Reklama

Pewnego dnia dostałem list. Taki tradycyjny, na papierze, w kopercie przyniesionej przez listonosza. Moja mama regularnie opisuje mi wszystkie sprawy, którymi żyje nasze miasteczko. Jej sążniste listy nigdy nie wywoływały mojego entuzjazmu. Wszak żyjemy w czasach, gdzie mówi się skrótami, myśli się szybko i zarabia równie krótkie (czytaj: małe) pieniądze.

Reklama

Listy mamy przypominają minipowieści. Zaczynają się np. od opisania sąsiada, który mieszka na prawo od jej domu. Potem portretuje całe miasteczko, żeby skończyć na sąsiedzie, który mieszka po lewej stronie.

Tym jednak razem zainteresowały mnie rysunki. Pierwszy przedstawiał dużą łódź z pobudowaną w środkowej części ni to kabiną, ni małym domkiem. Kolejny rysunek był już bardziej szczegółowy. Oto bowiem wyliczenia wskazywały, że długość łodzi wynosi 40 metrów, szerokość 25, a wysokość metrów 15… O co chodzi?

Kochany synku – pisała mama. – Dowiedziałam się od sąsiadki, że na ostatnim spotkaniu rady parafialnej gościem proboszcza był mężczyzna, który zaszczepił w naszych sercach wielce czcigodną ideę. Zanim przejdę do szczegółów, chciałam ci powiedzieć, że na Dolnym Śląsku pewni ludzie podjęli się budowy repliki Arki Noego. Może widziałeś ten program w telewizji? Dziennikarze się śmiali, że w pobliżu nie ma żadnego zbiornika wodnego, w okolicy rzadko pada, a ludzie budują coś takiego. Nie wiedzą, biedacy, z czego się śmieją. Może i kropla deszczu jeszcze tam nie spadła, ale wkrótce czeka nas potop, który dorówna temu biblijnemu!

Pomyślałem, że coś niedobrego dzieje się z mamą. Dotąd rozumowała racjonalnie. Chodziła do kościoła jak cała tamtejsza społeczność, ale tylko dlatego, że w małym miasteczku trzeba postępować jak wszyscy. Jednak w wielu sprawach miała zdrowy pogląd i nieźle radziła sobie w internecie. Prawdę mówiąc, przez ostatnie dwa lata stał się on jej prawdziwym oknem na świat. I teraz takie dyrdymały?

Zamiast do domu poszedłem na policję

Ów gość proboszcza to pan Stanisław, skromny człowiek, ale z wizjami godnymi największych odkrywców – czytałem dalej. – Przyjechał do nas cztery tygodnie temu. Na zebraniu parafialnym oświadczył, że uczeni amerykańscy prognozują nadejście drugiego potopu. I to już wkrótce!

Zobacz także

Proboszcz, który stale wieszczył z ambony kataklizmy za nasze grzechy, źle oddane głosy w czasie wyborów czy zbyt małe datki na tacę, bardzo przejął się tą przepowiednią. Nie omieszkał też zaraz obwieścić jej z ambony podczas najbliższego niedzielnego nabożeństwa. Zainteresowani mogli sobie obejrzeć zdjęcia NASA i inne dowody, które świadczyły o nadejściu potopu. Popatrzyłam, ale prawdę mówiąc, niewiele z tego zrozumiałam. Ale ja nie jestem meteorologiem… Jedynym wyjściem, żeby uratować siebie i rodziny, orzekł nasz proboszcz, jest wybudowanie w parafii prawdziwej arki Noego. Ludzie trochę się przestraszyli. Pooglądali zdjęcia, ale jak wiesz, synku, wszystko co amerykańskie, uważane jest u nas za stuprocentowo pewne.

No i ruszyła zbiórka wśród parafian na zgromadzenie budulca na arkę. Ja, nie będę tu kryć, miałam co do tego stosunek krytyczny. Jednak stopniowo moje niedowiarstwo zaczęło słabnąć. W końcu te 100 złotych miesięcznie może sprawić, że ocalejemy z ogólnoświatowego kataklizmu…

Odłożyłem list. Byłem pewien, że moja mama uległa ogólnemu zaczadzeniu. W końcu jak wszyscy wokół mówią o niechybnej śmierci, to chociażbyś na początku pukał się w czoło, wreszcie zadasz sobie pytanie: „A jeśli oni mają rację?”.

I tak miałem w planach odwiedzić mamę, zatem mój wyjazd został tylko przyśpieszony. Kiedy wysiadłem z pociągu, zamiast do rodzinnego domu, poszedłem do miejscowego komisariatu policji. Komendantem był mój przyjaciel z lat szkolnych. Henio przyjął mnie w swoim gabinecie, zaoferował kawę i spytał, w czym może mi pomóc.

– Chodzi o faceta, co wszystkim w parafii wmawia, że niedługo nadejdzie ogólnoświatowy potop.

