moc. Dzieci biegały w kółko z lizakami w rękach, jeden chłopiec prawie wpadł na mnie, ktoś inny wylał sok na podłogę. W kuchni pachniało bigosem i smażoną cebulą, trzy kobiety rozmawiały naraz, przekrzykując się i machając drewnianymi łyżkami. Salon był już zajęty – dwie pary grały w planszówkę, ktoś inny oglądał mecz, rozciągnięty na kanapie.
Robert ściskał się z każdym po kolei. Nie przedstawił mnie nikomu. Stałam przy framudze drzwi, z walizką w ręku, próbując się nie zgubić w tym hałasie.
– Chodź, pokażę ci, gdzie będziemy spać – zawołał po chwili i poprowadził mnie do kuchni. Obok drzwi, tuż przy stole, stał rozkładany fotel. Mały, nieco zapadnięty. Obok leżał koc i poduszka.
– Tu? – zapytałam cicho.
– No. Wiesz, dom nie jest duży, ale damy radę. Noc się jakoś przetrzyma – odpowiedział i już ruszał z powrotem do salonu.
Stałam tam chwilę sama, z walizką przy nodze, wśród zapachu cebuli i dziecięcych wrzasków. Patrzyłam na ten fotel i czułam, jak coś we mnie pęka. To jakiś żart? Czy on naprawdę uważa, że to ma być romantyczny weekend?
Czułam się fatalnie
Trzeci dzień. Każdy wyglądał tak samo. Śniadanie o ósmej, wszyscy razem przy stole, głośne rozmowy, śmiechy, dzieci biegające w piżamach. Potem wspólne wyjścia – na rowery, do lasu, nad wodę. A wieczorem grill, muzyka i rozmowy do późna. Nie było chwili ciszy, nie było przestrzeni. Ja siedziałam z boku, coraz bardziej zamknięta, coraz bardziej niewidzialna. Robert śmiał się, żartował, był w swoim żywiole. A ja czułam się jak ktoś zupełnie niepasujący do tego obrazu.
Przy kolacji, kiedy znów usiadłam przy rogu stołu, odezwał się nagle:
– Wszystko okej?
Nie spojrzałam na niego.
– Jasne – odpowiedziałam, dłubiąc widelcem w ziemniaku.
On tylko wzruszył ramionami i wrócił do rozmowy z kuzynem.
Nie wiem, co gorsze – ich krzyki czy to, że on nie widzi, jak się tu czuję. Próbowałam wyjść na chwilę, przejść się sama wzdłuż jeziora, ale wróciłam, bo usłyszałam, że „dziwnie się oddalam”. Zaczęłam się gubić we własnych myślach, jakby ktoś wyciszył moją obecność. A przecież miał być weekend we dwoje. Tylko we dwoje.
Wszystko we mnie wybuchło
Wróciliśmy późnym wieczorem, zmęczeni i milczący. Robert prowadził w ciszy, nucąc coś pod nosem, a ja patrzyłam przez okno na mijające światła. W środku czułam burzę, ale nie miałam siły mówić. Jeszcze nie. Dopiero kiedy zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, wszystko we mnie wybuchło. Torba upadła na podłogę. Zdjęłam buty i powiedziałam spokojnie, może zbyt spokojnie:
– Czułam się jak intruz, nie jak twoja partnerka.
Robert spojrzał na mnie zdziwiony, jakby nie rozumiał.
– To twoja wina – odpowiedział. – Wszyscy byli mili. To ty nie umiesz się dostosować.
Zatkało mnie. Stałam bez słowa. Poczułam, jak serce wali mi w piersi, jak twarz piecze z emocji, które długo tłumiłam. Nie odpowiedziałam. Po prostu poszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Tam w końcu pozwoliłam sobie na łzy. Było mi wstyd. Było mi przykro. Przez cały wyjazd udawałam, że jest dobrze. Uśmiechałam się, pomagałam w kuchni, śmiałam z ich żartów. A nikt, naprawdę nikt nie zapytał, jak naprawdę się czuję.
Moje potrzeby były spychane na margines
Następnego dnia długo nie mogłam się podnieść z łóżka. Leżałam i wpatrywałam się w sufit, próbując zrozumieć, jak bardzo się rozminęliśmy. W południe zadzwoniłam do Marty. Potrzebowałam rozmowy, kogoś, kto mnie zna.
– A może po prostu nie jesteśmy dla siebie stworzeni? – zapytałam cicho, prawie szeptem.
– Albo on cię nie słucha – odpowiedziała bez wahania.
Słuchała mnie, kiedy opowiadałam o weekendzie. O tym, jak próbowałam się odnaleźć wśród obcych ludzi, o tym fotelu przy kuchennym stole, o tych wszystkich drobnych momentach, które udawałam, że mnie nie ranią. Później, sama, przypominałam sobie inne sytuacje. Tamten Sylwester, kiedy zabrał mnie na imprezę z kolegami z pracy, choć mówiłam, że chcę spokojny wieczór. Albo naszą rocznicę, kiedy zorganizował niespodziankę w formie paintballa. To wszystko były jego pomysły. Moje potrzeby zawsze były jakoś obok.
Zaczęłam zadawać sobie pytania, których wcześniej unikałam. Czy bycie z kimś oznacza zawsze rezygnację z siebie? Czy miłość to dostosowywanie się, nawet wtedy, gdy boli?
Poczułam smutek, ale i spokój
Minęły trzy dni. Robert nie poruszał tematu. Żadnego telefonu, żadnej wiadomości. Jakby chciał, żebym to ja się pierwsza przełamała. Albo może naprawdę uważał, że to wszystko moja wina? Siedziałam na balkonie, patrzyłam na ruch ulicy i myślałam, czy ta cisza to kara, czy może sposób na uniknięcie rozmowy.
Z każdą godziną widziałam ten związek coraz wyraźniej. Jakby ktoś przetarł szybę, przez którą wcześniej patrzyłam. Zobaczyłam, ile razy ustępowałam, nie dlatego że chciałam, ale żeby nie psuć nastroju. Ile razy siedziałam cicho, bo „nie był czas” na rozmowę. Ile razy łapałam się na tym, że nie umiem mu już powiedzieć, czego potrzebuję.
Wieczorem, kiedy wszedł do mieszkania bez słowa, nie mogłam już tego znieść.
– Potrzebuję kogoś, kto mnie rozumie, nie tylko przedstawia swojej rodzinie – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.
– Czyli to koniec? – zapytał spokojnie, bez emocji.
– Chyba tak – odpowiedziałam.
Stał jeszcze chwilę, potem poszedł do kuchni, jakby nic się nie stało. A ja poczułam coś dziwnego. Smutek. Ale też... spokój.
Edyta, 32 lata
Czytaj także:
- „W końcu z sukcesem wygrzebałem się spod pantofla żony. Kto by pomyślał, że wystarczyło posłuchać złotych rad teścia”
- „Zamiast nieść piwonie do ślubu, dałam się wpuścić w maliny. Mój wymarzony pierścionek wylądował na innym palcu”
- „Żona wyśmiewała moje marzenia i plany. Musiałem w końcu zdecydować, czy zostaję pod pantoflem, czy żyję naprawdę”