Przyjaciel pokiwał głową i poprosił, żeby przyniesiono mu jakieś akta. Potem dał mi je do przeczytania. Wszystkie zapiski, przesłuchania i notatki funkcjonariuszy tyczyły owego pana Stanisława i zostały opatrzone wiele mówiącym kryptonimem: „Mokra sprawa”.

Z owych akt jasno wynikało, że Stanisław O. nigdy niczym specjalnym w życiu się nie wyróżniał. Najpierw ukończył podstawówkę, by trzy lata później z trudnością uzyskać dyplom zawodówki. Potem przyszła robota w PGR w sąsiednim województwie, gdzie przez 15 lat pracował na stanowisku mechanika-traktorzysty.

Gdy w Polsce nastał kapitalizm, a PGR rozleciał się z hukiem, Stanisław O. otrzymał zapomogę dla bezrobotnych, która z trudem starczała na kieliszek chleba tudzież zakąskę. Chłop był jednak mało wymagający, stąd z podziwu godną cierpliwością znosił razy otrzymywane od losu.
Być może dzięki temu dostąpił zaszczytu obcowania z duchami wyższymi, inaczej mówiąc – doznał objawienia. Rzecz miała miejsce jednego z ostatnich dni marca 2021 roku wieczorem, gdy po wychyleniu taniego wina przysnął przed telewizorem.

Kiedy się ocknął…

Znalazło się wielu chętnych na wycieczkę

„Stała się rzecz niesłychana – zacząłem czytać jego zeznania. – Moim oczom ukazał się sam archanioł Gabriel z mieczem ognistym w dłoni! Musiałem przyznać, że taka wizyta to nie figle-migle. Tu człek rozespany, w gaciach, z gębą szeroko otwartą, a przed nim święty młodzieniaszek kiwa paluszkiem cuda czyniącym, naznaczając mnie na następcę samego Noego!”.

Jak czytałem dalej, zamiast wszelkiego gatunku zwierząt na pokładzie jednostki ratunkowej miały zgromadzić się tylko zastępy wierzących Polaków. Ci po ogólnoświatowym kataklizmie mieli wylądować na znanej z biblijnych przekazów górze Ararat. Tam, zgodnie ze słowami anioła, ponownie nastanie czas biblijnego raju.

Wkrótce też pan Stanisław ruszył w pielgrzymkę, by nieść nowinę, i zatrzymał się dopiero w miasteczku S.

– Co gorsza – westchnął Henio – nasz proboszcz mu uwierzył. Facet musiał być wyjątkowo przekonujący albo idealnie trafił w tęsknoty ojczulka. Jednak po rozmowie z gościem sądzę, że to drugie. Rozumiesz.

Tak, rozumiałem. Słyszymy to, co chcemy słyszeć, i wierzymy w to, co nam potrzebne, nawet jeśli gdzieś w głębi duszy biją dzwony alarmowe…
Po dwóch tygodniach ojciec Stanisław, jak teraz przybysz kazał się nazywać, dorobił się grupki wiernych matron, które po otrzymaniu odpowiedniego namaszczenia, szły w lud głosić nadchodzącą tragedię i wskazując jedyną drogę ratunku. Należało po prostu co miesiąc wpłacać stówkę na zakup drewnianego budulca.

Na dowód, że to żaden pic na wodę, apostołki dobrej nowiny prezentowały plany arki. Przy okazji też wskazywały, że liczba miejsc w „skrzyni ratunkowej” jest ograniczona, więc nie wolno zwlekać z podjęciem decyzji.

Po dwóch miesiącach wyszło na jaw, że następca Noego ma bardzo słaby charakter i zamiast nawiedzać tartaki, by gromadzić budulec, zaglądał do sklepów monopolowych. Po pewnym czasie rzesza kilkunastu wiernych kobiet poczęła się kurczyć. Wreszcie któraś z nich złożyła do policji doniesienie na oszusta. W czasie jednego z przesłuchań ojciec Stanisław zapewniał, iż rzeczywiście dostąpił łaski objawienia. Jeśli zaś chodzi o pieniądze…

– Ot, archanioł trafił na słabego duchem robaka – zeznał w trakcie przesłuchania.

– Poza tym, jak ja mogłem wybudować wielką arkę, kiedy zbierane datki, po podzieleniu na 30 dni w miesiącu, nie starczyły nawet na butelkę koniaku dziennie?

Podziękowałem przyjacielowi za oświecenie mnie w sprawie i już uspokojony pomaszerowałem do rodzinnego domu.

Reklama

– Nie wyobrażasz sobie, synku, jaka dziwna sprawa się u nas wydarzyła – przywitała mnie mama. – Już ci o niej pisałam, ale teraz dokładniej opowiem zakończenie. Tylko wcześniej ukroję ci jabłecznika, który specjalnie upiekłam na twój przyjazd…

Reklama
Reklama
Reklama